W poniedziałek wieczorem kino niemal puste, pięć osób na sali. Nikt nie ogląda “Skrzydlatych świń”, czy nikt nie chodzi do kin w poniedziałki?
Warto. Mimo wszystko warto.
Film nie przejdzie do historii, za pięć lat pewnie nikt o nim nie wspomni, morał mało odkrywczy, kilka rzewnych scen, trochę dziwnej plątaniny zwichrowanych życiorysów. Ale kibicowi będzie się podobało. Naprawdę. Jest klimat. Prawie dwie godziny, podczas których my – wariaci wychowani na stadionach, nie widzący niczego dziwnego przejechaniu 500 kilometrów za piłkarzami, których się nawet nie lubi – będziemy widzieć na ekranie zupełnie co innego, niż “normalni” zjadacze popcornu.
“Skrzydlate świnie” to film w zasadzie nie o piłce, tylko o:
– miłości, przyjaźni, lojalności
– trudnych wyborach i priorytetach
– sumieniu, którego nie można przekupić
– zdradzie, która rodzi zdradę
– zasadach, które są święte
– wierności wobec innych, ale i siebie samego, nawet dużym kosztem
– piłce, w której nie wszystko da się kupić
I o tym, że “jebać frajera, co cudze barwy ubiera”.
Tę samą historię pewnie udałoby się opowiedzieć inaczej, nie na przykładzie kibiców i piłki nożnej. Jednak tym lepiej, że zdecydowano się na ten właśnie wariant. Idźcie do kin, dajcie twórcom kilka złotych. Niech zobaczą, że w tym kraju da się zarobić na filmie związanym – chociażby luźno – z piłką nożną.