Pewnie wielu z was zadaje sobie codziennie to pytanie – skąd w polskiej piłce wziął się Zbigniew Koźmiński? Wystarczy przez chwilę posłuchać tego naturszczyka, by zapłakać nad jego poziomem. Dziś przytaczamy kolejny rozdział książki “Piłkarski pasjans”, w której red. Jacek Kmiecik opisuje między innymi właśnie Koźmińskiego…
Przypominamy, że książka ukazała się pod koniec 2005 roku – dlatego nie jest do końca aktualna…
Zbigniew Koźmiński. Ł»onaty. Ma dwóch synów. Starszy – Marek zrobił zawrotną, jak na swoje przeciętne umiejętności, karierę piłkarską i biznesową. Nie sprawdził się natomiast w roli właściciela Górnika. Po dwóch latach szefowania zrejterował z Zabrza oddając 87 procent akcji sportowej spółki bankrutującej firmie Polind SA, od której wcześniej przejął udziały w tak zwanym obrocie wtórnym, czyli nie wydając złotówki. Młodszy – Tomasz jest niewidomy, stracił wzrok ponad 12 lat temu w wyniku błędu operacyjnego lekarzy przy usuwaniu cysty.
Zbigniew od trzech lat jest teraz prezesem Górnika. Do niedawna przewodniczył Piłkarskiej Lidze Polskiej, która tego lata formalnie przejęła od PZPN prawa do rozgrywek ligowych. Teraz z ramienia związku koordynuje kontakty z PLP. Przez nieżyczliwych uważany jest za figuranta, potrafiącego się nieźle ustawić, ale niewiele pożytecznego załatwić. To oczywiście podłe pomówienia, bo ZK może poszczycić się w swojej karierze działacza dwoma mistrzostwami i wicemistrzostwem Polski. Te pierwsze z Wisłą Kraków. Oczywiście w czasach finansowania jej przez Tele-Fonikę, czyli gdy forsa na Reymonta płynęła strumieniami. I trzeba było tylko przypilnować, by zupa się nie rozlała. Wicemistrzostwo natomiast – co też sobie poczytuje za sukces – z Pogonią Szczecin, w okresie pompowania kasy przez tureckiego biznesmena Sabriego Bekdasa.
Swoją przygodę z futbolem Koźmiński senior, zwany James’em Bondem polskiej piłki, z racji swego podobieństwa do jednego z odtwórców agenta 007, Seana Coonery’ego, zaczynał od… koszykówki. Najpierw był trenerem słynnych Wawelskich Smoków, czyli koszykarzy Wisły Kraków. Stąd dobra znajomość z późniejszym prezesem Towarzystwa Sportowego Wisła, a wówczas szkoleniowcem koszykarek Białej Gwiazdy Ludwikiem Mięttą-Mikołajewiczem. Potem ZK sam trenował koszykarki… tyle, że nie Wisły, lecz Hutnika Kraków, by następnie w klubie z Suchych Stawów zostać szefem wyszkolenia.
Tam właśnie poznał Janusza Wójcika, który jako trener piłkarzy z Nowej Huty, często odwiedzał dom Koźmińskich. – To właśnie Wujowi mój syn, Marek, zawdzięcza zrobienie kariery piłkarskiej – nie kryje stary “Koza”. – Janusz podczas wizyt w naszym mieszkaniu powtarzał Markowi: “Ty się chłopcze nie ucz, a stawiaj na futbol, bo będziesz zawodowo piłkę kopał”. I Wujo wykrakał. Nieprzychylni twierdzą, że właśnie dzięki znajomości Koźmińskiego z Wójcikiem dość surowy technicznie Marek znalazł się w młodzieżówce i pojechał na igrzyska do Barcelony po srebrny medal olimpijski. Coś w tym mogło być, niemniej trzeba przyznać, że Wójcik miał nosa do “Kozy”, bo w olimpijskiej Marek grał mu jak z nut. Świetnym występem z Włochami, a właściwie to asystą przy bramce Andrzeja Juskowiaka na turnieju w Barcelonie Koźmiński junior zaklepał sobie kontrakt w klubie Serie A – Udinese.
Marek grał we Włoszech jedenaście lat, niemal dwa razy dłużej od najbardziej znanego w Italii polskiego piłkarza Zbigniewa Bońka. Pięć lat w Udinese, kolejne pięć w Brescii i rok w Anconie. Koźmiński senior robił karierę działacza piłkarskiego w cieniu syna. Można zaryzykować nawet twierdzenie, że gdyby nie Marek, to Zbigniew w futbolu by nie zaistniał. Ale dzięki grze Marka w Italii ojciec mógł wkroczyć na piłkarskie salony. Z bankrutującego Hutnika przeskoczył do Wisły Kraków, w której został członkiem zarządu sportowej spółki akcyjnej i wiceprezesem klubu przy prezesie Ludwiku Mięcie-Mikołajewiczu.
ZK wziął aktywny udział w wojnie futbolowej. Jako członek Piłkarskiej Autonomicznej Ligi Polskiej, wraz z Witoldem Knychalskim, Markiem Pietruszką i Ryszardem Raczkowskim, wywołali w zasadzie konflikt ze prezesem PZPN, ś. p. Marianem Dziurowiczem, dzięki czemu po kilku miesiącach przepychanek ster związku przejął Michał Listkiewicz. Koźminski natomiast zajął się budowaniem wielkiej Wisły za pieniądze właściciela Tele-Foniki, Bogusława Cupiała.
Po sięgnięciu po koronę agent 007 nieoczekiwanie przeniósł się do Szczecina, gdzie za pieniądze tureckiego inwestora, Sabriego Bekdasa zaczął budować wielką Pogoń. Zbigniewa do Szczecina ściągnął stary znajomy z Hutnika, Janusz Wójcik. Ich współpraca w Pogoni nie trwała jednak długo, bo zaledwie… tydzień. Po rozstaniu Wuja z Bekdasem (dżentelmeni nie dogadali się co do wysokości kontraktu) Koźmiński zaproponował na trenera trochę tańszego Edwarda Lorensa i ten doprowadził “portowców” do wicemistrzostwa Polski. Odejście ZK z Pogoni było równie nieoczekiwane jak jego przybycie. Zbigniew podziękował Sabriemu za współpracę, gdy ten wyrzucił z posady przed finiszem rozgrywek Eda. Jako jedyny Koźminski jednak wyegzekwował od Turka należne sobie pieniądze.
Stary Koza wrócił do Wisły, by pod skrzydłami swego nowego zwierzchnika, prezesa Bogdana Basałaja cieszyć się z drugiego w swojej karierze działacza mistrzostwa Polski Białej Gwiazdy. Cupiał dokonując kolejnej czystki na Reymonta, wraz ze Stanisławem Ziętkiem usunął również Koźmińskiego. Ten jednak szybko się odnalazł na posadzie prezesa Górnika Zabrze i oczywiście zatrudnił w roli menago starego znajomego z Pogoni – Lorensa.
Trzeba oddać ZK, że jakoś tego Górnika uchronił przed kapitulacją. A po pół roku prezesowania na Roosevelta znalazł tam nawet przystań dla syna Marka, któremu po Mundialu 2002 powinęła się noga w PAOK Saloniki. Syn początkowo został w Zabrzu grającym menedżerem, ale gdy widział, że na boisku idzie mu coraz gorzej zajął się już tylko biznesem. W tym akurat nieźle się sprawdza. I jak każdy krakus potrafi liczyć każdy grosz. W Krakowie nabył po okazyjnych cenach kilka znaczących nieruchomości. Miał też wielką chrapkę na zrobienie poważnego interesu w Zabrzu. Został więc właścicielem większości akcji klubu, a do prezesowania wyznaczył ojca Zbigniewa. Klan Koźmińskich przez dwa lata władał Górnikiem. Marek obiecywał nową jakość w zarządzaniu klubem, na wzór włoski, który od podszewki poznał podczas wieloletniego pobytu w Italii. Górnik miał być klubem modelowym, profesjonalnie kierowanym. Miał zarabiać na siebie i przynosić zyski. Głównie ze sprzedaży wypromowanych w polskiej lidze piłkarzy. To właśnie w Zabrzu – przede wszystkim ze względów marketingowych – zagrał pierwszy w Polsce Japończyk. Grali też Brazylijczycy. Miało być inaczej, a wyszło jak zwykle.
Koźmińscy liczyli na przejęcie od miasta klubowych terenów pod zabudowę. Wyczekiwali możnego sponsora dla Górnika. Spodziewali się znacznego wsparcia ze strony magistratu. Tymczasem sami za bardzo nie chcieli sięgać do swojej kiesy. Gdy źródełko na Roosevelta wyschło syn zwinął majdan i opuścił klub. Ojciec natomiast, jako przedstawiciel Piłkarskiej Ligi Polskiej bardziej zaczął dbać o interesy PZPN niż reprezentowanych przez siebie klubów. Zapisał się do grupy wiatrak, podróżującej po świecie z reprezentacją na koszt PZPN. Ba, otwiera nawet listę tejże sławetnej grupy działaczy, zwanych miodowymi ludków, wożących się na mecze i zgrupowania kadry za związkowe pieniądze. Tym samym zrozumiałe jest, iż w sprawach biznesowych między PZPN a klubami bliżej mu piłkarskiej centrali niż Piłkarskiej Lidze Polskiej. Agent 007 bowiem doskonale wie, dla której strony pracować, by wyjść na swoje..
WYSYŁAJ KODY Z BUTELEK I PUSZEK WARKI.
Wygraj wyjazdy na mecze najbardziej uznanych klubów Europy.
FOT. W.Sierakowski FOTO SPORT