Niezły – jak na nas – mecz i bardzo dobry wynik. Z klinczu dwóch zespołów zwycięsko wyszła Polska, dzięki jednej, bardzo dobrej akcji Roberta Lewandowskiego, zakończonej precyzyjnym strzałem z 25 metrów. Poza tym zrywem, obie drużyny przez 90 minut dość skutecznie się nawzajem blokowały, sytuacji podbramkowych praktycznie nie było. My – o ile się nie mylimy – oddaliśmy jeden celny strzał, Norwegowie niewiele więcej (dwa?). Szczęście mieliśmy raz – kiedy przy dośrodkowaniu minął się z piłką Wojciech Szczęsny, ale przeciwnik nie zdołał uderzyć piłki w kierunku opuszczonej bramki.
Z naszej strony znacznie lepiej wyglądała pierwsza połowa, w trakcie której potrafiliśmy całkowicie zneutralizować ofensywę przeciwnika (a oni naszą). Po przerwie przeciwnicy doszli do głosu, przesunęli grę w kierunku naszej bramki, ale jednak walili głową w mur. Nawet jak podeszli (“podeszli” to dobre słowo, bardziej adekwatne niż “podbiegli”) pod nasze pole karne, to zazwyczaj kończyło się to jakimś nędznym dośrodkowaniem. W największym skrócie – Polska i Norwegia tak się wzajemnie unieszkodliwiły, że golami nawet nie pachniało. To nietypowe dla naszej kadry – tak konsekwentnie grających w takim stylu biało-czerwonych dawno nie widzieliśmy. Wreszcie po stracie piłki nie stosowaliśmy chaotycznego pressingu, tylko podobnie jak Norwegowie wracaliśmy na własną połowę. No i u środkowych obrońców – Głowackiego i Glika – nie było chowania się za plecami innych, nie było “alibi”, tylko stanowcza, agresywna walka o piłkę.
Dlaczego ten mecz był niezły, jak na Polaków? Bo w żadnym momencie nie zgłupieli, nie pękli, mając dobry wyniki potrafili poszanować piłkę, nie dali się stłamsić. Oczywiście, było sennie i beznadziejnie w ofensywie (w drugiej połowie bramkę przeciwnika to nasi zawodnicy mogli przez lornetkę zobaczyć), było przeraźliwie nudno, ale tak mogą wyglądać mecze na Euro 2012, jeśli uda się w pierwszej połowie strzelić jakąś fartowną bramkę – umiejętność murowania też jest potrzebna. Jakkolwiek by patrzeć, zamurowaliśmy się w meczu z lepszym zespołem i – chociaż ten zespół nie wyglądał na maksymalnie zdeterminowany – przetrwaliśmy. Nikt nie strzelił swojaka, nikt się nie poślizgnął, nikt nie zapomniał pokryć. Czyli było nieźle.
Napiszmy to jeszcze inaczej – to był specyficzny mecz. Taki trochę jak film bez akcji, statyczny. Taki, w trakcie którego możesz iść do kibla na pół godziny, a i tak wiesz, że nadążysz za fabułą i że niewiele cię ominie. Ale gdybyśmy spróbowali zagrać inaczej, to pewnie byśmy przegrali. Mimo wszystko lepiej zaliczyć 254 podania do tyłu, niż 254 podania do przeciwnika – jak to mieliśmy w zwyczaju.
Dobrze grali wspomniani Głowacki, Glik, Matuszczyk oraz oczywiście Lewandowski. Nie wyszedł ten mecz tym, na których zazwyczaj liczymy w ofensywie – Błaszczykowskiemu (kiepściutko), Obraniakowi i Jeleniowi. Słaby był też Murawski.
No i to by było mniej więcej na tyle. Bo co można napisać więcej o walce, w której dwóch rywali zastosowało takie zapaśnicze chwyty, że wzajemnie nie mogli nawet drgnąć? Chociaż faktycznie lepiej oglądać takie mecze, niż rywalizację “Dawid Nowak kontra piłka i pusta bramka”.
PS Pora wyzbyć się złudzeń – nie pozbędziemy się “Tygodnika Kibica” nawet po odejściu Dariusza Szpakowskiego na emeryturę.