W Polsce po prostu trenuje bramkarzy. Nigdy nie pracował w ekstraklasie, ani nawet w pierwszej lidze. Za to w Afryce zrobili go… prezesem i dyrektorem. Dziwne? Przed spotkaniem z nim sami nie wiedzieliśmy, co o tym myśleć. Ale jedno jest pewne – facet ma bzika na punkcie futbolu. A my lubimy takich ludzi. Ten nazywa się Marek Dragosz.
Pytanie-klucz: dlaczego Afryka docenia Marka Dragosza, a w Polsce mało kto o nim wie?
– Nie potrafię wyjaśnić z czego to wynika. Pewnie jest w tym sporo mojej winy. Po prostu mam swoją bajkę. Nigdy nie miałem ciśnienia, wielkiego parcia, żeby za wszelką cenę być gdzieś tam wysoko. Poza tym na tyle, na ile „polizałem” naszej ligowej piłki, wiem, że niestety rządzi się prawami, które mi nie pasują.
Nie powiesz, że w Afryce panują czyste reguły.
– Skala skorumpowania i ilość afer pewnie jest podobna. Takie sprawy są tam na porządku dziennym. Natomiast ci chłopcy, z którymi pracuję… to jest ciągle nieskażone. Mają taki wybór jak w Brazylii. Albo zostaną w slumsach, albo będą grali w piłkę. I chcą coś zrobić. Mają ambicje, chęci, wiadomo, ale dla nich przede wszystkim liczy się, że kiedyś mogą na tym zarabiać pieniądze. Utrzymać swoich siedemnastu braci i osiemnaście sióstr.
To jeszcze nie tłumaczy, dlaczego nigdy nie pracowałeś wyżej niż w trzecioligowej Koszarawie Ł»ywiec.
– Nie pasjonuje mnie robota, w której będę miał do dyspozycji zawodników przez dziesięć minut w ciągu dnia. Nie chcę brać za to odpowiedzialności.
Dlaczego dziesięć minut?
– Bo często tak bywa. Trener bramkarzy ma czas tylko na to, by tych chłopaków rozgrzać. Zaraz potem wchodzą między słupki. No i jest też po to, żeby jeździć na lotnisko po testowanych zawodników. Nie chcę tak. Staram się pracować według swojego pomysłu. Jeśli mam odpowiadać za szkolenie, to proporcje nie mogą się odwracać.
Twoja piłkarska „kariera” skończyła się dość szybko.
– Nie udało się, przede wszystkim ze względów zdrowotnych. W czasach, kiedy nie było tak zwanej indywidualizacji treningów. Chłopak, który miał 16 lat dostawał w dupę tak samo, jak ten, który miał 30. Biegi po górach, po kolana w śniegu. Standard w tych czasach. Kolana nie wytrzymały, później przyplątał się uraz żeber i taki był finał.
Wtedy otworzyłeś szkołę bramkarską. Na początku w Polsce.
– Szukałem sobie miejsca. Robiłem różne rzeczy. Przez chwilę nawet handlowałem na odpustach. W końcu, na szczęście, wygrała piłka. Pomyślałem, że jest naprawdę wielu młodych chłopaków, którzy chcą bronić, a nie mają możliwości specjalistycznego treningu. Tak powstała szkoła KeeperLeo. W tamtym roku przez tydzień świętowaliśmy w Opolu jej pięciolecie (śmiech).
Skupiacie głównie zawodników z niższych lig.
– Trudno, żeby przychodzili do nas „ekstraklasowcy”, bo tacy trenują na co dzień w klubach. W listopadzie pracowaliśmy z Mateuszem Bąkiem. W ostatnim półroczu z Sebastianem Kosiorowskim, który wrócił ze Szkocji, był w Motherwell. Niektórzy chłopcy są z nami od ósmego, dziewiątego roku życia. Wielu z nich broni w swoich klubach, trenerzy są z nich zadowoleni. Uważam, że ta praca ma sens.
Ostatnio dostałeś ciekawe zlecenie w Islandii. Opowiesz?
Rafał Ulatowski, z którym znamy się od wielu lat, skontaktował mnie z człowiekiem z Fylkiru ReykjavÃk. Islandczycy chcieli, by przygotować im analizę rywala w eliminacjach do Ligi Europejskiej. Grali z białoruskim Torpedo Ł»odino. Wprawdzie szpiegowanie niczego dobrego nie przyniosło, bo Fylkir to bardzo słaby zespół, ale przygoda jak najbardziej pozytywna.
Przechodząc do sedna, skąd wreszcie pomysł wyjazdu do Afryki?
– Czysty przypadek. Zaczęło się od bardzo fajnej inicjatywy Włochów, którzy stworzyli Stowarzyszenie Trenerów Bramkarzy. Wszystko polega na tym, że raz, dwa razy w miesiącu spotykają się w jakiejś pizzerii. Jedzą te swoje makarony, gadają o piłce, wymieniają doświadczeniami. Na koniec piją winko i wracają do domu. Super sprawa. To właśnie przez nich nawiązałem kontakt z ludźmi z Gambii, później z Ghany. A na koniec z Thomasem Libiihem, szefem akademii piłkarskiej w Juande.
Zakładał ją wraz z Taribo Westem. Mieliście okazję współpracować?
– West już nie angażuje się w akademię, nigdy nawet nie rozmawialiśmy. Miałem za to nieskrywaną radość spotkać się z Thomasem Nkono, który dawno temu był moim idolem. W dzieciństwie, w czasach strasznej biedy, przez pół roku molestowałem rodziców, żeby kupili mi długie czarne spodnie, białe skarpety i szarą bluzę, bo chciałem bronić jak on. Generalnie, europejskie kluby we współpracy ze znanymi zawodnikami coraz częściej otwierają w Afryce swoje akademie piłkarskie. Feyenoord ma na przykład szkółkę w Ghanie.
Ile razy w roku bywasz na „Czarnym Lądzie”?
– Nie ma reguły. Trzy, cztery razy. W międzyczasie jestem w stałym kontakcie mailowym i telefonicznym. Podsyłam swoje pomysły, opracowania treningów, wszystko konsultujemy. W Polsce też mam pewne zobowiązania, z których muszę się wywiązywać.
Jesteś prezesem akademii piłkarskiej w Nigerii, doradcą technicznym, konsultantem w kilku innych szkołach bramkarskich. Nie wyobrażam sobie, że można zajmować się tym na odległość.
– Nie wiem, czy wszyscy są w stu procentach zadowoleni, ale takie propozycje sami mi złożyli. Nie deklarowałem, że będę pracował dla nich 24 godziny na dobę. Robię ile mogę. Współpraca z Kamerunem i Nigerią trwa już długi czas i w tej formule wystarcza. Zależy im przede wszystkim na tym, by ich treningi przebiegały według konkretnego, europejskiego wzoru. Potrzebują wiedzy, ćwiczeń, planów. Gdy jestem na miejscu, mam kilka dni, w czasie których muszę pokazać im jakiś wzór, według którego będą pracować przez kilka kolejnych miesięcy.
Kłóci się to z tym, o czym mówiłeś wcześniej. Dziesięć minut zajęć z bramkarzem dziennie.
– Jest pewien zgrzyt, ale nie ma innej drogi. Nie jestem w stanie wyjechać tam na stałe, choć nie ukrywam, że bym chciał. A pojawiają się różne propozycje. W Malawi jest taki chłopak, nazywa się Swadick Sanudi, etatowy reprezentant kraju. Klasyczny przykład afrykańskiego bramkarza. Świetna koordynacja, gibkość, ale mega braki techniczne. Dzwoni do mnie i mówi: „Marek, my musimy mieć trenera bramkarzy. Przyjedź ty do nas, ja tu wszystko załatwię”. Szczerze, gdyby sfinansowali mi podróż w obie strony, jestem w stanie pojechać tam na tydzień i popracować za darmo. Byłoby to dla mnie niesłychaną frajdą. Natomiast jeśli policzę godziny, które poświęcam w Polsce na przygotowywanie planów, opracowań, materiałów, które ode mnie dostają, mogę się założyć, że jest tego trochę więcej niż 10 minut na bramkarza.
Od niedawna jesteś również dyrektorem generalnym klubu Toubaso FC w Gambii.
– Gambia to temat zupełnie świeży i szczerze mówiąc ciężko jest nam się dogadać. Oczekują ode mnie tego, czego im brakuje. A brakuje wszystkiego. Sprzętu, piłek, całej infrastruktury.
Drewniane bramki, a zamiast boisk „piaskownice”. W Afryce to codzienny obrazek.
– Tylko w tych piaskownicach, na tej czerwonej ziemi jest tyle pasji, że można byłoby nią obdzielić cztery Polski. Z drugiej strony, w Afryce coraz częściej powstają akademie, jakich u nas pewnie nie będzie nigdy. Idę o zakład. W Ghanie wybudowano bazę dwunastu boisk plus stadion na dwanaście tysięcy ludzi. Większość ludzi mieszkających w regionie pracuje właśnie w tym kompleksie.
Nadal trzeba traktować to jako wyjątek.
– Oczywiście. Zwykle miejscowi załatwiają wszystko na własną rękę. Po prostu anektują teren. Zdobywają jakąś pakamerę, z której robią szatnię. Sami tworzą boiska, karczują lasy. Takie realia.
A co z pieniędzmi? Nie zarzuci ci ktoś, że po prostu naciągasz naiwnych murzynów?
– Może tak być. I jest mi obojętne, co ludzie o tym myślą. Robię swoje i cieszę się tym. Jeśli słyszę, że w jakimś afrykańskim kraju odbywa się mecz i w czasie jego trwania wisi transparent: „Marek, dziękujemy za pomoc”, cholera, kręci mnie to. Nie muszę mieć z tego pieniędzy.
Będę się upierał, nie wszystko można robić społecznie.
– Nie wiem, czy można z tego bardzo dobrze żyć. Oczywiście, pieniądze są środkiem. Cholernie ważnym. Ale nie mogą być tylko celem. Praca tam stwarza mi przede wszystkim ogromnie dużo satysfakcji.
Co na to żona i dzieci? Nie pytają „cholera, na co ci ta Afryka?”
– Mam to szczęście, że rodzina jest wyrozumiała. Moja żonę to była siatkarka i dla niej nie jest to jakaś „korba”. A inni? Naprawdę, nie obchodzi mnie, że ktoś pomyśli: „Dragosz jeździ na staże, tu zachciało mu się być selekcjonerem, a w Polsce pracuje tylko w A klasie”. To jest moja bajka.
Sam organizujesz każdy pobyt? Przeloty, dojazdy?
– Takie sprawy załatwia strona afrykańska. Muszę przyznać, że za pierwszym razem byłem lekko przestraszony, kombinowałem jak tu jechać. Przecież to nie Słowacja, tylko drugi koniec świata. Ale co się okazało? Załatwili wszystko. Nie tylko rezerwację biletu z Brukseli do Bandżulu (stolica Gambii – przyp. red.), ale nawet rezerwację pociągu z Krakowa do Warszawy.
Później tak się rozkręciłeś, że w Gambii ubiegałeś się o stanowisko selekcjonera młodzieżówki. Skąd ten pomysł?
– Znajomi z Afryki, z którymi koresponduję, wskazali mi, że jest taki wakat. Namawiali, żeby wysłać zgłoszenie. Sami Gambijczycy za wszelką cenę chcieli, by trenerem został obcokrajowiec. No więc skontaktowałem się z sekretarzem generalnym federacji i wysłałem papiery. Po jakimś czasie dostałem informację, że na placu boju zostałem ja i jakiś niemiecki trener. W sumie na tym koniec. Nie wiem, jak sprawa potoczyła się dalej.
Zdaje się, że wybrali Niemca. Ale idźmy dalej. Prezydent klubu Congo United dziękował ci za pomoc w uzyskaniu awansu do pierwszej ligi. Co masz z tym wspólnego?
– Korespondujemy, podsyłam im różne materiały. Prezydent Fadhil Mohammed Bayusu to jeden z najbogatszych Kenijczyków. Zorganizował całkiem niezły klub, rok po roku awansuje wyżej. Jest takim naszym Wojciechowskim, prowadzi poważne biznesy, a mimo to pojawia się na prawie każdym treningu. Dokładnie wie, co się dzieje i co boli którego zawodnika.
Afrykanie są pojętnymi uczniami?
– Mają straszne klapki na oczach, chcąc coś osiągnąć. Gdyby kazać im biegać w samych majtkach dookoła krakowskiego rynku, wmawiając im, że to pomoże im w piłkarskiej karierze, pewnie by to zrobili. Na pewno są „zajawieni”, a czy pojętni? Mają genetyczne cechy, które bardzo przydają w piłce – szybkość i zwinność.
Jak bramkarz Mozambiku, który na Pucharze Narodów Afryki niemal skręcił sobie kark?
– Mają też fantazję. Ale największy problem leży w tym, że z nimi nigdy nikt nie pracował. Mają elementarne braki techniczne. No i taktyczne.
Afrykańska natura.
– Oni we krwi mają coś takiego, że gdyby nam teraz ze stołu spadły cztery talerze, dla nich nie byłby to powód do afery. Oni usłyszeliby cztery różne dźwięki, czyli muzykę. A to oznaczałoby, że trzeba zacząć tańczyć. Tak już mają. Każda rozgrzewka w Afryce związana jest z klaskaniem w dłonie, ze śpiewem. A na boisku… nawet jeśli trener założy sobie, że będziemy grali tak a nie inaczej, oni to będą realizować przez 15 minut. Później zapomną. Po prostu ich gra to sama radość.
Utarło się też, że czarni nie potrafią bronić.
– To prawda. Poza Kamenim czy Mandandą nie przychodzi mi do głowy żadne nazwisko z wysokiej półki. Oczywiście, są afrykańskie talenty szlifowane w Europie. Na przykład Patrick Bantamoi, bramkarz reprezentacji Sierra Leone. Niedawno wybrano go najlepszym bramkarzem ligi fińskiej.
Może trzeba było polecić go Wiśle, gdy prowadziła swoje mozolne poszukiwania.
– Polecałem, właśnie jego. Ale mamy ten stereotyp, o którym mówiłeś. Czarny gość z Sierra Leone nie może być dobrym bramkarzem. A ja twierdzę, że byłby jednym z lepszych w lidze.
„Przebite blachy”, mówiąc kolokwialnie, to kolejna plaga afrykańskiej piłki. Murzynom trzeba patrzeć w zęby, jak mawiał trener Kaczmarek?
– W mojej ocenie, sfałszowane papiery nie zawsze wynikają z chęci oszustwa. Widziałem kiedyś listę zawodników, na której wszyscy mieli podaną datę urodzenia 1 stycznia. Większość z nich to sieroty z czasów wojny domowej. Nikt, za cholerę, nie jest w stanie podać kiedy urodzili się naprawdę. Dlatego, zgodnie z przepisem, określa się mniej więcej rok, a w metrykę wpisuje się jego pierwszy albo ostatni dzień.
Z całym szacunkiem, ale nie każdy afrykański piłkarz przeszedł wojnę domową.
– Nie mogę bronić wszystkich, ale jestem przekonany, że wielu popełnia głupotę za namową jakiegoś naciągacza. Menedżerowie, którzy pracują w Afryce to zło tamtejszego futbolu. Z chęci zysku nie cofną się przed niczym, żeby opchnąć chłopaka do Europy. Jest masa takich przypadków. Dzwoni człowiek i mówi: „Słuchaj, załatwiłem ci klub. Musisz tylko wpłacić 200 dolarów, załatwię wizę”. Gość kasuje 200 dolarów, znika, a chłopak zostaje na lotnisku „goły”.
Twoje wyjazdy to kopalnia anegdot. Masz jakieś dyżurne historie?
– Jest ich kilka. W tamtym roku, na przykład, siedziałem w samolocie z rodowitym Ghańczykiem. Pokazuje mi gazetę i mówi: „zobacz, jak u nas jest fajnie”. A w tej gazecie artykuł dotyczący rządowego programu „laptop dla każdego dziecka w szkole”. Obaj mamy pewnie taki sam obraz afrykańskiej szkoły. Siedzi sobie dzieciak w samych majtkach, ciosa jakiś kawałek drewna. A tam co? Chińczycy wyprodukowali na zamówienie jakieś maksymalnie tanie laptopy i te dzieci rzeczywiście je dostały.
Bywasz w krajach dzikszych niż Ghana czy Gambia?
– To mnie najbardziej kręci. W tamtym roku byłem w Botswanie. Prawdziwa Afryka. Z tym też wiąże się zresztą jedna anegdota.
Dawaj, tak już na sam koniec.
– Pewien facet opowiadał mi o ludziach, którzy od lat przez park narodowy i zieloną granicę uciekają z Botswany do RPA. Biorą ze sobą tylko najpotrzebniejsze rzeczy i… garnki albo pokrywki. Tłuką w nie przez całą drogę, żeby odstraszyć dzikie zwierzęta. Niestety, po kilku latach zwierzyna wykształciła w sobie taki instynkt, że słysząc talerze, już wie, że idzie żarcie. Dlatego z piętnastu uciekinierów do granicy dociera dwójka, trójka ludzi. To jest właśnie ta prawdziwa Afryka…
ROZMAWIAŁ PAWEŁ MUZYKA