Trwają przesłuchania, niedługo zapadnie wyrok. Jedni wyczekują w napięciu, inni zdają się do końca sprawiać wrażenie kozaków, dodatkowo przekonanych o swojej niewinności. Oskarżeni przeświadczeni są o swojej racji, idąc w zaparte. Piłkarze nie spuszczają z tonu, zachowując się momentami, według świadków tamtych zdarzeń, “arogancko” . Włodzimierz Smolarek wydaje się mieć w nosie cały świat, niemalże leżąc na krześle. Wkrótce PZPN wyda wyrok, wzorem Cezara pokazując kciuk w dół. Nie, to nie żaden z wczesnych filmów Władysława Pasikowskiego o przygodach Franza Maurera, ani jedna z typowych opowieści Stanisława Barei, traktująca o absurdach życia w PRL-u. “Afera na Okęciu” wydarzyła się naprawdę, ale do dziś padają pytania, dlaczego ten błahy z pozoru incydent rozdmuchany został aż do takich rozmiarów? Komu zależało na tym, aby pokazać, że jest silniejszy?
Na pierwszy rzut oka historia jak każda inna – piłkarz poszedł w tany, wstawiła się za nim drużyna, nastąpiła próba sił i charakterów. Po bliższym zaznajomieniu się ze skalą całej afery (mimo wszystko reprezentacja Polski) to nadal mały kaliber, patrząc na zwyczaje polskich piłkarzy lat 70-tych i 80-tych. Historia mimo wszystko cudowna, ale pod innym kątem. Delikwent szedł pić, a i tak nie ustępował rywalom z zachodu. Ba! Przewyższał ich o parę klas, a w najgorszym wypadku grał z nimi jak równy z równym. Dzisiaj kopacze chleją 10 razy mniej, ale i grają 10 razy gorzej. Nie pytajcie nas o logikę, tutaj nawet królowa wszystkich nauk głupieje. Wracając do sprawy, “Okęcie” to tak naprawdę małe “Archiwum X” polskiej piłki. Sprawa, którą niektórzy historycy futbolu opisują jako okres, kiedy zaczynało się apogeum ciemnych interesów oraz politycznych gierek wokół rodzimego futbolu. Takich, których głównymi bohaterami byli przeważnie bywalcy warszawskiej “Adrii” lub gdyńskiego “Maksima”, czyli typy w ciemnych okularach z Ballantinesem w ręku, rodem z komunistycznych seriali kryminalnych.
“Młynarz” poszedł w miasto
Zacznijmy od bohaterów tej opowieści.
Zbigniew Boniek, nikomu nie trzeba przedstawiać. Zdaniem jednych najlepszy polski piłkarz wszechczasów, a na pewno jeden z najinteligentniejszych. Charakternik, kosmopolita, biznesmen, lord Vader.
Józef Młynarczyk, szatan między słupkami, szatan przy kieliszku. Gdy wpadał w alkoholowy ciąg, nie wytropiłby go nawet Tommy Lee Jones, ten ze “Ściganego”. Kawał bramkarza, zdobywca Pucharu Europy. Legenda, a dzisiaj oaza spokoju.
Stanisław Terlecki, nieco niespełniony. To on jako jedyny nie złamał się przed oficjelami PZPN-u, pozostając kozakiem do końca, za co zapłacił najwyższą cenę. Terlecki już nigdy nie przywdział na siebie trykotu reprezentacji Polski, za to wyjechał za granicę, gdzie czarował wraz z Johanem Neeskensem. Niby nie najgorzej, ale to sinusoida – dziś mieszka nieco zapomniany w Pruszkowie, snując podobno rozmaite teorie spiskowe. Ma żal do Bońka.
Władysław Ł»muda, stoper skała. Jak to jednak skała, małomówny, wyznający zasadę: facta, non verba. Ostatni z oskarżonych, czwarty piłkarz ówczesnego Widzewa Łódź zamieszany w całą aferę. Im mniej mówił, tym więcej grał. Zwłaszcza na mundialach.
Poza wymienionymi wyżej bohaterami, dojdą jeszcze postacie drugoplanowe, ale po kolei. Ustalmy chronologiczny ciąg wydarzeń. Zaczęło się od tego, iż Józef Młynarczyk w przeddzień wylotu kadry Polski na mecz przeciwko Malcie, wypił trochę więcej, niż wypadało. To nie koniec. Gdy nad ranem “Młynarz” wparował do hotelu, zaraz potem… pojechał dalej. Towarzyszył mu spotkany wcześniej dziennikarz Wojciech Zieliński, którego bramkarz Widzewa spotkał we wspomnianej już Adrii. “Młynarz” wybrał się tam wraz ze Smolarkiem, ale ten wrócił do hotelu koło północy, zostawiając kolegę z drużyny w towarzystwie żurnalisty. Zielińskiego interesował tego wieczoru jednak nie futbol, a… jego żona, która przebywała we Włoszech. Piłkarze Widzewa niedawno byli akurat w Turynie, więc dziennikarz uznał za sensowne zapytać, czy aby małżonka go tam nie zdradza. Wieczór potoczył się dziwnie.
Obaj panowie przyjechali do hotelu kadry o 5 rano, budząc Lisiewicza, kierownika reprezentacji oraz – a jakżeby inaczej – oficera SB. Zanim ktokolwiek zareagował, Młynarczyk i Zieliński odjechali dalej taksówką. Bramkarz tłumaczył, że pojechał odwieźć dziennikarza do domu, chcąc mu pomóc w ciężkich chwilach, samemu nie mając najlepszego okresu w życiu. A że trochę wypił? Świadkowie twierdzą, że jak na możliwości przyszłej gwiazdy Porto, było to nic. Afera była jednak gotowa. Gdy piłkarze szykowali się do odjazdu, ówczesny asystent selekcjonera Ryszarda Kuleszy Bernard Blaut oświadczył “Młynarzowi”, że ten zostaje w kraju i nigdzie nie jedzie. Powstał bunt. Za kolegą z zespołu wstawili się Boniek, Ł»muda i Terlecki. Czyli wszystko przedstawiciele łódzkiego futbolu, trio z Widzewa i Terlecki z ŁKS-u. Ten ostatni zaoferował, że sam zawiezie Młynarczyka na lotnisko. To było jednak jedynie preludium.
Co powie Ryba?
Piłkarze z pozoru wygrali – do samolotu wsiadła cała drużyna, w tym niesławna “Banda Czworga”, jak później ochrzczono “Młynarza” i jego trzech obrońców. Wcześniej jednak sprawę momentalnie wywęszyła prasa, która zarejestrowała na kamerach niezbyt świeżego bramkarza kadry i Widzewa, a także resztę buntowników, w tym szalejącego w hali odpraw Terleckiego. Skończyło się na pierwszy rzut oka dobrze – piłkarze polecieli na zgrupowanie do Rzymu. Był 29 listopad 1980 roku. Początek grudnia przyniósł jednak zebranie PZPN-u, na którym ówczesny prezes związku, generał Marian Ryba zatwierdził wycofanie czwórki buntowników ze zgrupowania we Włoszech. Reszta piłkarzy została. Możliwość załagodzenia sporu sondował prezes Widzewa Ludwik Sobolewski, ale jego starania spełzły na niczym. Do dziś wielu twierdzi, że sprawa była “polityczna”, a służyła jedynie pokazaniu, kto akurat rządzi w Polsce.
Rozwijająca się prężnie “Solidarność” dawała do myślenia komunistom, a do tego ta afera. Niby sport, ale czworo ludzi wychodzi przed szereg, kwestionując autorytet piłkarskiej władzy, spoczywający przecież w rękach aparatu partyjno-wojskowego. To pachniało na kilometr brudną polityką, propagandą i porachunkami nijak niemającymi się do alkoholu i futbolu. Tropów było znacznie więcej. Niektórzy potraktowali to także jako potyczkę pomiędzy silną piłkarsko Łodzią, a centralą w Warszawie. Nikt nie spodziewał się, że ta w gruncie rzeczy błahostka przemieni się w aż tak wielki skandal. Zakasano rękawki, zaczęło się wzajemne badanie siły.
Młynarczyka bronił psycholog, twierdząc, że piłkarz odreagował w ten sposób śmierć ojca. Krytykujący z początku piłkarzy selekcjoner Kulesza zmienił front, biorąc w obronę swoich podopiecznych. Ci także zarzekali się, że nie było żadnego szantażu, a jedynie wstawiennictwo za kolegą. Ryba i PZPN pozostali niewzruszeni, wydano wyroki. Boniek i Terlecki dostali karę rocznego zawieszenia zarówno w klubie, jak i w kadrze. “Młynarz” dostał osiem miesięcy w klubie i dwuletni zakaz gry z orzełkiem na piersi. Ł»muda dostał także osiem miesięcy, a pośrednio zamieszany “Smolar” dwa miesiące, w “zawiasach” na pół roku. To nie był koniec. PRL i PZPN tryumfowały, dodatkowo odsuwając z posady selekcjonera świetnego nomen omen Ryszarda Kuleszę. Do dziś istnieje pewna teoria mówiąc o tym, że gdyby afery na Okęciu nie poprzedzały polityczne wydarzenia sierpnia 1980 i strajku w Stoczni Gdańskiej, kary byłyby niższe.
Abstrahując od jakichkolwiek poglądów politycznych zamieszanych w sprawę piłkarzy, nie było lepszego sposobu na uderzenie w domagające się swoich praw społeczeństwo, jak ukaranie najbardziej krnąbrnych jednostek. Oczywiście piłkarze, na czele z jak zwykle “złotoustym” Bońkiem nie zachowywali się krystalicznie czysto, ale Okęcie okazało się jedynie pretekstem do innych gierek, sięgających znacznie wyżej ponad poziom piłkarskiej murawy. W końcu cóż jest lepszego od odwrócenia uwagi od rozpadającego się państwa, aniżeli aferka z panami piłkarzami w rolach głównych? A “Zibiego” i Terleckiego potraktowano jako recydywę, ponieważ wcześniej brali udział w akcji szczekania na dziennikarzy. To już jednak zupełnie inna historia. Złudzeń nie miał za to sam Boniek, który aferę na Okęciu opisał następująco: – Wcześniej odebrali nam paszporty, zrobiono proces, przesłuchiwano 10 godzin. Cyrk, scenariusz do kabaretu.
Epilog
Cała sprawa doprowadziła do wojenki na linii Warszawa – Łódź oraz wzajemnej litanii oskarżeń i żalów. Doszukiwano się wielu podtekstów, jak np. próby zmniejszenia rażenia piłkarskiej Łodzi, związkowych gierek działaczy itp. Najbardziej zapłacili z to sami piłkarze i trener, a szczególnie Terlecki i właśnie selekcjoner Kulesza. Miejsce trenera zajął Antoni Piechniczek, który powtórzył półtora roku później sukces Kazimierza Górskiego z roku 1974. Wydatnie pomogli mu w tym… Młynarczyk, Ł»muda i przede wszystkim Boniek, którego gwiazda rozbłysła pełnym blaskiem na mundialu w Hiszpanii. Łódzka trójka jakiś czas po wyroku skazującym ich na banicję z kadry pojechała do Warszawy pokajać się, licząc na skrócenie kary. Widzewiacy nie pomylili się, kary w końcu odwieszono, także za wstawiennictwem Piechniczka.
O swoim zamiarze Widzewiacy nie powiedzieli nic Stanisławowi Terleckiemu, który trwał w zaparte, licząc na taką samą solidarność, jak podczas odbywania wcześniejszej kary za szczekanie na żurnalistów. Tym razem piłkarz ŁKS-u się przeliczył, zostając samemu na lodzie. Wkrótce wyjechał do USA, gdzie grał m. in. w legendarnym NY Cosmos, będąc traktowany jak gwiazda filmowa. W kadrze Polski nigdy już jednak nie zagrał, a dzisiaj żyje nieco zapomniany z dala od blasku fleszy i wielkiej piłki. Podobno nadal czeka na przeprosiny od dzisiejszego prezesa PZPN-u.