Zmarł Roman Hurkowski. Wybitny dziennikarz i wspaniały człowiek. Znałem go tylko trzy lata, ale w tym okresie nie było praktycznie dnia, żeby któryś z nas nie wyskoczył ze standardowym “co słychać?”. Gdy dwa tygodnie temu pojechałem na Bródno odwiedzić go w szpitalu, rozmawialiśmy o derbach Europy. Mówił niewyraźnie. ale wciąż zaskakiwał wiedzą. Rozmowa o piłce lekko go pobudzała. Ł»ył nią do końca swoich dni. W poniedziałek dostałem SMS-a od jego syna . “Jaki jest wynik Manchester – Arsenal? Tata pyta”. Kto by pomyślał, że dzień później odejdzie…
Jaki był? Przede wszystkim naturalny, nikogo nie udawał. Na pytanie, jak się czuje, odpowiadał “chujowo, ale bojowo”. Miał silną wolę. Nie poddawał się. “Spokojnie, na pewno z tego wyjdzie” – odpowiadałem, kiedy ktoś pytał mnie o jego zdrowie. Wierzyłem w to tak samo mocno, jak on.
Przez ostatnie trzy lata przegadaliśmy setki godzin, napisaliśmy wspólnie kilka dużych artykułów i mieliśmy zamiar pisać kolejne. “Burza mózgów” – powtarzał, gdy ustalaliśmy kolejność jednego z rankingów w “Magazynie Futbol”. On upierał się przy Brazylii z 1958 roku, ja – jako dużo od niego młodszy – walczyłem o jak najlepsze miejsce dla Dream Teamu Guardioli.
Lubił współpracować z młodymi. Wychował wielu dziennikarzy, w tym tych najbardziej znanych. Chwalił, ale też opieprzał. Na początku ostro, potem już nieco łagodniej – w formie SMS-ów wysyłanych o… 5:30. “Magdeburg 3-krotny mistrz, ale NRD. Trochę lodu na głowę”… Numer prywatny na wyświetlaczu zazwyczaj oznaczał, że za chwilę będzie wesoło. – Jesteś na Pradze? Kręcę się w pobliżu, mam trochę gazet i pączki”. Odmówiłem, akurat byłem zajęty. Pączki trafiły jednak w dobre ręce. Pan Roman rozdał je studentkom w autobusie linii 174.
Kochał piłkę i kochał Warszawę. Znał tutaj każdy zaułek. Do tego potrafił barwnie opowiadać. Z każdym miejscem wiązała się jakaś historia. Po każdej człowiek wychodził bogatszy. Spotykaliśmy się średnio raz w miesiącu. Przynosiłem mu gazety i komentowaliśmy wydarzenia. Miał niesamowitą wiedzę o piłce. – Gdyby tak przenieść te wszystkie informacje do swojej głowy… – powiedział nam jeden z dziennikarzy, który dwa miesiące temu miał przyjemność poznać go osobiście. Inny stwierdził, że gdyby ktoś taki żył w Anglii, to miałby swój program i zarabiał 50 tys. miesięcznie. Funtów.
Ale Roman Hurkowski żył w Polsce i przez ostatnie lata był nieco na uboczu. Nie pisał do największych tytułów prasowych, nie występował w telewizji. Może, dlatego, że był po prostu niezależny? Nie chodził na czyjejś smyczy, zawsze walił prawdę między oczy. Nie lubił fałszu. Może dlatego nie ze wszystkimi było mu po drodze? Miał swoje zdanie i twardo go bronił. Czasami było nam żal, że tak mało osób dostrzega w nim dobrego człowieka. Tak, to był dobry człowiek.
Można napisać, że przegrał z chorobą, ale jak na kogoś, kto dwa lata temu przeżył zawał serca, radził sobie świetnie. Do końca swoich dni walczył o poziom polskiego dziennikarstwa sportowego. Brzydził się masą nieutalentowanych redaktorów, których błędy piętnował publicznie lub wysyłał mailem do redaktora naczelnego “Przeglądu Sportowego”. Nigdy nie dostał odpowiedzi. Lista wpadek była naprawdę długa. Pan Roman miał nawet zamiar wydać książkę, z której młodzi adepci dziennikarstwa mogliby uczyć się na błędach swoich starszych, bardziej doświadczonych kolegów.
Ostatnio wykładał dziennikarstwo na Uniwersytecie Łódzkim. – Wszystkim się podobało. Rzutnik daje duże możliwości. Za dwa tygodnie będzie jeszcze lepiej – mówił. Był tytanem pracy, dbającym o każdy, nawet najmniejszy szczegół. To, co mnie wydawało się prawdziwe i zweryfikowane przez Google, on poddawał w wątpliwość i pędził sprawdzać w książkach. Miał ich mnóstwo. Takiej liczby gazet, albumów, statystyk nie widziałem nigdy. Czasami ta “gęba” statystyka trochę go wkurzała. Szybko sprowadził na ziemię kolegę, który nie zgodził się z jego “statystycznym punktem widzenia”. Bo Roman Hurkowski to nie tylko liczby i zestawienia. To przede wszystkim świetny styl – z jajem, bez zbędnej wazeliny.
W “Piłce Nożnej”, gdzie przeszedł drogę od szeregowca do redaktora naczelnego, wychował mnóstwo kibiców. Niżej podpisanego również. Cieszę się, że miałem okazję go poznać i wiele się od niego nauczyć. Gdy zaczynałem przygodę z dziennikarstwem, nie myślałem, że spotkam takich fajnych ludzi jak On.
Niech spoczywa w pokoju.
PAWEŁ GRABOWSKI