Nazywa się Marcin Zając. Kiedyś był dobry, a momentami (też kiedyś, oczywiście) bardzo dobry. Niestety, aktualnie to kompletne dno. Oczywiście, są w tej lidze zawodnicy gorsi technicznie – pewnie jest ich nawet całkiem sporo. Są też zawodnicy wolniejsi – większość? Ale nie ma żadnego, który podejmowałby na boisku tak złe decyzje i po prostu psuł wszystkie akcje, o które chociaż się otrze.
Jaki jest problem z Zającem? Ano taki, że jak może podać normalnie, to woli zewnętrzną częścią (bez powodzenia). Jak może strzelić klasycznie, to woli fałszem (niecelnie). Jak może uderzyć po ziemi, to woli lobować (za wysoko). Jak może uciec w pusty sektor boiska, woli się kiwać (i stracić piłkę). Jak ma biec szybko, to zwalnia, a jak ma zwolnić, to pędzi. Robi wszystko na opak i bez sensu. Jest maksymalnie nieużyteczny.
Czasami można odnieść wrażenie, że on po prostu lekko rozstał się z rozumem. Sądzi, że ma umiejętności na miarę Ronaldo, podczas gdy jest zwykłym, polskim Zającem. I decyduje się na rozwiązania tak trudne, że aż – w jego wypadku – niemożliwe. A w dodatku każde koncertowo spieprzenie akcji zupełnie po nim spływa (przynajmniej tak to ogląda z zewnątrz), co tylko potęguje wrażenie, że facet ma wszystko głęboko w dupie. Tania lanserka, gwiazdorstwo, gra pod siebie, ale brak argumentów.
Panie Zając, przestań pan odstawiać szopkę, bo żal na to patrzeć. Już wolimy maksymalnych drewniaków, którzy znają swoje ograniczenia i robią tylko, to co potrafią.