Reklama

Wypluty przez życie. Historia Krzysztofa Barana, cz. 2/2

redakcja

Autor:redakcja

09 lutego 2011, 14:01 • 10 min czytania 1 komentarz

Trafiłem do Górnika Zabrze. Właśnie z inicjatywy Piechniczka. To on nalegał na mój transfer, choć chwilę później zastąpił go Marcin Bochynek. Górnik był wówczas najlepiej poukładanym i zorganizowanym klubem w Polsce. Wszystko załatwiali. Mieszkanie? Nie ma problemu. Od razu dostawałeś telefon, telewizor i video, żeby człowiek nie musiał wozić swoich rzeczy po całej Polsce. Wypłaty? Zawsze na czas. Jak graliśmy w sobotę, to w poniedziałek dostawałeś premię. Jak mecz był w niedzielę, to kasę odbieraliśmy we wtorek. Niemałą – opowiada Krzysztof Baran. Dziś druga część wspomnień.
Szybko się zaaklimatyzowałem. Zresztą, często powtarzałem, że jestem jak cygańskie dziecko. Przyzwyczaiłem się do życia na walizkach. Zgrupowania, obozy – lubiłem podróżować. Często wspominam nasz wyjazd do Madrytu na mecz z Realem i 80 tysięcy kibiców na Santiago Bernabeu. Kiedy strzeliłem gola na 2:1, trybuny na chwilę zamilkły. Kapitalne uczucie. Z radości chciałem zrobić salto, ale w porę się zreflektowałem, że to nie jest najlepszy pomysł i skończyło się na fikołku.

Wypluty przez życie. Historia Krzysztofa Barana, cz. 2/2

Byliśmy wtedy o krok od sprawienia sensacji. Brakowało nam tylko skuteczności. Sytuacje, w których nie strzelaliśmy, były niesamowite. Inna sprawa, że ich bramkarz, zgodnie z dzisiejszymi przepisami, wyleciałby z boiska. Wyszedłem sam na sam, mijam go, a on mnie łapie za nogi i dostaje tylko żółtą kartkę. No cóż, dzisiaj mogę tylko sobie powspominać. Skończyło się 2:3 dla Realu, choć w dwumeczu na pewno nie byliśmy gorsi. Ale sam mecz rewelacja. Podobno w Internecie można obejrzeć skrót.


Trening, plaża i przekręty

Gdy przychodziłem do Górnika miałem obiecane dwa talony na poloneza. Na początku dostałem jeden, a półtora roku później miałem otrzymać kolejny. Ale gdy pojawiła się propozycja wyjazdu do greckiej Larissy powiedziano mi, że mogę odejść, pod warunkiem, że zrzeknę się drugiego talonu. Stwierdziłem, że nie ma problemu. Zabrałem rodzinę i wyjechaliśmy.

Reklama

Moim pierwszym trenerem w Larissie był Czech – Wladimir Taborsky. Gdy go zwolniono, zapytano mnie czy nie mógłbym im kogoś polecić. No to powiedziałem, że znam dobrego trenera z Polski, z sukcesami, który na pewno sobie poradzi. Chodziło mi oczywiście o Marcina Bochynka. No i go zatrudnili. Jak się okazało – na moje nieszczęście. Klub kupował mu zawodników, a on musiał się słuchać i wystawiał ich w pierwszym składzie. Dla mnie powoli zaczynało brakować miejsca.

Ale samo miasto było bardzo przyjemne, kameralne. Do plaży miałem pół godziny drogi samochodem. Jak już zaczęły się upały, to treningi mieliśmy o 7.00 rano, więc o 9.00 przyjeżdżałem do domu, pakowałem towarzycho i jechaliśmy nad morze.

Piłkarsko też było nie najgorzej. Mieliśmy dobry zespół, choć zdarzały się w Grecji niesamowite przekręty. Kręcili przede wszystkim piłkarze. Pamiętam, że graliśmy mecz, w którym prowadziliśmy do przerwy 3:0, a skończyło się 3:3. Rywalom ten rezultat dawał utrzymanie. A tylko w drugiej połowie miałbym z pięć, czy nawet z sześć takich sytuacji, że od połowy boiska jechałbym sam na sam z bramkarzem, gdybym tylko dostał podanie. No, ale nie dostałem. Ani razu. Kolega ode mnie z drużyny, widząc gdzie jestem, odwracał się i biegł z piłką w drugą stronę, do linii bocznej. Komedia. Byłem tak wkurwiony, że aż się gotowałem, a kibice widząc całą tę szopkę po prostu wychodzili z siebie. To był taki przekręt, że aż w oczy raziło. Chwilę po meczu jako jedyny spokojnie mogłem wyjść z szatni i udać się w drogę powrotną do domu. Kibice nie mieli do mnie pretensji. Czekali aż wyjdą inni.


W psychicznym dołku

Do Polski wracałem z drobnymi oszczędnościami. Starczyło na rok, bo trybu życia nie zmieniłem. Co prawda kopałem jeszcze piłkę w Pabianicach, ale to nie było to. Małe pieniądze. Bardzo małe. Praktycznie grało się za darmo, walka o grosze często nie dawała efektu. Ł»yłem obietnicą transferu do Francji, ale nic z tego nie wyszło. Nie wiem czemu. Trener odszedł i kontakt mi się nim urwał.

Czułem się coraz gorzej. Frustracja narastała. Myślałem o samobójstwie. Był rok 1997. Zacząłem chorować, żona odeszła. No i co? Człowiek sam, co miałem zrobić? Zaczęło stukać. Może to już? Może czas kończyć? Akurat mieszkałem w 11-piętrowym bloku. Zastanawiałem się, czy nie wejść na dach i nie skoczyć. Zastanawiałem się nad tym, ale w końcu odpuściłem. Zresztą, żona mamiła mnie jeszcze obietnicami, że jak się uspokoję i przestanę pić, to może do mnie wróci.

Reklama

Poszedłem więc do AA. Chodziłem na spotkania przez rok czasu, bez żadnego „prikazu”. Po prostu, z własnej, nieprzymuszonej woli. I dzięki temu trochę się wzmocniłem. Zobaczyłem problemy innych ludzi i to wcale nie z marginesu społecznego, ale doktorów, czy poważnych biznesmenów. Stwierdziłem, że nie jest tak źle. Trzeba tylko się wygrzebać z tego dołka. I choć żona do mnie nie wróciła, to odrzuciłem od siebie myśli samobójcze. Przetrwałem ten okres. I całe szczęście. Dzisiaj dzięki temu mogę cieszyć się z wnuków.

Mam ich trójkę, a w lutym urodzi się kolejne. Tym razem najstarszego syna, który mieszka i pracuje w Łodzi. Ale utrzymujemy tylko telefoniczny kontakt. Rzadko się widujemy. Niedawno wyszedł z więzienia. Ja tłumaczę wszystkim, że siedział „za kredki”. Był trochę wyrośnięty, silny i terroryzował słabszych. Parę razy ukradł coś z tornistra i tak mu się uzbierało, że w końcu trafił za kratki. Był młody i głupi. Lubił cwaniakować i się doigrał. Swoje jednak odsiedział i dzisiaj spokorniał, poszedł do pracy, zaczął układać sobie życie na nowo.

Pozostała dwójka dzieci mieszka w Anglii. Z młodszym synem w ogóle nie mam kontaktu. Nie wiem czy zgubił telefon do domu, czy coś się stało, ale w ogóle się nie odzywa. Co innego córka. Byłem u niej ostatnio na święta. Wcześniej pomogłem jej przy wyjeździe, bo brakowało jej parę groszy. W zamian za to, zaprosiła mnie teraz do siebie. Akurat miała taką możliwość. Finansowo radzi sobie całkiem nieźle. Powiedziała: „Tata, idź zobacz czy są bilety i przyjedź. Ja Ci wyślę pieniądze”. No i pojechałem. Spędziłem tam dwa tygodnie, pobawiłem się z wnukami, wypocząłem. Zastanawiałem się nawet czy nie zostać, ale z moim stanem zdrowia ciężko byłoby o pracę. Córka powtarzała mi, że to nie problem i że coś załatwi. Mógłbym na przykład siedzieć i podnosić szlaban, ale stwierdziłem, że na co mi ta Anglia. Mogę tu przyjechać na urlop, ale mieszkać i pracować to wolę w Polsce. Przynajmniej się dogadam bez problemów.


Nie ma już tej siły, tego zamachu

Najgorzej to jest właśnie ze zdrowiem. Mam problemy z biodrem i kręgosłupem. W Gwardii to się zaczęło. Dysk mi wypadł, to do znachora mnie wzięli. Znachorki raczej. Ponad 70 lat miała. Wstałem od niej z łóżka i mogłem się lekko schylić. Ale dobre i to, bo wcześniej mój skłon kończył się na kolanach. Potem były jeszcze trzy operacje, ale co jakiś czas ból powracał. Robiłem niedawno rezonans i się okazało, że powinienem się poddać kolejnemu zabiegowi. I teraz jest problem. Czwarty raz to samo miejsce. Nie każdy lekarz chce się tego podjąć.

No i biodra. Biodra to jeszcze gorzej niż kręgosłup. To są bóle, które nie mijają przez cały dzień, przez całą noc. Nieważne czy człowiek się położy, będzie siedział, czy leżał, to ból i tak jest nie do wytrzymania. I to w różnych miejscach. Nie tak, jak w kręgosłupie, że ból jest przy łopatkach. Boli tu, pod kolanem, pod pachwiną, to nie jest przyjemne, praktycznie nie przysypiam nocy, jeśli nie wezmę tabletek przeciwbólowych lub proszków nasennych. Przerzucam się z boku na bok i to z wielkimi trudnościami.

Piłki też już nie mogę kopnąć. Fizycznie nie daję rady. Jeszcze w ubiegłym roku, gdy wystąpiłem w meczu oldbojów, byłem zaskoczony, że wytrzymałem pięćdziesiąt parę minut na boisku. Tylko co z tego, jak człowiek nie ma już tej siły, tego zamachu. Przykre. W pierwszej połowie miałem sytuację sam na sam, już widziałem piłkę w bramce, a ona ledwo się doturlała. Nie miałem nawet siły, żeby zrobić wrzutkę w pole karne. Trochę się tym podłamałem.


Zakładam fundację

Przyjaciele? Na pewno mogę tak powiedzieć o Julku Kruszankinie. Wyciągnął do mnie rękę i cały czas stara się pomagać. Wywiad ze mną, który ukazał się niedawno w Orange Sport, to też był jego pomysł. To on zadzwonił i spytał, czy nie byliby zainteresowani takim materiałem. Odpowiedź była pozytywna i tak się zaczęło. Odgłos jest taki, że są panowie. Z drugiej strony – jeszcze raz będzie robiony program, m.in. Andrzej Iwan też ma w nim wystąpić. Po pierwszym materiale szefostwu chyba się spodobało, ale chcą teraz pokazać to szerzej. Dla mnie nie ma problemu. Pewnie w marcu będzie emisja. Powolutku, jakieś tam odzewy są. Po artykule w Wyborczej tez były. Ale na krótko.

Najgorsze jest to, że nie mam ukończonej szkoły. Nawet tej zawodówki. Jestem tylko praktykiem, ale znam się na piłce, czuje ją i potrafię o niej opowiadać. A takich ludzi na pewno u nas brakuje. Spójrzmy właśnie na Andrzeja Iwana. On znakomicie się odnalazł w telewizji. Mówi prostym językiem, że jest klepeczka i odegranie, a nie że ktoś tam zagrał diagonalną piłkę do partnera. I o to chodzi.

Teraz przy pomocy Julka próbuję otworzyć fundację dla byłych zawodników, którzy mają problemy ze zdrowiem, z niewyleczonymi kontuzjami. Chciałbym, żeby ludzie mogli odliczyć jeden procent podatku na ten cel. Pokrywalibyśmy z tego koszta operacji i rehabilitacji emerytowanych zawodników. Przychylnie na ten pomysł zareagował już Romek Kosecki, Marek Chojnacki, a niedługo spotkamy się w tej sprawie także z Grzegorzem Lato. To ma sens, bo nie każdy piłkarz znajdzie na to pieniądze po zakończeniu kariery. Jak kiedyś grał dobrze, to było fajnie i się klaskało. A teraz? Radź sobie sam człowieku. A bóle nieraz są nie do wytrzymania. I nie mówię tu wyłącznie o sobie. Wielu byłych zawodników ma ten sam problem. Z jednej strony chcieliby pójść do pracy, zająć się trenerką, ale nie są nawet w stanie kopnąć piłki, pokazać prostego ćwiczenia. A wtedy to jest takie trenowanie, jak w grze komputerowej. Siedzisz i tylko wydajesz polecania: tu się przesuń, tam zagraj, ale to już nie to samo.


Coca-cola i kupon za dwa złote

Do domu z RKS-u jeżdżę autobusem 50. Cała podróż zajmuje mi w granicach 30 minut. Kawałek muszę przejść na piechotę. Ciepły posiłek w klubie? Nie. Przywożę coś z domu, mamy tu mikrofalówkę. Ale z herbatką, kawką, nie ma problemu. Prezes pracuje w Mlekovicie, to też coś tam czasem przywiezie.

Polskiej ligi nie oglądam, bo nie mam dekodera. Ale z wynikami jestem na bieżąco. Czasami zagram sobie u bukmachera, ale nigdy nie wygrywam, bo chyba jestem za dużym szaleńcem. Puszczam takie tasiemce za dwa złote, albo obstawiam same niespodzianki. Jak się trafi, to się trafi. Konkretnie. Tutaj mam na Rzgowskiej punkt. To po drodze do domu, więc czasami tam wstąpię.

Na mecze chodzę rzadko. Czasami na ŁKS, ale to też głównie dzięki Jackowi Bogusiakowi ze Stowarzyszenia Kibiców. Ostatni raz byłem przy al. Unii w 50. urodziny. Dostałem od nich taki fajny, pamiątkowy puchar i tabliczki z napisami. Super sprawa. I to wszystko dzięki Jackowi i innym kibicom ŁKS-u. Jestem im za to wdzięczny.

A na mecze przestałem chodzić, bo po zakończeniu kariery powiedziałem sobie jasno: koniec z piłką. Nie chciałem mieć z nikim kontaktu. Nie pozwalała mi na to duma. Ja nie jestem typem gościa, który będzie chodził, prosił i błagał na kolanach, żeby ktoś mu coś załatwił. Wolałem tego uniknąć, dlatego się od tego odciąłem, uciekłem.

Czasami jeszcze sięgam po piwo. Ale znam umiar. Nie walę już piętnastu dziennie. Jak ktoś mnie gdzieś zaprosi, to wolę się napić coca-coli. Bo to tak jest. Jedno piwko, drugie, trzecie, a potem sięgasz po coś mocniejszego i wpadasz w cug. To już nie te czasy. Przed laty jak kelner się pytał, co podać, odpowiadałem krótko: piwko. Przecież nie zaszkodzi. Teraz potrafię sfolgować. No i nie mam już tak mocnej głowy, jak kiedyś. Swego czasu potrafiłem wypić piętnaście i nawet więcej piw, a potem normalnie iść na trening. I nie było po mnie widać, że piłem. Nie zataczałem się. A teraz już przy trzecim kręci mi się w głowie.

Ale z perspektywy czasu mogę powiedzieć, że niczego nie żałuję. Ł»ycie ma się jedno. Teraz i tak już nic nie zmienię, a tego co przeżyłem, nikt mi tego nie odbierze. Owszem, moja obecna sytuacja jest nie do pozazdroszczenia, ale co innego było kiedyś. Brałem z życia pełnymi garściami. I nie żałuje. Nie mam czego. A gdybym żałował, to pewnie bym dzisiaj z Wami nie rozmawiał. Już by mnie nie było. Po prostu. Skończyłbym z tym.


* * *

Baran nagle zrywa się z miejsca. Wokół sali zaczyna krążyć prezes, a on nie przyszedł tutaj, żeby siedzieć i opowiadać historie. Z grymasem bólu na twarzy zaczyna odkurzać. Greckie plaże, Urugwaj, Santiago Bernabeu… Pewnie by jeszcze o tym opowiadał, ale w tej chwili ważniejsze są zmiotka i szufelka. Smutne. Jego obecne Santiago Bernabeu wygląda tak…

Image and video hosting by TinyPic


PAWEŁ GRABOWSKI
JAKUB POLKOWSKI

Najnowsze

Ekstraklasa

Trela: Długie wrzuty z autu: ekstraklasowy folklor czy nadążanie za trendami?

Michał Trela
0
Trela: Długie wrzuty z autu: ekstraklasowy folklor czy nadążanie za trendami?

Komentarze

1 komentarz

Loading...