W poprzednim tygodniu rozpoczęliśmy naszą piłkarską powieść. Teraz czas na kolejny odcinek. Fabuła ewoluuje w kierunkach, których się sami nie spodziewaliśmy, ale co robić – czasami przychodzą nam do głowy różne bzdury. Jeśli pytacie, jak to się wszystko skończy, to od razu opowiadamy, że nie mamy zielonego pojęcia. Nie wiemy nawet, co ukaże się za tydzień. W każdym razie zapraszamy do lektury, a także do… wpisywania propozycji tytułu dla tej bazgraniny. W końcu nawet największego gniota trzeba jakoś nazwać, a my na razie nie mamy żadnego – nawet najgłupszego – pomysłu.
W Warszawie, przy ulicy Bitwy Warszawskiej 7, było tego dnia ciemniej niż zazwyczaj o tej porze. Z czterech działających w pobliżu latarni migotały tylko dwie, z pozostałych natomiast sączyły się resztki światła. To dobry znak. Grzegorz lubił ciemność, a ze wszystkich dni w roku najbardziej wyczekiwał tej niedzieli w ostatni weekend października. Wówczas przestawiało się zegarki i zmrok zapadał o godzinę wcześniej niż zazwyczaj. O godzinę wcześniej ludzie na ulicach przestawali mu się przyglądać, godzinę wcześniej mógł po prostu przespacerować się, pomyśleć, zastanowić.
Lubił te wieczorne przechadzki, chociaż coraz częściej nawiedzała go myśl – co zrobiłem źle, że uciekam przed błyskiem fleszy. Tych samych, które towarzyszyły mi przez pół życia? Dlaczego chowam się przed ludźmi, którzy kiedyś nosili mnie na rękach? Czemu widząc zmierzającego w moją stronę człowieka, odczuwam dziś lęk, a nie dumę? Z jakiego powodu nowa siedziba firmy, znajdująca się na odludziu, a nie przy tłocznej, pełnej turystów Starówce, tak bardzo mi odpowiada?
Wspominanie stało się jego pasją. Kiedy już wrócił do domu, lubił włączyć płyty z zapisem dawnych meczów. Kolegę pracującego w TVP poprosił o przeszukanie archiwum. Siadał wygodnie w fotelu i zanurzał się w świat sprzed 30 czy nawet 40 lat. Znowu mijał obrońców, znowu strzelał obok bramkarzy. Fryzura, na którą składała się wprawdzie tylko kępka włosów, jeszcze bujnie powiewała na wietrze. Zwłaszcza kiedy przyspieszał po wtłoczeniu piłki do siatki i z wyciągniętą ręką biegł w stronę trybun. Kochali go wtedy. Wszyscy go kochali.
Była nawet dziewczyna, która codziennie przysyłała mu list. Ten poniedziałkowy zawsze dotyczył dopiero co zakończonej kolejki ligowej. “Widziałam pana, jak minął pan prawego obrońcę Górnika. Wtedy, choć pan o tym nie wiedział, przebiegł pan nie więcej niż 15 metrów ode mnie. Jeszcze nigdy nie byliśmy tak blisko” – napisała kiedyś i Grzegorz zorientował się, że ma do czynienia z kobietą na tyle opętaną, by traktować ją jako niebezpieczną. Nigdy na żaden z listów nie odpowiedział, ale przez sześć lat dostał ich dokładnie 2188. Potem korespondencja nagle się urwała, co to dziś wzbudzało pewien niepokój.
Więcej już list od tej dziewczyny (dziś starszej kobiety) nie przyszedł, ażâ€¦ do dziś, o czym Grzegorz jeszcze nie wiedział. Czasami tęsknił za nawet najbardziej szalonymi fankami, bo lepsze to niż ci wszyscy groźnie wyglądający mężczyźni, krzyczący z trybun “ty chuju”. A niestety, przed tym słowem w ostatnim czasie trudniej było mu uciec, niż przed argentyńskimi obrońcami. Przyzwyczaił się do bycia idolem, a teraz z trudem przyzwyczajał się do etykietki chuja.
Na stoliku przed telewizorem leżała tygodniowa porcja korespondencji. Najpierw otworzył kopertę z logiem Multibanku. Z satysfakcją spojrzał na rubrykę “saldo”, bo wynikało z niej, że przez 12 miesięcy zarobił blisko 600 tysięcy złotych. Nigdy wcześniej, nawet w chwilach największej chwały, nie mógł pochwalić się takim majątkiem. Czasami ktoś mu dał jakieś dolary, ale co można było za nie kupić? Kolejny talon na samochód, który po chwili się popsuje? W Stanach szło lepiej, ale i życie było droższe, więc tak naprawdę niczego nie przywiózł. W zasadzie jedynym, czego się w życiu dorobił, było nazwisko i rozpoznawalna twarz. Aż do teraz. Biorąc pod uwagę podatki, a także rosnące potrzeby konsumenckie (niedawno dopiero wyczuł różnicę między czerwonym, czarnym, a nawet niebieskim Johnym Walkerem – do tego stopnia, że czerwony przestał mu w ogóle smakować), miesiąc w miesiąc wydawał coraz więcej, ale i tak przybywało sporo – jakieś 35 tysięcy złotych.
Grzegorz spokojnie przekładał kolejne listy, wśród których było sporo różnorakich zaproszeń, kilka próśb o autografy. I nagle poczuł zimy pot. Doskonale znał ten charakter pisma. Błyskawicznie rozerwał kopertę i w trzęsące się dłonie chwycił kawałek papieru:
“Panie Grzegorzu, przepraszam, że tak długo nie pisałam. Wielokrotnie chciałam się do pana odezwać, ale bałam się. Bałam się, że kocham pana za bardzo. I że pan tej mojej miłości wcale nie potrzebuje. Muszę przyznać, że byłam uzależniona, leczyłam się z pana. Teraz postanowiłam napisać po raz ostatni – pierwszy raz w życiu jestem szczęśliwa. Wyleczyłam się. Już pana nie kocham. Proszę wybaczyć mi tę szczerość, zwłaszcza po tym, co razem przeżyliśmy (pisałam przecież i o swojej maturze i o pierwszym chłopaku, nawet o śmierci rodziców), ale aktualnie panem gardzę. Nie sądziłam, że stanie się pan kimś takim. Ale jednocześnie dziękuję – znów mogę normalnie żyć”.
Poczuł przygnębienie, bardzo głębokie. Cios w serce. Nalał szklankę whisky, dokładnie tak, jak uczył go Paweł, jeden z lepszych trenerów picia w kraju. Najpierw wrzucił kilka kostek lodu, a potem dolał szkockiej, dokładnie do poziomu kostek. Zrobił to z niebywałem pietyzmem. Zawsze w chwilach stresu starał się maksymalnie kontrolować każdy swój ruch. Wziął dwa łyki, a następnie sięgnął po telefon komórkowy.
– Antek?
– Tak.
– Musimy porozmawiać.
– O czym?
– Muszę zrezygnować.
Pod stojącym po drugiej stronie słuchawki Antonim ugięły się nogi. On Grzegorza, swojego dawnego podopiecznego, potrzebował jak nikt inny. Z przyczyn finansowych, ale także prestiżowych. Przy żadnym z dotychczasowych prezesów jego pozycja nie była tak mocna. Nawet gdy firmą rządził Marian, jego dobry znajomy, nie mógł pozwolić sobie na tyle, co dziś. Teraz musiał zachować chłodny umysł. Grzegorz od roku słuchał go za każdym razem, więc dlaczego miałby nie posłuchać także teraz? Antoni chwycił więc słuchawkę bardzo mocno i tak stanowczo, jak tylko potrafi powiedział:
– Grzegorz, posłuchaj mnie uważnie. Nie zrezygnujesz. Rozumiesz? Na pewno, kurwa, nie zrezygnujesz!
* * *
Antoni zaczął gorączkowo wydzwaniać po innych prominentnych pracownikach firmy. Jerzego zastał na warszawskim Służewcu, gdzie pięć przepojonych wodą koni pozorowało wyścig z szóstym, naszprycowanym ukraińskimi chemikaliami. Jerzy zawsze doskonale orientował się, który koń ma wygrać, tylko niestety za każdym razem dopiero, kiedy wyścig się rozpoczął.
– Grzegorz nie może odejść. Jest szalenie ważny w tej całej układance. Musimy go przekonać za wszelką cenę – mówił Jerzy, a przy okazji obserwował jak koń, na którego postawił pięć tysięcy złotych, dobiega dopiero na czwartej pozycji. Choć to raczej nie był bieg, ale człapanie, walka ze starością i nieporadna próba rozruszania starych kości, uginających się pod ciężarem dżokeja.
Gdzie był Adam, w momencie gdy Antoni wykręcił numer jego komórki, nikt nie wie. Ale odebrał w swoim stylu: – Kiego chuja?
– Adam, ważna sprawa. Grzesiek chce się podać do dymisji.
– Co? Zwariował? Poproś go, żeby się nie podawał!
– Prosiłem, ale nie wiem, czy posłucha.
– Eh, jego prosić to jak chujem trawę kosić! – rubasznie zażartował Adam i śmiał się jako jedyny, bo Antoni nadal pozostawał posępny. Był na siebie zły, że w ogóle wykręcił ten numer, bo czego mógł się spodziewać po kimś, kto pijany się chyba urodził? Każdy lubi czasem zamoczyć usta w alkoholu, ale Adam zdecydowanie przesadzał.
Potem telefony z informacją odebrali jeszcze Kazek, Stefan, Zbyszek, Rysiek, Michał i Zdzisiek. Michał poczuł, że może wskoczyć na miejsce Grzegorza, więc zasugerował, by nie wykonywać pochopnych ruchów. Zdzisiek lekko się zapocił ze strachu, Kazek w duchu uśmiechnął, a Stefan stwierdził, że o planowej dymisji wiedział pierwszy. Do Andrzeja Antoni tylko wysłał smsa, bo nie chciał się wdawać w długie dysputy. Na następny dzień, dokładnie na godzinę 10.00, zaplanowano naradę.
***
Wjeżdżając na ostatnie piętro nowoczesnego, oszklonego biurowca trafiało się do innego świata – świata rzeczywistości alternatywnej.
– Kobieta trzyma małe tygrysiątko w domu, bo ZOO na to nie stać.
– Nudne. Napiszcie tak: “Wariatka trzyma w bloku bestię, która może zjeść człowieka w pięć sekund”.
– Ale to miła kobieta.
– Miła, niemiła, twoje tygryski-sryski gazety nie sprzedają.
Praca w tej gazecie ostatecznie mnie wycieńczała. Mówiąc szczerze, nie pamiętam nawet, kiedy ostatnio napisałem artykuł zgodny z prawdą. To znaczy zdarzyło mi się nawet takie napisać, ale dzień później w druku ukazywało się zupełnie co innego. Ot, choćby taki przykład. Młody chłopak spowodował po pijaku niegroźny wypadek. Od tamtego czasu stracił wszystko (o ile za wszystko uznamy rodzinę i pracę), przeszedł prawdziwą gehennę. Skleciłem więc wzruszające opowiadanie o tym, jak zdołał podnieść się z dna. Zamiast tego ukazał się tekst: “Powinien gnić w pierdlu, a chodzi na wolności”. Całe szczęście, że wbiłem sobie do komórki jego numer telefonu. Gdy potem dzwonił z pretensjami, szybko wciskałem “wycisz”. Czy nie sądzicie, że ten klawisz – który pojawił się w telefonach stosunkowo niedawno – to prawdziwe zbawienie? Odkąd zawodowo obrażam i poniewieram ludzi, uważam go za najistotniejszy w aparacie.
Pora się przedstawić – choć najobrzydliwsze teksty podpisuję literami KW, tak naprawdę nazywam się Aleksander Malica. KW to dla tych wszystkich, którzy chcą szukać sprawiedliwości przed sądem. A szukaj chłopie, szukaj. Ale ode mnie się odczep. Ja jestem tylko żołnierzem, wykonuję polecenia. Mam dwa kredyty i dziecko. Wiecie ile kosztuje przedszkole? 720 złotych miesięcznie. A nie powiem przecież dziecku, że będzie niedouczonym odrzutkiem, imbecylem uczącym się czytać w wieku 7 lat, bo tata ulitował się nad kobietą, która hoduje kota. W dupie mam tę kobietę i jej kota.
Zresztą, nie jestem taki najgorszy. Kumpel siedzący nieopodal rozstał ostatnio publicznie prześwietlony. Prokuratura wykazała, że “w materiale nieprawdziwe okazało się wszystko – tekst, zdjęcie, a także list, który rzekomo wpłynął do redakcji”. Ależ było śmiechu – każdemu zdarzało się coś tam sfabrykować, ale wszystko na raz? Ów kumpel – Waldemar – jest teraz redakcyjnym pupilkiem. To ci dopiero nicpoń, jaką ma fantazję! Wszystko zmyślił! Brawo, Walduś. Więcej takich potrzebujemy. Oto przodownik pracy – trzysta procent normy. Tekst, zdjęcie i list! Piłkarski hat-trick! Pękał z dumy Waldek i w przypływie dobrego humoru, wychodząc z pracy, pytał: – Co tak długo siedzicie? Może coś wam zmyślić?
Mówiąc krótko – był chujem. I jakże niesprawiedliwe było, że to właśnie on, zwykła menda bez sumienia, zmierzając do wyjścia, przeszedł obok telefonu, który nagle zadzwonił.
– Halo?
– Redakcja?
– Tak.
– W ciągu tygodnia zginie członek zarządu PZPN.
– Co?!
– Czekaj przy telefonie codziennie o 22.45.
***
Zarząd PZPN zbierał się o 10.00. Tego dnia wyjątkowo nikt się nie spóźnił. Jerzy, w nienagannie wyprasowanym beżowym garniturze miał się za człowieka eleganckiego, ale krój marynarki sugerował, że rok produkcji 1990 lub wcześniejszy. Zdzisław ze swoją “niedzisiejszością” nawet się w żaden sposób nie kamuflował, bo sumiaste wąsiska mówiły same za siebie. Dalej Zbyszek, Edward, Stefan, Witek, Irek – każdy z nich indywiduanie wyglądał trochę dziwnie, ale gdy stanęli obok siebie, to stanowili gabinet osobliwości, ewentualnie mogliby robić za żywe muzeum PRL i ubiegać się o dofinsowanie z Unii Europejskiej.
Tego dnia, wyjątkowo, nie było czasu na plotki. A może czas był, ale nie było nastroju. Zdzisław odkąd dowiedział się, że Grzegorz ma zamiar zrezygnować z funkcji prezesa, nie mógł zasnąć. Od dawna odczuwał niepokój, że kariera, która przecież tak pięknie rozwijała się w jednym z podłódzkich miasteczek, wydając kopalniane pieniądze i korzystając z karty kredytowej z dziennym limitem 20 000 PLN, nagle może zostać przerwana. Syn, a raczej zbuntowany gówniarz, od dawna powtarzał mu: – Wasz czas się skończy, szuje. To wasza ostatnia kadencja!
Czy naprawdę ostatnia? Stefan przekonywał, że nie. To akurat zły znak. Bo ilekroć Stefan o czymś przekonywał, wychodziło odwrotnie. Irek odczuwał niepokój i nawet tej paplaniny Stefka nie słuchał – tylko patrzył przez okno. Zbyszek – najstarszy w całym towarzystwie – zaprzeczał sam sobie. Najpierw mówił, że “już po nas”, a po chwili, że “nikt nas nie powstrzyma”. I tak w kółko. Był nieprawdopodobnym dziwakiem – mały, impulsywny, niby inteligentny, bo prawnik, ale jednak, tak obiektywnie, kompletny głupek.
Na sali panował gwar i kiedy Antoni wszedł do środka, nikt go nawet nie spostrzegł. Wystarczyło jednak, że pod nosem burknął “cisza”, aż nagle wszystkie oczy zwróciły się w jego kierunku.
– Siadać.
Nie było nikogo, kto by choćby przez sekundę zawahał się przed wykonaniem polecenia. Tylko Jerzy – który jako jedyny z tego grona nie należał do zarządu, ale lubił być w centrum zdarzeń – dyskretnie sięgnął do kieszeni po telefon i niezauważenie wybrał numer Michała. On też chciał wszystko wiedzieć. Więc wiedział. Odpalił cygaro i rozsiadł się w fotelu w mieszkaniu na warszawskim Ł»oliborzu. Wsłuchując się w dźwięki dobiegające z telefonu, czuł, że to będzie jego dobry dzień. Jeśli Grzegorz ustąpi, on stanie się naturalnym następcą. Sam oczywiście nie wystąpi z inicjatywą powrotu na stanowisko, ale zrobi to Jerzy. Jerzy zrobi wszystko, o co go się poprosi. A kiedy ludzie zaczną błagać, Michał się zgodzi.
Na razie w centrum uwagi był Antoni.
– Grzegorz rozważa rezygnację. O tym już zapewne wiecie. Nie możemy do tego dopuścić. Społeczeństwo jest manipulowane, robi się z nas wrogów piłki nożnej. Kolejne wybory nie są nam do niczego potrzebne. Nie teraz. Dobrze wam się pracuje?
Zapanowała cisza.
– Pytam, czy dobrze wam się kurwa pracuje?!
– Dobrze! – odpowiedzieli członkowie zarządu niemal równocześnie.
– Nie słyszałem! Dobrze czy nie dobrze?! – grzmiał Antoni i tym razem odpowiedź była już naprawdę głośna. Dobrze!
– A tobie Adam? Jako jedyny nic nie powiedziałeś!
– Chujowo.
– Co?!
– Eee, nic… He, he, nie widzieliście, taki filmik jest w internecie. No i ja tam, hym, mówię, że chujowo i się ludzie śmieją, he, he. Ale tak w ogóle i w szczególe, to pracuje mi się zajebiście! Yhm.
– Kurwa, Adam, to nie są żarty, rozumiesz? Ile wziąłeś premii tydzień temu?
– Sześćdziesiąt tysięcy.
– A jak będzie nowy prezes, to nie dostaniesz, kurwa, nic!
– Bardzo dobrze mi się pracuje, Antoni! Bardzo, bardzo dobrze! Wcale nie chujowo! Bardzo dobrze! – Adam zaczął nerwowo poprawiać krawat i wyraźnie nabrał kolorów na twarzy.
– Zapamiętajcie co powiem. Grzegorza najpierw będziemy prosić, by nie odchodził. Jeśli to nie poskutkuje, będziemy żądać. A potem sięgniemy do szantażu. Każdy z was ma teraz kilka minut na przypomnienie sobie, czym mógłby nastraszyć naszego szanownego prezesa. Nie możemy ryzykować. Nowe rozdanie to mogą być nowe władze.
Słysząc to ostatnie zdanie Jerzy uśmiechnął się w duchu. Inni się w duchu przestraszyli. Jeszcze nie wiedzieli, że tylko porzucenie aktualnych stanowisk może… uratować im życie. Jeszcze nie wiedzieli o telefonie, który dzień wcześniej rozbrzmiał w redakcji największego w kraju tabloidu.