Bramkarz z niego taki sobie, bliżej mu do słabego niż dobrego. Ale miał sporo szczęścia. Po pierwsze – że kontuzji doznał lepszy od niego Andrzej Bledzewski. Po drugie – że obrońcy Arki dość skutecznie blokowali dostęp do bramki. Zamiast chuchać i dmuchać na to, co sprezentował mu los – czyli na miejsce między słupkami w ekstraklasowym klubie – zaczął wydziwiać. No i pozwał do sądu Arkę, żądając premii za awans, którego przecież wcale nie wywalczył (przypominamy – zielony stolik, gdynianie zajęli dopiero czwarte miejsce w drugiej lidze).
Mógł Witkowski liczyć na to, że jakoś się w tej Arce uchowa i będzie przez kolejne pięć czy sześć lat zarabiał w Gdyni. Wystarczyło uśmiechać się do wszystkich, nie wykonywać głupich ruchów, nikogo nie wnerwiać i nie prowokować. Przetrwałby jeszcze ze trzech trenerów.
Ale nie – on musiał wyskoczyć ze swoimi żądaniami.
Mógł trzymać ten ewentualny pozew jak asa w rękawie i wyciągnąć go dopiero wówczas, gdy jego sytuacja w Arce znacznie się pogorszy i gdy zorientuje się, że jego czas w tym klubie mija.
Ale nie – on musiał te żądania przedstawić teraz. Zero orientacji, zero wyczucia, zero przewidywania: jak na boisku w meczu z Legią.
Gdyby był naprawdę kozakiem w bramce, mógłby się boksować z klubem nawet o tę niesmaczną premię. W razie porażki wziąłby go ktoś inny. Ale kto weźmie taką popierdółkę jak Witkowski? Arka zabroniła mu treningów z pierwszym zespołem i zaproponowała rozwiązanie kontraktu. Za chwile chłopak zorientuje się, że na rynku nie jest tak wesoło i że w ekstraklasie już może nie zagrać.
Ale jakoś nie żal nam go.
Norbert, zażądaj premii za zdobycie mistrzostwa świata w RPA. Co? Nie zdobyłeś? Myśleliśmy, że nie robi ci to różnicy…