Uznaliśmy, że opracujemy mały przewodnik po polskiej piłce i w formie alfabetu przedstawimy nasze redakcyjne podejście do niektórych osób istotnych w futbolowym światku. Z góry zastrzegamy – w alfabecie piszemy to, co przychodzi nam akurat do głowy, więc zapewne pominęliśmy wiele bardzo istotnych, wręcz kluczowych wątków. Trudno. Jest to też podsumowanie bardzo subiektywne, więc nie zgadzać się z nim jak najbardziej wolno. Na razie przelecieliśmy przez wszystkie litery, może jak nam się nagle zachce (nie liczylibyśmy na to), to zrobimy dogrywkę.
A – Antoni. Czyli Piechniczek. Nazywamy go czasami zgrzybiałym, bo naszym zdaniem to idealne określenie – w pełni oddaje charakter byłego selekcjonera. Mało odporny na krytykę, za to strasznie pamiętliwy. Każde złe słowo na swój temat traktuje niczym zamach na polską piłkę. Czyli troszkę wariat. Nie będziemy kryli – nie lubimy go i nie polubimy. Ma też na pieńku z naszym bloggerem Wojtkiem Kowalczykiem, bo “Kowal” uważa, że obecnie Piechnik nadaje się tylko do wypasania krów, a sam Piechnik twierdzi, że nie tylko do tego. Zarabia równocześnie na trzech posadach – w PZPN, w senacie i w Odrze Wodzisław. Mimo to czuje się niespełniony, niedoceniony i niedopieszczony. Tajemnicą Poliszynela jest fakt, że nigdy nie mógł pogodzić się z kultem Kazimierza Górskiego i z zazdrością spoglądał w jego kierunku. Zwyczajnie zazdrościł. Litera “a” to także inny zramolały rycerz polskiego futbolu (wyrażenie zaczerpnięte z książki Jacka Kmiecika “Piłkarski pasjans”), czyli Henryk Apostel. Wyjątkowy leń, przeciwieństwo Piechniczka – przede wszystkim chce mieć spokój i czas na poobiednią drzemkę. Aż trudno uwierzyć, że kiedyś miał pseudonim Milano – ze względu na włoski typ urody – i uchodził za głównego bawidamka stolicy. Od piłki nożnej woli szachy, chociaż trzeba przyznać, że kiedy był selekcjonerem, to piłkarze raczej go poważali – co zdarza się rzadko.
B – Beenhakker. Niektórzy twierdzą, że mamy obsesję na punkcie “Mistera Tralala”. Nie, nie mamy obsesji, tylko uważamy, że potrzebna jest przeciwwaga dla całego zastępu jego klakierów. Wprawdzie najgorsze już za nami i obecnie pieśni pochwalne na temat Leo nie ukazują się codziennie w gazetach, ale i tak szkody wyrządzone przez ślepo zapatrzone w niego media wydają się trudne do naprawienia. Beenhakker to facet, który wyśmiewa Antoniego Piechniczka za to, że ostatni raz z sukcesami pracował ponad 20 lat temu, za to sam w co drugim wywiadzie przypomina, że ponad 20 lat temu prowadził Real Madryt. I nie wspomina o tym, że sam od lat sukcesów nie ma, tylko jeździ po egzotycznych krajach (w piłce i Polska jest egzotyczna), by wymachiwać swoim pękatym CV – w którym jednak nie zaznacza, że przez całe życie nie wygrał ani jednego meczu w finałach mistrzostw świata czy mistrzostw Europy (nawet prowadzona przez niego Holandia, z Van Bastenem, Rijkaardem, Koemanem czy Gullitem nie dała rady Egiptowi). Raz na jakiś czas trafi na kogoś, kto się nabierze i zgarnia kilka milionów. Jak coś się nie uda – to nie jego wina. Widocznie nie mogło się udać, z przyczyn niezależnych. Jeszcze nie zdarzyło się, by przyznał się do jakiegokolwiek błędu. I to nic, że potem okazuje się, iż Paweł Brożek był za słaby na Euro 2008, za to stał się niezbędny tuż po turnieju… Ot, taki przykład. Beenhakker to inteligentna bestia, znakomity socjotechnik, manipulator, no i kłamczuch. Wiele osób dało się oszukać, ale tak naprawdę to mało sympatyczny gbur. “B” to również Boniek – co najmniej równie inteligentny co Beenhakker, też przebiegły, udaje mu się rozgrywać prywatne partyjki w taki sposób, by ciągle uchodzić za “głos ludu”. Nie do przegadania. Skąpy. Ale raczej w porządku. Poza tym litera “B” jest bardzo mocno obsadzona – mamy przecież jeszcze Brożka, Błaszczykowskiego i Boruca. Pierwszych dwóch uważamy za zajebistych, w tego trzeciego kiedyś nie wierzyliśmy, teraz jesteśmy dla niego pełni szacunku, choć facet ma w sobie gen samozniszczenia i gdzieś tam kołacze nam się myśl, że zaraz może coś spieprzyć.
C – Cabaj. Jeden z dyżurnych błaznów Weszło. Trochę podobny typ do Zahorskiego, bo ma o sobie bardzo wysokie mniemanie, mimo że ze względu na kompromitujące wpadki zalecana byłaby skromność. Tacy ludzie to prawdziwy samograj – w weekendy dostarczają tematów na boisku, a na co dzień poza nim. Od razu wyjaśniamy – gdyby Cabaj (albo Zahorski) był skromniejszy, czasami by się pokajał, przeprosił, powiedział, że chciał dobrze, ale nie wyszło… Wówczas pewnie byśmy mu odpuścili, a przynajmniej spojrzeli na niego przychylniej. Jednak opowiadając, że nie pamięta swoich błędów, ta pierdoła aż prosi się o klapsa. Z kolei “Zahor” (portalowa ksywka “international level”, chociaż przyjęło się też “bardzo z siebie zadowolony”) od początku unosił się nad ziemią i niestety nie było w pobliżu nikogo, kto by go ściągnął na odpowiedni poziom. Napastnik Górnika odlatywał i odlatywał, a efekty tego są opłakane – dziś jako rezerwowy Górnika Zabrze nadal wierzy, że ma papiery na to, by zostać kimś wybitnym i puszy się, zamiast po prostu solidnie trenować. Z takim podejściem bliżej mu jednak do żółtych papierów.
D – Dudka. Bardzo sympatyczny chłopak, naprawdę. Z całej aktualnej reprezentacji Polski chyba najfajniejszy. Szkoda tylko, że jego kariera nie rozwija się tak, jak powinna. Chociaż Darek powinien z pewnymi sprawami przyhamować, bo aktualnie jego życie jest tak pokręcone, że pewnie sam przestał się w nim łapać. Może bywamy w tej opinii ostatnio odosobnieni, ale uważamy, że naprawdę potrafi grać w piłkę. Jak miał 16 lat, to jeden z doświadczonych piłkarzy ekstraklasy powiedział nam: – Jeszcze kogoś tak utalentowanego nie widziałem na oczy… Ale potem, wiadomo, wypadek, złamana noga itd. “D” to także Dudek, a nie Dudka. Dudek dla odmiany osiągnął bardzo dużo i zawsze był cwany. Udało mu się nabrać ludzi, że jest grzecznym chłopcem, chociaż to nie do końca prawda. Jak ma interes, zawsze się przymila. Była kiedyś taka sytuacja, że reporter “PS” zrobił zdjęcia prostytutek zamówionych do kwatery reprezentacji, w Świerklańcu. Zdjęcia wyszły raczej nędznie (kiepska jakość), o czym jednak Jurek nie wiedział, więc na wszelki wypadek z dnia na dzień dla dziennikarza stał się bardzo miły, wręcz usłużny. Jak nigdy nie odbierał telefonów, tak wówczas sam nawet dzwonił i opowiadał, co słychać. Wbrew powszechnej opinii, w reprezentacji Polski miał znacznie więcej meczów słabych niż dobrych. Gdyby przeanalizować wszystkie puszczone przez niego w kadrze bramki, bilans tych, przy których mógł zachować się lepiej, byłby naprawdę nieciekawy.
E – Engel. Jerzy Engel. Przez długi czas nasz narodowy wąs, chociaż szybko palmę pierwszeństwa stracił na rzecz Adama Małysza i stał się wice-wąsem RP. Obślizgły, obrzydliwy facet – przynajmniej naszym zdaniem, bo pewnie wiele gospodyń domowych, na które działa jego głos, z tym się nie zgodzi. Nie wierzymy mu nigdy i na żaden temat. Cokolwiek powie – z góry zakładamy, że kłamie. Trudno, takie mamy z nim doświadczenia (i nie tylko my). A że czasami najłatwiej i najśmieszniej demaskuje się kłamców na duperelach, przypomina nam się historia sprzed lat – Engel gdy zaczął pracę w Legii, oświadczył, że sygnet który dostał z okazji zdobycia mistrzostwa Polski oddał do muzeum sportu. Na pewno pan go nie ma? – pytano. A on w zaparte, że pamiątka leży w jakiejś muzealnej gablocie. Wówczas jeden z reporterów obdzwonił wszystkie muzea sportu w Polsce i okazało się, że w żadnym sygnetu nie ma. Przyparty do muru Engel stwierdził, że pierścień jest w muzeum sportu, ale… domowym. Janusz Wójcik mawiał o nim, że to handlarz cytrusów i że z klubu, w którym pracuje zrobi Megasam. Aha, dodajmy, że Jurek to oczywiście megaloman. Można go często spotkać na wyścigach konnych na Służewcu. Mamy nadzieję, że wszystko przegra. Nie można komuś źle życzyć? E tam.
F – Fryzjer. Wszyscy go w polskiej piłce znali, tylko nie wszyscy się do tego przyznają. My oczywiście też znaliśmy. Doskonałe źródło informacji – wiedział wszystko o wszystkim (jak sam mawiał – “kto co je, kto z kim śpi”) i chętnie się tą wiedzą dzielił. Dziennikarzom gazet czysto sportowych przekazywał informacje o transferach, a dziennikarzom tabloidów pokazywał, gdzie zbudował dom Paweł Janas i za ile kupił ziemię. Dla każdego coś miłego. Specyficzne poczucie humoru. Potrafił w eleleganckiej restauracji nagle na cały głos zapytać kelnerki: “Czy wie pani, co jest mniejsze niż piczka komarzycy? Chuj komara, bo musi w nią wejść!!!”. Miał też swój ulubiony numer z kieliszkiem, który stawiał sobie na głowie i jak gdyby nic prowadził dalej rozmowę, by w odpowiednim momencie kieliszek z głowy zdjąć (nie uronił nawet kropelki), w jakiś absurdalny sposób chwycić złotym zębem i wychylić bez użycia rąk. Oczywiście – co nie jest już najmniejszą tajemnicą – stał się ekspertem od ustawiania meczów. I to na każdym szczeblu. Jak juniorzy Amiki pod koniec ważnego meczu (juniorzy, dzieciaki!) mieli rzut karny, to “Fryzjer” stanął za bramką i wrzeszczał: “Sędzia! Sędzia! Strzelamy do skutku!”. Z czasem sędziów znał wszystkich i nadawał im przezwiska – Marczyk to był/była “Ewa Demarczyk”, Borski to “Borsuk”, Fijarczyk – “Fujara”, Słupik – “Bocian”, Werder – “Dziunia”, Zdunek – “Zdun”, a Pacuda “Paskuda” (“Sędzia Pacuda! Jak były wybory nad Bałtykiem na największą paskudę, to on wygrał”)! Najbardziej nie lubił Marczyka, bo twiedził, że dla niego “liczą się tylko bilety Hanki Gronkiewicz-Waltz” (czyli banknoty). Zaczynał w Amice od jeżdżenia z drużyną na mecze. Jak podróż bywała dłuższa, to przebierał się w pidżamę. Zdarzyło się raz, że jakiś facet zajechał autokarowi drogę, więc F. kazał go gonić, po czym na światłach – właśnie w tej pidżamie – wyskoczył i zaczął się z nim lać. Bo jak sam opowiadał – krzepę miał zawszę i czasami lubił komuś przyładować. Fan niemieckich samochodów i szalonej jazdy. A co do dawnych wronieckich czasów – poznał wówczas Wojciecha Wąsikiewicza (nazywał go “Hrabia Wąs”), o którym mówił: – Trzecioligowy trener z pierwszoligowymi wynikami! Przy “Fryzjerze” Hrabia Wąs czuł się tak mocny, że potrafił na odprawie przedmeczowej narysować kropkę na tablicy i powiedzieć jedynie: – To jest punkt, z którego wykonuje się rzut karny. A wy macie go wykorzystać… Nie bez powodu na F. mówiło się “architekt”, a na jego dom “biuro spadków i awansów”. Ale bądźmy sprawiedliwi – jako działacz pozyskał do Amiki bardzo dobrych piłkarzy, takiego Kryszałowicza w zasadzie sam wynalazł.
G – gol. Odwieczny problem polskich piłkarzy. Jak strzelić gola, a zarazem go nie stracić. Albo strzelić więcej niż stracić. Im więcej osób liczy na zdobycie gola przez naszą reprezentację, tym – proporcjonalnie – zmniejsza się szansa, że ten gol padnie. Wielką rolę odgrywa więc stawka spotkania. Ekwadorowi w meczu towarzyskim możemy wbić trzy bramki, ale w meczu o punkty – ani jednej. Austrii też możemy wbijać po trzy gole za każdym razem, tylko nie wtedy, gdy spotkanie ma miejsce w finałach mistrzostw Europy. Wówczas – ze spalonego – udaje nam się to raz. Zresztą za sprawą innego “G”, czyli Guerreiro (Rogera). Jeśli mamy być szczerzy, byliśmy, jesteśmy i będziemy przeciwko jego naturalizacji, bo to zwyczajne oszustwo i kpina z idei futbolu reprezentacyjnego. W kwestii rozdawania paszportów w zamian za niezłe kopnięcia piłki jesteśmy w absolutnej światowej czołówce – kto jeszcze robi to w sposób równie absurdalny, co my? No i wreszcie “G” to Gienek Kolator (dajemy go tutaj, bo pod “K” i tak będzie pewnie ciasno). Gdybyśmy mieli takiego dziadka jak Gienek, to nie poszlibyśmy na ani jedną rodzinną uroczystość, a ślub wzięli potajemnie w Las Vegas, byle tylko go nie zapraszać. Napisać, że jest niesympatyczny – to za mało. Gbur? To jakby go pochwalić. Facet nawet nie stał w pobliżu kogoś sympatycznego. IQ < 10. Zastosowaliśmy ten matematyczny wzór, bo on i tak go nie rozszyfruje. Dodajmy, że to były sędzia, czyli przedstawiciel grupy zawodowej, w której spotkanie uczciwej osoby jest zbliżone do spotkania dziewicy w tajlandzkim burdelu.
H – Henryk. Czyli Kasperczak. Ma u nas ksywę “ulubieniec sprzątaczek”, bo aż nas mdliło od tekstów w “PS” na jego temat. Kiedy przerżnął z kim się dało, akurat ukazał się artykuł, że to taki wspaniały facet, że nawet klubowe sprzątaczki są nim zachwycone. Henry jest w miarę w porządku, chociaż słowa “w miarę” są bardzo istotne. Na pewno to nie jest tak sympatyczny gość, za jakiego się go często uważa. Miewa odpały i mega-sodówkę (jak to w ogóle w piłce bywa, najsympatyczniejszy jest wówczas, gdy nie ma pracy). Ale to generalnie bardzo dobry trener – nie nadaje się do robienia transferów, ale już do przygotowywania zawodników tak. Trzeba tylko uważać, bo jest w stanie zmarnotrawić każdą sumę pieniędzy. Heniu zadziwił raz dwóch kluczowych piłkarzy Wisły Kraków. Mieli oni taką tradycję, że zawsze dzień przed meczem obalali na spółkę ćwiartkę wódki, na lepszy sen (ćwiartka na dwóch – śmieszna dawka). Raz byli przekonani, że nie zagrają, więc uznali, że można dawkę podwoić i rozpracować pół litra. Jakie było ich zdziwienie, gdy na odprawie okazało się, że mają jednak wystąpić w pierwszym składzie. Oczywiście jeden podawał, drugi strzelał, generalnie zaliczyli jeden z najlepszych meczów. Od tamtej pory do “ćwiartki” nie byli już aż tak przywiązani. Litera “H” to także Hajto, czyli facet, który zrobił naprawdę imponującą karierę. Kiedyś Marek Koźmiński powiedział dość mądre słowa: “Co zostaje po piłkarzu? Pieniądze. Jak piłkarz po zakończeniu kariery ma pieniądze, to jest szanowany. Jak nie ma, to wszyscy nim gardzą bez względu na to, ile osiągnął”. Sprawdza się to w wypadku Hajty, który osiągnął – jak na Polaka – naprawdę sporo, ale już widać, że z tym szacunkiem dla niego za kilka lat będzie tak sobie. Cóż, hazard sieje w futbolowym świecie prawdziwe spustoszenie. Hajtę – choć regularnie przez różnych posłańców przesyła nam informację, że rozprawi się z nami na pięści – cenimy za twardy charakter i szczerość. Mówienie tego, co się myśli jest w naszej piłce ewenementem.
I – Irek Jeleń. Tak z innej beczki – wiedzieliście, że jak w Google wpiszecie literkę “i”, to na pierwszym miejscu wyskoczy wam “Prawo i Sprawiedliwość”? Jakoś nas to zaskoczyło… A co do Jelenia, to fajny chłopak. Trochę fafluni, ale trudno – nie za to go lubimy. Zaczynał jako mrówka, czyli coś tam przenosił przez granicę. Nie jest pierwszym reprezentantem Polski, który tak zaczynał, bo podobne przygody mają za sobą Marek Citko i Mariusz Piekarski. Jeleń jest jednym z najgorzej traktowanych polskich piłkarzy, a to dlatego, że nie do końca potrafi walczyć o swoje. Wszyscy traktują go z pobłażaniem, a przecież w piłkę grać potrafi. Pod względem skuteczności, liga francuska niewiele różni się dla niego od ligi polskiej, co jak na naszego rodaka jest dziwne. Teraz Beenhakker go powołał, ponieważ – jak sam twierdzi – Jeleń pasuje mu do taktyki na wyjazdowy mecz z Irlandią Północną. Rozumiemy więc, że – bo przecież Leo nie kłamie – później Irek w żadnym innym spotkaniu już nie wystąpi.
J – Janas. Nierówny. Przy szklance whisky bywa świetnym anegdociarzem, ale następnego dnia jest w stanie zupełnie nie pamiętać, z kim te whisky obalił i nie odezwać się przez następny rok. Postrzegany jako burak i zresztą wiele zrobił, by właśnie tak go zapamiętano. Piłkarze go lubią, choć to trener z serii “nie przeszkadza” (odprawa: “Zimno jest. Więc się rozgrzejcie, żeby wam nic nie pierdolnęło”). W dawnej Legii zdarzało mu się pić do rana z zawodnikami. Na jednym ze zgrupowań, właśnie po takiej nocy, Leszek Pisz zamknął go w pokoju, bo uznał, że lepiej, aby trener się nie pokazywał na śniadaniu. Rano ktoś się pyta: – A gdzie Janas? A Pisz na to: – Śpi. Tymczasem w korytarzu słychać było tylko rozpaczliwe “Leszek, wypuść!”. Chociaż trzeba mu przyznać, że bywa twardy. Jak Zbigniew Mandziejewicz zawalił (opędzlował?) mecz w Zabrzu z Górnikiem, to z miejsca Janas wywalił go do rezerw. Potem wielokrotnie “Mandzia” z trenerem pił i zawsze kończyło się to nad ranem prośbami: – Pawka, daj szansę! Pawka, nie bądź taki! Ale Pawka był nieugięty. Trzeba mu przyznać, że ma oko do piłkarzy, bo i sam był świetnym zawodnikiem. Jak dokonuje transferów, to prawie zawsze udanych. Ma dystans do rzeczywistości, bo wygrał walkę z nowotworem – chorował prowadząc olimpijską reprezentację Polski. Nie udało się wówczas awansować, bo drużyna troszkę była zbyt imprezowa. Do dziś niektórzy wspominają, że jeden z piłkarzy doznał wtedy kontuzji w czasie zabaw z prostytutką (skoczyła mu na ścięgno Achillesa).
K – Kaczmarek. Znany jako “Bobo”. Sama ksywka brzmi na tyle niepoważnie, że odziera trenera z autorytetu. Ale “Bobo” to fajny facet, naprawdę da się go lubić i czasami miło jest z nim pogadać. Niebanalny. Szkoda tylko, że skompromitował się całowaniem Leo Beenhakkera po rękach. Ilekroć teraz go widzimy, za każdym razem mamy przed oczami tamten obrazek – Boguś na kolanach i obślinia łapę bossa. Boss z kolei – jakby całowano go tak codziennie – niewzruszony patrzy gdzieś w dal. Kaczmarek ma nosa do piłkarzy, potrafi wyłowić kogoś z talentem, chociaż momentami zdecydowanie przesadza w opisywaniu swoich zasług. Zdarza mu się tak zapędzić, iż okazuje się, że odkrył 99 procent zawodników grających w naszej lidze i bez niego ekstraklasa chyba by nie istniała. Kiedyś podobno nawet Paweł Kryszałowicz śmiał się w szatni Amiki, bo wyczytał w gazecie, że jest odkryciem Kaczmarka, podczas gdy panowie w zasadzie się nie znali. Ale co tam – “Bobo” rzeczywiście umie odróżnić fajtłapę od potencjalnego gwiazdora. Gorzej u niego z taktyką. Największy sukces odniósł w Groclinie, ale nie jest tajemnicą, że piłkarze – pod przewodnictwem Tomasza Wieszczyckiego – sami wtedy ustalali taktykę, a uwagi trenera ignorowali. “K” to także Krzynówek Jacek, czyli najbardziej prześladowany piłkarz w dziejach. Sprawia wrażenie skromnego i twardo stąpającego po ziemi, co jest bardzo mylące – tak naprawdę zdarzają mu się okresy, kiedy woda sodowa wręcz bulgocze pod kopułą. Lubi wtedy wymyślać spiski – na przykład, że dziennikarze pracujący w gazetach należących do niemieckiego koncernu robią wszystko, by Niemcy pokonały Polskę. Prześladują go też trenerzy. Niestety, Jacek nie za bardzo potrafi spojrzeć prawdzie w oczy – że piłkarsko jest już coraz bardziej bezużyteczny. Aha, no i “K” to oczywiście Wojtek Kowalczyk, czyli facet z innej bajki. Jak mu się czegoś nie chce, to się go wołami nie zaciągnie. A nie chce mu się często. Natomiast jak już się zaangażuje, to na dwieście procent. Jedyny znany nam piłkarz, który nie widzi różnicy między graniem w piłkę i zbieraniem płyt – jedno i drugie to tylko hobby. I – co jeszcze dziwniejsze – on na serio namiętnie zbiera grzyby, czasami mamy wrażenie, że to interesuje go bardziej niż futbol. Zabójczo szczery, co przysparza mu zarówno wrogów, jak i przyjaciół. Ale jak się go zna, to nie idzie go nie lubić, co potwierdzają wszyscy, którzy go znają. Ostatnio wykonał do nas absurdalny telefon w środku nocy. “Dałoby się jakoś w Internecie sprawdzić, czy wiosna zawsze zaczyna się 21 marca, czy też istnieje jakaś inna, nie wiem – astronomiczna, a nie kalendarzowa wiosna, która jest 1 marca? Bo tu dwóch kolesi się o to założyło, a jak się założyli, to się zawsze kończy tak samo – będą się napierdalać przed pubem. Wolę im tego oszczędzić i rozstrzygnąć spór” – stwierdził.
L – Lato I Listkiewicz. Dwaj prezesi PZPN. Obaj swego czasu się na nas bardzo obrazili, z tym, że obu (chyba) przeszło. A szkoda, że przeszło, bo to nie są faceci z naszej bajki. Lato nie jest aż takim tumanem, jak się czasem o nim mówi, ale faktycznie nie jest to najbystrzejszy facet w kraju. Podobno – mamy nadzieję, że to kiedyś wyjdzie – Jacek Gmoch jako selekcjoner przeprowadził testy na iloraz inteligencji wszystkim piłkarzom i wówczas Grzesiu stał się małym pośmiewiskiem, bo uzyskał najgorszy wynik w zespole. Listkiewicz z kolei inteligentny jest bardzo i zawsze doskonale wie, do kogo trzema się uśmiechnąć, komu wręczyć związkowy długopis, komu koszulkę, a komu drogi koniak. Może to niepopularne, ale na stanowisku prezesa wolimy Latę niż “Listka”, bo Lato nie do końca wie, jak takie stanowisko można wykorzystać, przez co nie jest aż tak niebezpieczny. Raczej nie wpadnie na to, by dać pośrednikowi 4,5 miliona dolarów prowizji (tyle SportFive dostało od Listkiewicza). Litera “L” to też Lubański, czyli facet, który przeszedł największą metamorfozę w polskiej piłce. Kilka lat temu był wyjątkowo niesympatycznym facetem (bez kija nie podchodź), a obecnie to uśmiechnięty, otwarty starszy pan.
Ł – Łobodziński. Najlepiej grał wówczas, kiedy nikt go nie doceniał. Jak zaczął się wokół niego szum, to grać przestał. Czyli jest to raczej piłkarz na małe mecze i z daleka od presji. Ma pseudonim “Ślepy”, bo niedowidzi – to znaczy ma sporą wadę wzroku. Ale tłumaczenie tym jego niecelnych dośrodkowań i kiepskich strzałów byłoby nadużyciem. W szatni Zagłębia Lubin miał mnóstwo do powiedzenia, w Wiśle Kraków już o niczym nie decyduje. Może i dobrze, nie będzie więcej zwalniał trenerów (ciekawe czy z perspektywy czasu jest mu głupio?). No i w Krakowie jest odcięty od informacji z pierwszej ręki – w Lubinie przyjaźnił się z kierowcą prezesa, dzięki czemu wiedział wszystko. Autor słynnych słów, że na Euro 2008 kibice byli za głośno i piłkarze mieli przez to kłopoty z komunikacją.
M – Majewski. Stefan. Pełny odlot. Na jego cześć we wronieckiej szatni śpiewano piosenki. A konkretnie jedną – “Jebać Stefana, lalalala” (na melodię “I love you babe”, czy też “Ja kocham Legię”). Największy zarozumialec w polskim futbolu. Wszystko widział, wszędzie był, wszystko wie. Piłkarze nadali mu ksywę Armstrong, śmiejąc się, że nawet na Księżyc Majewski dotarł jako pierwszy. Gdy był asystentem Bońka w kadrze, to opowiadał piłkarzom, że posiada największą kolekcję filmów DVD w Polsce. Ktoś go poprosił, żeby kilka przyniósł. No i przyniósł – jeden film z “Vivy”, drugi z “Gali”, trzeci z kolekcji “GW”. Jak piłkarze rozmawiają, kto najszybciej jechał samochodem, to oczywiście zaraz włącza się Stefan – że on jechał jeszcze szybciej i w dodatku w trakcie otworzyła mu się maska. Jak na boisku jest mgła, to Majewski opowiada, że kiedyś w czasie mgły przyleciał helikopter i ją rozwiał. Wymaga żelaznej dyscypliny, aż do przesady. Na przykład kazał piłkarzom chodzić w jednakowych strojach na posiłki w trakcie zgrupowań i nie przemawiały do niego argumenty, że każdy dostał tylko jeden komplet, a koszulki się brudzą. W czasie samych posiłków ten kto zjadł, musiał czekać aż zjedzą wszyscy. Z czasem piłkarze robili sobie jaja i jedli najwolniej jak potrafią, a Majewski kipiał ze złości. Do tego kary z cyklu – 100 złotych za wzięcie piłki w ręce w czasie treningu. Gdziekolwiek był – zawsze wywoływać konflikty z zawodnikami. Z czasem zawsze odmładza zespół, a to dlatego, że starsi piłkarze przestają go szanować. I tak bez końca – bo wreszcie ci młodzi też przestają i trzeba wziąć jeszcze młodszych… Marcin Burkhardt przyznawał, że w czasie współpracy z Majewskim musiał regularnie brać środki uspokajające, potem nawet antydepresyjne… Dodajmy, że jest jedynym polskim trenerem, który posadził na ławce Michaela Ballacka (w rezerwach Kaiserslautern).
N – Netherlands. Czyli Holandia. Ale już nie będzie o Beenhakkerze, tylko jego wspaniałym sztabie. Postacią wiodącą w kadrze jest Jan de Zeeuw, który wciąż nie może się zdecydować, czy jest piłkarskim menedżerem, czy nim nie jest i czy w ogóle nim kiedyś był. To znaczy wiadomo, że był, ale raz na jakiś czas Janek bąknie, że wcale nie. Oczywiście w reprezentacji Polski pracuje w stu procentach społecznie i choć wszyscy zastanawiają się, jaki ma w tym interes, to formalnie wciąż aktualną odpowiedzią pozostaje: “Bo kocha Polskę”. Jako że nie ufamy ludziom, którzy chcą pracować za friko, czekamy tylko aż po pracy JDZ rozniesie się smród. Dodajmy, że Holender ma tu i ówdzie ksywkę “Strawberry Monster”, a to dlatego, że na Kaszubach prowadzi plantację truskawek. Przyjaźni się z Jerzym Dudkiem, bo załatwiał mu kiedyś kontrakt w Feyenoordzie (czyli u Leona). Numer został powtórzony – przy pośrednictwie Bogusława Kaczmarka – w przypadku Zbigniewa Małkowskiego, ale jakoś “Małkoś” za de Zeeuwem nie przepada i ich współpraca zakończyła się w sądzie. Inna sprawa, że Małkowski raczej powinien być de Zeeuwowi wdzięczny, bo bez niego ciężko byłoby mu opuścić województwo warmińsko-mazurskie, o granicy kraju nie wspominając. Z Holandii w kadrze pracuje także Frans Hoek, który podobno jest najlepszym fachowcem od szkolenia bramkarzy w Europie. Piszemy “podobno”, bo troszkę nas dziwi, że najlepszy fachowiec w Europie dorabia na pół etatu akurat w Polsce, a poza nami nikt go specjalnie nie chce zatrudnić. Hoek nie przepada za Borucem, bo Boruc ma go w dupie (często robi własne ćwiczenia albo trenuje na pół gwizdka, żeby się nie dać zajechać jak Kuszczak). Zachwyca się natomiast grzecznym Fabiańskim. Nie jest już tajemnicą (a nie jest tajemnicą, bo pierwsi to opisaliśmy), że Hoek chciał odstawić Boruca w czasie Euro 2008 już po meczu z Niemcami, co skończyło się szarpaniną z Dariuszem Dziekanowskim. Ostatnim Holendrem w sztabie Leo był słynny już fizjolog Lindemann, który przyjechał na zgrupowanie przed Euro 2008, powiedział, że jak chcemy mieć szybkich piłkarzy, to powinniśmy nauczyć grać w piłkę sprinterów, wziął 100 tysięcy złotych (za 3 tygodnie “pracy”) i tyle go widziano.
O – Olisadebe. Nic nie mówi. NIC. Większość piłkarzy reprezentacji Polski nigdy w życiu nie zamieniła z nim słowa. Między bajki można włożyć opowieści, że nauczył się polskiego, ale się “wstydzi”. Paszport był mu potrzebny tylko do tego, by swobodnie poruszać się po świecie, więc teraz jest całkiem prawdopodobne, że do Polski już nie przyjedzie (bo jego małżeństwo z Polką Beatą już teraz jest troszkę “dziwne”). Do Polski sprowadził go Ryszard Szuster i nie należy wierzyć plotkom rozpuszczanym przez konkurencję, że trzymał Nigeryjczyka w piwnicy (inna nieprawdziwa plotka o Szusterze – włada tylko dwoma językami, w lewym bucie i w prawym bucie). “Oli” początkowo nie za bardzo potrafił gdzieś się zaczepić, aż wzięła go Polonia – co zaowocowało zdobyciem mistrzostwa Polski i ograniem Legii na Łazienkowskiej 3:0. W pewnym momencie stał się bohaterem narodowym, choć do dziś nikt naprawdę nie wie, ile ten facet ma lat. “O” to także Obraniak, czyli kolejny piłkarz, który wkrótce może zagrać w naszej reprezentacji. On chociaż ma polskie korzenie. Beenhakker najwyraźniej uznał, że prędzej straci pracę, niż Obraniak dostanie paszport, więc ani razu nie pofatygował się do Lille, a w wywiadach prasowych wypowiedzi na temat Ludovica ograniczył do minimum.
P – PZPN. Oczywiście. To naprawdę zdumiewające, ale w tej instytucji udało się pobić rekord Guinessa. Polegał on na tym, aby do jednej windy weszło jak najwięcej osób i żeby suma IQ wszystkich była niższa niż 48. Udało się wprowadzić dwanaście osób, a że był wciąż spory intelektualny zapas, to jeszcze zachęcano, żeby wsiadł Zdzisiu Kręcina. Ale wówczas zaświecił się alarm – za ciężki. PZPN to idealne miejsce dla wszystkich odstrzeleńców, czyli ludzi, którzy w normalnej firmie nie mieliby żadnych szans na dostanie pracy. Wiele z tych osób w CV może wpisać sobie tylko: “Byłem agentem SB”, albo “Byłem TW o pseudonimie…”, albo “Biegałem z gwizdkiem i przyjmowałem łapówki…”. I tak dalej. Natomiast pracę w samym związku dostać jest bardzo trudno i bez koneksji może się nie udać. Ale jak mawia Waldemar Pawlak – to dobrze, kiedy dzieci idą w ślady rodziców. “P” to także Piekarski Mariusz, czyli facet wiecznie uśmiechnięty. Naprawdę, nie widzieliśmy go ani razu zasmuconego. Kiedyś, jak lecieliśmy akurat do Rio de Janeiro, tłumaczył nam uroki miasta, w którym mieszkał z rok. I mówi tak: “Musicie koniecznie pojechał pod tę statuę Chrystusa. Wjeżdża się tam taką serpentyną, a z góry rozciąga się nieprawdopodobny widok na miasto. Niesamowity! Tylko brać kamerę i kręcić. Dech w piersiach zapiera! Bez dwóch zdań, to naprawdę fantastyczne… Ja tam wprawdzie ani razu nie wjechałem, bo korki były, ale tak mi koledzy mówili”. Ale mylą się ci, którzy widzą w “Piekarzu” tylko lekkoducha. To przede wszystkim bardzo inteligentny facet, z łbem na karku, mający mnóstwo kontaktów i naprawdę – jak mało kto – znający się na piłce. Oglądanie z nim meczu to czysta przyjemność (i nauka). A co do interesów, bywa zabawny. Kiedyś siedzieliśmy w restauracji, wpada zziajany Mariusz i mówi: “Kurwa, ile trzeba się po tym mieście nabiegać, żeby zarobić 50 tysięcy euro!”. “P” to też Pogorzelczyk. Kiedyś to była prawa ręka “Fryzjera” w Amice, a teraz wielki pan dyrektor. Niektórzy mówią na niego “Emalia”, bo podobno zanim został wielkim dyrektorem, pracował w dziale emalii w fabryce we Wronkach. Zresztą, ksywek ma sporo. Forbrich mówił na niego “żmija”, a kiedyś jeden z piłkarzy zawołał go: – Hej, Artur! Pogorzelczyk spytał: – Dlaczego Artur? A zawodnik na to: – Bo Ł»mijewski! Ale podobno na obecnym stanowisku się wyrobił i radzi sobie całkiem nieźle.
R – Radek. Radek Majdan. O dziwo stał się najbardziej znanym polskim piłkarzem (albo jednym z najbardziej znanych), a wszystko dzięki związkowi z Dodą. Początkowo on promował ją, potem ona jego. O jego rozrywkowym trybie życia krążą w środowisku piłkarskim legendy – dotyczą zwłaszcza epizodów w belgijskiej Antwerpii oraz izraelskim Aszdod. W każdym razie kiedyś może będzie okazja te hitowe anegdotki sprzedać, na razie jeszcze na to za wcześnie. W Izraelu Majdan był już z Dodą, którą piłkarze tego klubu wspominają do dziś – przyjeżdżała na treningi w bikini, prosto z plaży i wołała “Radziu, Radziu”, machając przy tym obfitym biustem. Czyli robiła absolutną siarę. W takich okolicznościach ten utalentowany bramkarz wkroczył do świata show-biznesu, w którym aktualnie zajmuje się przede wszystkim zasłanianiem. Jako model zasłania tatuaż oraz – przede wszystkim – solidną łysinę. Niedawno prasa donosiła o prawdziwym dramacie Radka, bo “przeszczep się nie przyjął”. Włosów, oczywiście. Ale trzeba przyznać, że Majdan to fajny, inteligentny facet, z własnym zdaniem. No i nie ma się co czarować – większość mężczyzn mu zazdrości. Gra sobie w piłkę, zarabia dużą kasę i jeszcze dzieli łóżko z polskim symbolem seksu. Niby notuje zawodowy upadek, ale jakże miły. Radek to nie tylko Majdan, ale też Radek Osuch, który zasłynął kłótnią z Leo Beenhakkerem. Osuch – choć nasz kontakt z nim urwał się jakieś dwa lata temu – to też dobry kompan do zabawy, wieczny żartowniś. Ma jedną niesamowitą cechę – owija sobie piłkarzy wokół palca. Zawodnicy po sekundzie wierzą w jego słowa. Kiedyś wynajął apartament na 40 piętrze hotelu Marriott. W środku Radosław Matusiak, Łukasz Garguła i Dariusz Pietrasiak. W charakterystyczny dla siebie sposób tłumaczył im: “Łeee, słuchajcie, ja to się francuskiego – żeby was nie skłamać – w tydzień nauczyłem! W tydzień. Możecie mnie spytać o coś po francusku, a ja odpowiem!”. Oni naprawdę mu uwierzyli! Pytali – jak to możliwe, czy to jest jakaś specjalna metoda… W ogóle było śmiesznie, bo Garguła przyjechał, żeby od Osucha kupić samochód. “Łeee, Guła, kochany mój. Zaraz ci dam te kluczyki” – mówił co godzinę. Aż w końcu, jak już było po północy, nagle stwierdził: “Łeeee, Guła, ale ty jesteś naiwny. Guła, przecież ja przyjechałem pociągiem. Pociągiem, rozumiesz? Samochód stoi, ale w Poznaniu! A ty, ojjj. Ty naprawdę sądziłeś, że ci dam te kluczyki? Łeee, Guła, mój kochany”. Tylko Gargule, który specjalnie do Warszawy przyjechał po auto, do śmiechu nie było. Chociaż oczywiście na swojego menedżera pogniewać się nie zdołał. Poczucie humoru Osucha czasami (ale raczej rzadko) irytuje, a z reguły jest ubaw po pachy. Notorycznie – dla śmiechu oczywiście i z sympatią – kogoś obsmarowuje. Mówi na przykład o Kikucie (i przy Kikucie): “Kikiemu, żeby was nie skłamać, to matka wieszała na szyi kiełbasę, bo nawet psy się nie chciały z nim bawić”. Trzeba mu też dodać, że ma w swojej “stajni” kilku bardzo dobrych piłkarzy i interes mu się kręci (w ogóle do interesów ma głowę). Radziu, przestań się gniewać. I odezwij się do chłopaka z bieda-szybów, bo umiera z tęsknoty.
S – Słowa. Tak, słowa. Najpopularniejszym słowem w polskiej piłce jest “kurwa”. Może wyrażać wkurzenie, względne niezadowolenie, zaskoczenie oraz podziw. Może być nawet dowodem uczciwości (“Ta kurwa nie chciała sprzedać meczu”). Podobno jedynym piłkarzem w lidze, który nie kurwi, jest Rafał Boguski z Wisły Kraków. Ale pewnie i on wkrótce zacznie. Poza tym w słowa wypowiadane przez naszych zawodników raczej wierzyć nie można. Zazwyczaj bezmyślnie powtarzają zasłyszane czy przeczytane wcześniej regułki, na chwile szczerości zdobywają się wyjątkowo rzadko (i raczej jak już spadną na dno). Kozaków, którzy nie wypierają się własnych słów w żadnej sytuacji, jest bardzo niewielu. Nawet taki Cezary Kucharski – uchodzący za faceta z jajami – jak udzielił kiedyś wywiadu (autoryzowanego), po którym wyrzucono go z Legii, to oznajmił, że dziennikarza nie widział na oczy i to wszystko jakiś jeden wielki spisek. “S” to także Smolarek, czyli nasz upadły bohater narodowy. Trzy razy wybierano go piłkarzem roku, nawet wówczas gdy Jerzy Dudek wygrał Ligę Mistrzów – co było chyba największym przegięciem w historii plebiscytu. W przypadku Smolarka zaistniał ten sam mechanizm, co przy Małyszu – mediom udało się stworzyć wrażenie, że to sympatyczny, grzeczny, dobrze ułożony chłopak. Sympatyczny – owszem – bywa, zwłaszcza jak strzeli kilka goli, ale z reguły to jednak sodziarz. “S” to także samochody. Najsłynniejszy samochód w lidze miał Krzysztof Kowalczyk, który jak podpisał kontrakt z Amiką, to spóźnił się na pociąg i musiał jechać autem. Pożyczył Fiata 125p od teścia z wielkim workiem ziemniaków w środku. Oczywiście ubaw wszyscy w klubie mieli maksymalny.
T – Tragedia. Stałe sformułowanie, oznaczające najczęściej właśnie zakończony mecz reprezentacji Polski. Chociaż czasami występuje też słowo “komedia”. Niektórzy trenerzy (kolejne “t”) próbują tragedii zapobiegać używając talizmanów (znów “t”). Na przykład Jerzy Engel chodził w jakimś dziurawym prochowcu, bo twierdził, że przynosi mu szczęście. Do tego zbierał słonie. Niestety, ostatecznie efekt był taki, że jego drużyna – jak gdzieś przeczytaliśmy – nadawała się jedynie do deptania kapusty. Największy wysyp tragedii w polskiej piłce zazwyczaj obserwujemy w okolicach sierpnia i września, kiedy nasze drużyny klubowe nieudolnie próbują pokonać jakiegokolwiek pucharowego rywala, na przykład Cementarnicę. Oczywiście, trafiają się wyjątki, ale bardzo rzadko. Najbardziej znanym człowiekiem polskiej piłki na “T” jest oczywiście Tomaszewski Jan. To zdecydowanie najbardziej profesjonalnie przygotowany do zajęć komentator futbolowej sceny. Jak dzieje się coś ważnego, już od siódmej rano ma przygotowane, starannie ułożone regułki. Do tego ma inną wielką zaletę – jest zawsze chętny do rozmowy i dyspozycyjny. Gdyby polscy piłkarze tak poważnie podchodzili do swoich meczów, jak Tomaszewski do ich oceniania, bylibyśmy potęgą. Janka wiele osób nie lubi (tak to bywa z wyrazistymi osobami), ale my osobiście lubimy go bardzo. I szanujemy za dokonania sportowe oraz za odwagę i konsekwencję. Z osób na “T” imponuje nam też momentami Ryszard Tarasiewicz, choć cały czas nie możemy ustalić, dlaczego przypomina nam Janusza Panasewicza. Gdyby ich twarz rozebrać na części pierwsze, w ogóle nie są podobni. A jednak jakiś wspólny mianownik (jeszcze przez nas nie wykryty) istnieje. Może wy nam pomożecie?
U – Urban. Jan. No bo któżby inny? Sam o sobie mówi – facet z jajami. Wolimy wierzyć na słowo. Kiedyś ktoś trafnie stwierdził, że Legia gra tak, jak jej trener mówi, czyli wolno i niewyraźnie. Notorycznie wymieniany w gronie kandydatów na selekcjonera reprezentacji Polski, choć ciągle nie możemy zrozumieć, na jakiej podstawie. Pewnie na tej, że to sympatyczny chłop, czego nawet nie negujemy (chociaż sympatyczny jest coraz mniej). Ale jakoś nie wyobrażamy go sobie przemawiającego w szatni tak, że aż ściany się trzęsą. Chyba zostało mu za dużo nawyków ze szkolenia dzieci w Pampelunie. Poza tym – jak na przyszłego selekcjonera, mógłby wreszcie wygrać coś poważnego. Na razie pracuje i pracuje, a efektów za bardzo nie widać (to znaczy widać, tylko nie takie, jakich oczekiwano – bo styl gry zespołu coraz gorszy). Uczciwie trzeba jednak przyznać, że kłody pod nogi rzuca mu Mirosław Trzeciak. Trzeciak (pod “t” go nie zmieściliśmy, a tu jest idealne miejsce) to – że tak się brzydko wyrazimy – dzieciorób (ktoś zliczył całe jego potomstwo?) oraz nieudany dyrektor sportowy. Zasłynął tym, że mając do wyboru Roberta Lewandowskiego i Mikela Arruabarrenę wybrał “Arru”. I jeszcze Tito. To mniej więcej tak, jakby fachowiec od motoryzacji uznał, że Polonez lepiej się nada na rajd Dakar niż Mitsubishi Pajero. Trzeciak niegdyś był całkiem w porządku, ale Legia bardzo zmienia ludzi, więc teraz podejść można do niego głównie po autograf. Wydaje się, że pierwszy poznał się na nim Leszek Pisz, który – jak wieść gminna niesie – na początku lat 90. uznał, że Mireczek (który już nawet był na Łazienkowskiej jedną nogą) za bardzo się mądrzy i Legia poradzi sobie bez niego. Faktycznie, poradziła sobie. O Trzeciaku śmieszne historie opowiadają koledzy, którzy grali z nim w reprezentacji. Twierdzą, że każdy rozmiar buta był dla niego idealny. Jak akurat były na zbyciu korki o numerze 42, to mówił “mój numer!”. A jak 44, to też. 39? Jak znalazł! Brał wszystko. Cóż, nie bez przyczyny Mirosław T. uchodzi za jedną z największych skner w naszej piłce (oczywiście przy wydawaniu swoich, a nie walterowskich pieniędzy). Jak zaprosi na kolację, to lepiej przyjść z własną wyżerką. Aha, jego największy sukces to tytuł króla strzelców w sezonie, gdy ŁKS kupował mecz za meczem. Dodajmy, że “U” to także Urban, ale Jerzy. Ł»e nie ma nic wspólnego ze sportem? Niby nie. Ale spodobał nam się list, jaki kiedyś napisał do Janusza Atlasa, znanego dziennikarza sportowego: “Wielce Szanowny Panie! Od osoby godnej zaufania dowiedziałem się, że nazwał Pan kurewskimi najlepsze spodnie mojej żony, sporządzone z krasnej podszewki, kupione ze zrzutów politycznych. Bardzo to zabolało moją żonę i mnie, gdyż te spodnie są tym, co mamy najlepszego, a ich uroda jest szeroko uznawana w polskim społeczeństwie ze względu na wymowę koloru. Wyrażanie takiej opinii o spodniach niedzielnych mojej żony tym bardziej jest niegodne, że Pana żona ma urodę i wdzięk w sobie i w mężu, a moja wyłącznie te spodnie. Rzeczone spodnie są zresztą najmniej kurewskie ze wszystkiego, czym moja żona dysponuje, o czym Pana zawiadamiam z należną powagą. (…) Pozwolę sobie przypomnieć, że w roku 1981 w knajpie SPATiF negował Pan publicznie moją orientację polityczną, przypisując mi te właśnie cechy, które obecnie widzi Pan w spodniach mojej żony (…) Niech się Pan nie zdziwi, jeżeli po krytyce najlepszych spodni mojej żony spadną na Pana różne nieszczęścia. Jestem bowiem co prawda leniwy, ale nie za bardzo. Jeżeli więc nawet Pana żona ma lepsze od mojej spodnie, to moja ma ostrożniejszego męża. Zobaczymy, która żona lepiej na tym wyjdzie. Pański oddany sługa – Urban”.
W – Wójcik. Czyli “Wujo” albo “Wójt”, znamy wyznawca szkoleniowej teorii “rąbać, siekać i uciekać”. W kwestiach towarzyskich, fajny facet, chociaż jak się wkurzy, to nie ma żartów. Kiedyś zadzwonił do jednego z dziennikarzy i mówi: “Misiu, jak jutro nie będzie sprostowania, to cię nie ma, rozumiesz? Ale nie to, że cię w redakcji nie ma. Ciebie w ogóle kurwa nie ma!”. Potem przyjechał do tej redakcji i osobiście nadzorował prace nad zamieszczaniem przeprosin. Mówił grafikowi: “Daj trochę większe! I tu trochę większy odstęp!”. Obecnie to tylko W., a nie Wójcik, bo w Świcie Nowy Dwór Mazowiecki już na pierwszym treningu oznajmił: “Tu już nie ma co trenować, tu dzwonić trzeba!”. No i dzwonił, choć niezbyt skutecznie, bo ostatecznie Świt i tak spadł. Łasy na kasę i pochwały. Bystry. Jak go kiedyś wkręcił “Fakt” i wysłał do niego gościa przebranego za arabskiego szejka, to łyknął haczyk i roztaczał wizję budowy wielkiej drużyny za wielką kasę, chciał z miejsca wsiadać w samolot i lecieć. Kiedy na jaw wyszło, że zrobiono z niego durnia, oświadczył, że sądził, iż to program “Mamy Cię”, ale postanowił nie psuć zabawy. Lubi się napić. Zdarzało mu się prowadzić w kadrze odprawy, mając koszulkę tył na przód i oddech, którym zabiłby kozę (dlaczego kozę – nie wiemy; a dlaczego nie?). Słynne “kiełbasy w górę i jedziemy ich w kakao” to i tak łagodna odprawa, jak na jego możliwości. Kiedyś, jako trener Śląska, wszedł do szatni Amiki i zdumionym piłkarzom oznajmił: “Wy pedały, jak wy kurwa gracie? Do chuja się nadajecie, a nie do gry w lidze”. Dopiero po wygłoszeniu tej kwestii jeden z zawodników powiedział: “Trenerze, wasza szatnia jest obok”. Niewzruszony Wójcik stwierdził: “A to przepraszam” i poszedł zjebać swoich. Tak ogólnie to nieważne gdzie pracował, piłkarze zawsze go lubili, choć tępił pizdusiów. Anegdotek o nim na Weszło było mnóstwo, więc powtarzać ich nie będziemy. Jak ktoś chce, to sobie je odnajdzie.
Y – yes, we can. Hasło Baracka Obamy, które stosował przed finałami mistrzostw Europy Leo Beenhakker. Jednak w trakcie turnieju i na konferencjach prasowych po nim slogan znacznie się zmienił – na “no, we can’t”. To drugie jednak bardziej przystaje do naszej futbolowej rzeczywistości. “Y” – wbrew pozorom – to najczęściej używana przez polskich piłkarzy litera. W każdym wywiadzie mówią: “yyyyy, zagraliśmy, yyyyy, dobry mecz, mimo że yyyyy, eeee, yyyy, rywal wysoko zawiesił, yyyyy, poprzeczkę”.
Z – Zahorski. Nie, wcale nie. Byłby pewnie bardzo zadowolony, gdybyśmy napisali o nim w dwóch miejscach, ale już jest kilka słów o nim pod “C”, czyli przy okazji Cabaja. “Z” to przede wszystkim Zieliński Jacek, a nawet Zielińskich Jacków dwóch. Ten bardziej znany przez długie lata był podporą Legii Warszawa i stał się żywą legendą klubu. To bardzo sympatyczny i dobrze ułożony gość, choć dodać trzeba, że legendą został przede wszystkim dlatego, bo nikt za bardzo z Łazienkowskiej nie chciał go wykupić. Najwięksi gwiazdorzy Legii czasami się z Jacka śmiali, że w siatkonogę ogrywa go nawet listonosz. Poza tym jeden z nich żartował, że “Zielek” to mecze Legii przez lornetkę ogląda, bo i tak w obronie nie ma nic do roboty. No ale tak było może w 1995 roku, bo potem sytuacja się drastycznie zmieniła i Zieliński wyrósł na pierwszoplanową postać. Inni próbowali sił w zagranicznych ligach, on budował swoją pozycję w kraju i źle na tym nie wyszedł. Zwłaszcza, że swego czasu inwestował w mieszkania, na czym zarobił krocie. Jacek jest człowiekiem bardzo spokojnym, ale potrafi się wkurzyć. Zdarzyło mu się przyładować z piąchy Grzegorzowi Lewandowskiemu po meczu z IFK albo lać się z Jerzym Wojneckim na stacji benzynowej. Jeśli więc sądzicie, że wyprowadzić go z równowagi nie sposób – jesteście w sporym błędzie. Z kolei drugi Jacek Zieliński, ten co go wywalono z Polonii Warszawa ostatnio, uchodzi za bardzo obiecującego szkoleniowca. Może to i prawda, ale pamiętać należy, że wypłynął na kupionym awansie Górnika Łęczna do ekstraklasy.
Ł» – Ł»urawski, ale też Ł»elazko. No i Ł»ewłakow (x2). “Ł»” jest więc bardzo mocno obsadzone pod każdym względem. Ł»urawski to dość miły facet, chociaż rzadko kiedy mówi coś naprawdę ciekawego. Wydarzenia z życia osobistego odbijają się na jego formie w sposób niesłychany. Czasami zamiast myśleć o grze, biegał po sklepach w poszukiwaniu prezentów (czyli torebek Louis Vitton). Grał razem z Borucem w Celtiku Glasgow, ale w praktyce obaj się nie znają – jakoś jeden drugiemu nie podpasował i nawet jak mieszkali obok siebie, to raczej ze sobą nie gadali. Ludzie z innych bajek. Wedle potocznej opinii “Ł»uraw” miał talent niespotykany i nie zrobił takiej kariery, jaką mógł. Ale też nie przesadzajmy – osiągnął naprawdę sporo. Może był tylko trochę za miękki psychicznie, zbyt mało przebojowy poza boiskiem. Naszym zdaniem źle mu zrobiło to całe przekwalifikowanie go na pomocnika, bo pomocnik był z niego żaden. A w ten sposób Maciek tylko zatracił swój instynkt strzelecki i ciąg na bramkę, zmienił boiskowe nawyki na gorsze. Michał Ł»ewłakow z kolei – w przeciwieństwie do Ł»urawskiego – zrobił znacznie większą karierę, niż ktokolwiek podejrzewał. Podobnie jak brat zresztą. Obaj należą do ścisłej intelektualnej czołówki w polskiej piłce i mają sympatycznego tatę. Michał – strzelec samobója w Belfaście – jest też jednym z najlepszych przyjaciół Artura Boruca. No i wreszcie Ł»elazko, ale w tym wypadku można cały wpis opędzlować jednym słowem, na “ż” oczywiście – żenada.
FOT. W.Sierakowski FOTO SPORT