Po każdym meczu zaczynają się dyskusje – że komentator tak przeczytał nazwisko, a powinien inaczej. Ł»e “maszczerano” albo “mascherano” i czy “igułejn”, czy też “higułajn”. Tak źle, i tak niedobrze. Jak rzadko kiedy – musimy wziąć komentatorów w obronę. Bo naprawdę nie ma reguły, jak te nazwiska powinni czytać i dlaczego…
Są zwolennicy tego, by wymawiać nazwiska tak, jak są one wymawiane w konkretnych krajach. Czyli idzie Szpakowski do jakiegoś Argentyńczyka i pyta: – Jak u was brzmi Mascherano? A Demichelis? A Higuain? Potem idzie do Koreańczyka i drąży: – A Oh Beom-seok to jak wymawiać? Następnia siada za mikrofonem i zaczyna show. Fajna zasada, ale na dłuższą metę – bez sensu.
Chociażby na naszej stronie ostatnio dyskusja. Jedna osoba mówi, że w hiszpańskim podwójne “l” wymawia się jako “j”, a pojedyncze normalnie. Druga – że Villa powinien i tak być “willą”. Zaczyna się przekrzykiwanka, kto zna języki, a kto jest tylko prostakiem z Raciborza (z całym szacunkiem dla Raciborza). Tylko do czego prowadziłoby wymienianie nazwisk w obcych językach? Pamiętacie Szpakowskiego i jego “szirę” oraz “bekama”? A teraz wyobraźcie sobie oglądanie meczu, w którym komentator w kółko powtarza “luisz figu”. Zwariować można. “Kristianu ronaldu” – dramat.
Jesteśmy Polakami i posługujemy się językiem polskim, mając centralnie gdzieś obce zasady. Dlatego “luis figo”, a nie “luisz figu” i dlatego też “sewilla”, a nie “sewija”. Z drugiej strony – też po polsku nazwisk czytać nie można. Jeszcze gorzej! No bo “gerard” zamiast “dżerarda” doprowadziłby wszystkich do furii, tak samo jak “robinho” zamiast “robinio”.
Najważniejszy jest więc zdrowy rozsądek i umiar – nazwiska trzeba wypowiadać tak, jak… ludzie się przyzwyczaili: żeby nikogo nie iryować. Po prostu. Raz dobrze, raz źle. Ale zawsze znośnie. Językowi puryści może czasami złapią się za głowy, ale co z tego.
Co wy na to?