Dziś już o godzinie 12:15 drugoligowa Stal Stalowa Wola zmierzy się w Pucharze Polski z Lechem Poznań. Spośród piłkarzy tej drużyny najciekawszą kartę zapisał Michał Fidziukiewicz. 28-letni napastnik bardzo szybko zadebiutował w Ekstraklasie w barwach Jagiellonii, lecz później przeważnie lizał lizaka przez szybę. Odbudował się w… trzeciej lidze belgijskiej, miał świetne momenty w Zagłębiu Sosnowiec, ale ostatnie trzy lata to znów głównie niepowodzenia. Fidziukiewicz nie traci jednak nadziei, że jeszcze zaistnieje na najwyższym szczeblu. I między innymi o tym rozmawiamy.
Czeka was klasyczny mecz z gatunku “nic do stracenia, wszystko do zyskania”.
Dokładnie. Trafił się fajny mecz na zakończenie roku, a morale w szatni nam wzrosły, bo dwa ostatnie mecze ligowe wygraliśmy. Za nami ciężka runda, więc przynajmniej na koniec trochę więcej radości. Na Lecha wyjdziemy bez wielkiej presji i spróbujemy sprawić niespodziankę. Będzie ciekawie.
Jak przyjęliście wylosowanie takiego rywala?
Cieszyliśmy się, zdecydowanie. W Pucharze Polski równie dobrze można trafić na czwartoligowca i z nim odpaść, bo to tylko jeden mecz i wszystko może się zdarzyć. Chcieliśmy dostać zespół z Ekstraklasy. Runda w II lidze już się zakończyła, trener może bez obaw wystawić w środę najcięższe armaty.
KURSY W ETOTO NA MECZ. WYGRANA STALI – KURS 7.50. REMIS – 5.20. WYGRANA LECHA WYCENIONA NA 1.36
Wspomnienia związane z Pucharem Polski ma pan raczej dość dobre.
Tak się jakoś fajnie składało, że w jakim klubie bym nie był, to w pucharze strzelam. Pierwszy sezon w Sosnowcu był dla mnie bardzo dobrym okresem. W PP eliminowaliśmy Górnika Zabrze i Cracovię, z którymi zdobywałem bramki i doszliśmy aż do półfinału. Tam przegraliśmy dwumecz z Lechem, po którym odczuwaliśmy niedosyt. Na pewno nie prezentowaliśmy się gorzej niż rywal. Potem zaliczyłem też pucharowego gola w Tychach, a w tym sezonie dla Stali trafiłem dwa razy z Chemikiem Police.
W tabeli II ligi zajmujecie ostatnie miejsce spadkowe, co jest rozczarowaniem. Jak to wyjaśnić? Mieliście serię meczów wyjazdowych, ale gdy już graliście “u siebie” w Boguchwale, wyniki również były kiepskie.
Bardzo słabo zaczęliśmy sezon, po pięciu kolejkach mieliśmy jeden punkt. Słabo wyglądaliśmy i jako jednostki, i jako drużyna. Później doszło do zmiany trenera i jak w każdym takim przypadku nowy przyszedł ze swoim planem, potrzebowaliśmy trochę czasu na wdrożenie się. W ostatnich tygodniach było już lepiej, a dwa zwycięstwa na finiszu jesieni sprawiają, że nie tracimy kontaktu ze strefą bezpieczną. No i mimo wszystko ta seria wyjazdów też miała znaczenie. Licząc Puchar Polski, rozegraliśmy poza domem osiem meczów z rzędu. Jak co tydzień jedziesz na wyjazd, trudno seryjnie przywozić punkty. Wiosną większość spotkań mamy u siebie. Wierzę, że złapiemy pozytywną serię i na koniec sezonu nikt nie będzie pamiętał o tym, jaka była sytuacja na półmetku.
Gdy przychodził pan do Stali, mówił, że w przeciwieństwie do pana poprzedniego klubu, Olimpii Elbląg, tu ma być ładne i ofensywne granie. Przynajmniej ten cel udało się zrealizować?
Można powiedzieć, że na początku sezonu względy wizualne były, ale zupełnie nie było punktów. Z czasem zaczęliśmy grać trochę inaczej, stwarzaliśmy mniej sytuacji, staliśmy się bardziej pragmatyczni. Ogólnie podoba mi się w Stali, przed klubem otwierają się ciekawe perspektywy, powstaje nowy stadion i nowa baza. Mamy dobre warunki do codziennej pracy.
Już teraz ma pan pięć goli w II lidze, czyli tyle, ile w całym zeszłym sezonie. Patrząc jednak ogólnie, do optymalnej formy chyba ciągle trochę brakuje.
Wiadomo, chciałoby się mieć lepsze liczby. Ale pamiętajmy, że uzbierałem jedynie połowę możliwych minut. Tylko dwa razy zagrałem w lidze od deski do deski, za to dziewięć razy wchodziłem z ławki. Na pewno mogłem strzelić kilka goli więcej, ale nie rozmyślam nad tym. Teraz trzeba spróbować pokonać Lecha, a potem porządnie przepracować okres przygotowawczy.
W Elblągu natomiast cały czas występował pan w pierwszym składzie i mimo to zdobył zaledwie pięć bramek. Słaby wynik.
Trudno zaprzeczyć. Co mogę powiedzieć? Do Olimpii przychodziłem w ostatnim dniu letniego okna, zacząłem grać dopiero od ósmej kolejki. Drużyna nie mogła sobie pozwolić na ofensywne granie i otwieranie się. Po pierwszej rundzie mieliśmy 17 punktów, dramatyczna sytuacja w tabeli, nasz margines błędu na wiosnę wynosił maksymalnie 3-4 przegrane mecze. Mieliśmy dobrze bronić, grać z kontry i liczyć na stałe fragmenty. Jako drużyna zaakceptowaliśmy to. Nie było łatwo o gole, choć oczywiście mogłem strzelić ich więcej. Najważniejsze, że przyszły lepsze wyniki i utrzymaliśmy się z punktem przewagi nad strefą spadkową.
Najlepszy w pana wykonaniu był sezon 2015/16 w Zagłębiu Sosnowiec: 12 goli w I lidze plus bramki w Pucharze Polski. Nie udało się jednak skonsumować tego okresu.
No niestety – ja doznałem poważnej kontuzji, a drużyna nie awansowała do Ekstraklasy. Odbudowałem się dzięki wyjazdowi do Belgii i w Sosnowcu poszedłem za ciosem. Graliśmy fajnie, miałem dobre liczby, szkoda tylko, że skończyliśmy na trzecim miejscu. Później zmagałem się z kontuzją biodra. Przewlekły problem, nawarstwiał się przez dłuższy czas i w końcu eksplodował. W pewnym momencie bolało tak, że ledwo byłem w stanie podnieść się z łóżka, a co dopiero mówić o treningu. Musiałem przejść artroskopię, straciłem prawie dziewięć miesięcy. To mnie przystopowało. Robię wszystko, żeby jeszcze nawiązać do tamtych chwil.
Wrócił pan do gry wiosną 2017 roku. Znów nie udało się awansować, tym razem zabrakło ledwie punktu. Miano do pana spore pretensje za brak skuteczności w kluczowych meczach.
Duży niedosyt, zupełnie nie tak miało się to potoczyć. Każdy był rozgoryczony brakiem awansu. Rozstaliśmy się w nie najlepszej atmosferze. Takie jest życie. Ja do nikogo pretensji nie mam. Prezes ma prawo wyrazić swoje zdanie. Uważam, że ogólnie czas w Sosnowcu jak dotąd był najlepszy w mojej przygodzie z piłką. Tym bardziej szkoda, że tak to się potoczyło.
W tamtej rundzie na kilka meczów został pan kapitanem i podobno wpadł na pomysł, żeby po strzelonych golach nie podchodzić do kibiców.
To nie był mój pomysł. Tak uzgodniła cała drużyna, decyzję podjęliśmy wspólnie. Atmosfera na trybunach w odniesieniu do zawodników nie była wtedy taka, jaka powinna być. Zdecydowaliśmy, że nie będziemy podchodzić do kibiców. I tak robiliśmy. Na tamtą chwilę uważaliśmy, że tak trzeba.
A z perspektywy czasu?
Też uważam, że to był normalny odruch i nie miał on wpływu na dalszy rozwój wydarzeń. Jeśli kibice nie szanują nas jako ludzi, to dlaczego mamy im dziękować po wygranych meczach. Za co?
Było też trochę kwasów przy pana odejściu z Zagłębia do GKS-u Tychy. Miano do pana pretensje za zdjęcia z szalikiem tyskiego klubu na dwa tygodnie przed końcem umowy, nie chciano płacić ostatniej pensji, do gry musieli wkroczyć prawnicy. Dużo zamieszania jak na tak standardowe okoliczności zmiany barw.
Trochę się działo. Z Zagłębiem długo rozmawiałem o nowej umowie. Gdy jednak nie weszliśmy do Ekstraklasy, usłyszałem, że nie będę potrzebny. Normalną rzeczą było rozpoczęcie poszukiwań nowego pracodawcy. Klub chyba miał do mnie pretensje, że z Sosnowca poszedłem akurat do Tychów. Wiadomo, że GKS i Zagłębie raczej za sobą nie przepadają.
Pana pobyt w Tychach to duże rozczarowanie, ledwie jedna ligowa bramka.
Słaby sezon… Na początku grałem, później już głównie ławka lub wejścia w drugiej połowie. W rundzie rewanżowej prawie nie pojawiałem się na boisku. Wiedziałem, że muszę coś zmienić i pójść do klubu, gdzie będę mógł regularnie występować.
Z czego wynikało to niepowodzenie? Od kontuzji już trochę minęło, a trochę szans w pierwszym składzie też pan dostał.
Nie wiem, ciężko powiedzieć. Pewnie nie wyglądałem wtedy za dobrze, trenerzy woleli stawiać na Kamila Zapolnika. Każdy zawodnik ma w karierze lepsze i słabsze okresy, najwidoczniej w GKS-ie trafił się ten gorszy moment.
Pojawiło się wtedy rozgoryczenie? W pierwszym sezonie po pana odejściu Zagłębie Sosnowiec wywalczyło wreszcie awans, a w Tychach się to nie udało, choć też takie były nadzieje.
Nie było żadnego rozgoryczenia. W Sosnowcu pozostało sporo kolegów, z którymi dzieliłem szatnię. Pogratulowałem im awansu, zasłużyli na niego. Bardziej żałowałem, że wcześniej nam się nie udało, dwa lata z rzędu zajmowaliśmy trzecie miejsce.
Jakoś nie po drodze panu z Ekstraklasą. Szybko pan w niej zaczął w barwach Jagiellonii, ale skończyło się na dziesięciu występach, a potem już nigdy nie udało się do niej wrócić.
Debiutowałem w wieku 17 lat przeciwko Lechowi Poznań, który miał w składzie Arboledę, Stilicia czy Lewandowskiego. Dostałem szansę u Michała Probierza, rozegrałem ponad godzinę, wielkie przeżycie. Potem zaliczałem już wyłącznie kilkuminutowe epizodziki. Trudno było się przebić, rywalizacja przez te wszystkie lata w Białymstoku zawsze była duża. Ebi Smolarek, Tomasz Frankowski, Kamil Grosicki – wielkie nazwiska w polskiej piłce. Inna sprawa, że w tamtym czasie na młodzież w “Jadze” praktycznie w ogóle nie stawiano. Nie było takiej mody jak obecnie, którą wzmocnił jeszcze przepis o młodzieżowcu. Dziś tacy chłopcy mają znacznie łatwiej. Podejrzewam, że ci, którzy teraz nawet grają w pierwszym składzie, wtedy w większości nie powąchaliby murawy. Co zrobić, nie moja wina, że urodziłem się kilka lat za wcześnie (śmiech).
Z Jagiellonii poszedł pan do belgijskiego trzecioligowca Bocholt VV. Jak się pan w nim znalazł? Zdecydowanie nie był to oczywisty ruch.
Chciałem już odpocząć od polskiej piłki, przede wszystkim psychicznie. Przez lata byłem w Jagiellonii, regularnie strzelałem w Młodej Ekstraklasie, w jednym sezonie dla dwóch trzecioligowców zdobyłem łącznie 24 bramki. Nigdy jednak nie dostałem poważniejszej szansy i w końcu poczułem, że muszę się od tego odciąć. Pojawiła się możliwość wyjazdu, załatwił mi to Ernest Konon. Podjąłem słuszną decyzję, to był bardzo dobry okres w moim życiu. Strzelałem dużo goli, sporo asystowałem. Graliśmy bardzo ofensywnie, mogłem się pokazać. Nabrałem pewności siebie, ustabilizowałem formę na dobrym poziomie. I widać to było potem po powrocie do kraju, gdy poszedłem do Sosnowca. Wcześniej przebywałem na testach w Koronie Kielce i uważam, że pokazałem się z bardzo dobrej strony. O braku transferu zadecydowały inne sprawy.
Mianowicie?
Zaoferowano mi strasznie niski kontrakt, nie mogłem się zgodzić na takie warunki. Podejrzewam, że dziś wielu czwartoligowców jest w stanie zarobić lepiej od tego, co miałem dostać w Kielcach. Na szczęście zgłosiło się Zagłębie Sosnowiec.
Jakie były realia funkcjonowania na trzecim poziomie w Belgii?
Mieliśmy naprawdę dobrą bazę, bodajże sześć boisk treningowych. Stadion, wiadomo, nie imponował, pod tym względem polska piłka prezentuje się lepiej. Wszystko wyglądało normalnie, profesjonalnie. Nie mogłem się do czegoś doczepić, również pod względem finansowym. Nie musiałem chodzić do pracy. Wiadomo, jak to w Polsce mogło być odbierane: ktoś gra w trzeciej lidze belgijskiej, czyli to pewnie amatorski poziom, kopie sobie wieczorami, a rano pracuje. A wcale tak nie było. Spotkałem tam doświadczonych zawodników mających przeszłość w belgijskiej ekstraklasie, z kolei niektórzy dopiero zaczynający w tamtym okresie, dziś też są na tym poziomie. Nie pamiętam już nazwisk, ale był taki napastnik z Wybrzeża Kości Słoniowej, który ostatnio zagrał nawet w jakimś sparingu swojej reprezentacji i zdobył bramkę. A widzimy, jak w ostatnich latach radzą sobie Polacy wyjeżdżający do Jupiler Pro League, żaden dłużej nie pograł.
Da się porównać poziom tych rozgrywek z polskimi?
Kiedyś powiedziałem, że to mniej więcej dolna strefa I ligi. Sądzę, że Bocholt na takim poziomie dałby sobie radę. Nasza ofensywa miała moc, zresztą kluby belgijskie czy holenderskie słyną z ukierunkowania na grę do przodu.
A jak się żyło w Belgii na co dzień?
Podobało mi się to, że tam nikt do nikogo nie miał pretensji. Czy wygraliśmy, czy przegraliśmy – ludzie zachowywali się podobnie. Jak zwyciężyliśmy, wszyscy się cieszyli, ale po porażce nikt nie robił pogrzebu, nie musieliśmy słuchać wyzwisk. Każdy wiedział, że chcieliśmy wygrać, a rywal po prostu tym razem okazał się lepszy. Takiego podejścia mi najbardziej brakuje, gdy wróciłem do Polski. U nas każdy oczekuje wygrywania non stop, najlepiej po 5:0. Tak się nie da. Oprócz tego Belgowie dali się poznać jako bardzo pomocni ludzie, mogłem na nich liczyć. Szczególnie na początku. Nie znałem niderlandzkiego, ale od razu zapisałem się na kurs językowy, więc na pewno miejscowi patrzyli na mniej przychylniej. Widzieli, że zależało mi na komunikacji z zespołem, że chcę się nauczyć ich języka. Z czasem w szatni nie miałem problemów z dogadaniem się. W urzędzie na pewno bym się nie porozumiał, ale do życia piłkarskiego wystarczyło.
Nie udało się wypromować mimo dobrych liczb w tym klubie?
Po pierwszym sezonie byłem bliski odejścia. Przebywałem na testach w drugoligowym Roeselare. Miałem tam zostać, praktycznie wszystko było dogadane, ale w ostatniej chwili nie wypaliło. Trener ściągnął swojego zawodnika, z którym wcześniej pracował. Byłem też sprawdzany w drugiej lidze holenderskiej w Helmond Sport. I historia podobna. Trenowałem trzy tygodnie, w zasadzie ustaliliśmy kontrakt i wtedy rzutem na taśmę wypożyczony został Jack Tuyp z Ferencvarosu. Miał już wyrobioną markę na zapleczu Eredivisie, strzelił tam ponad 100 goli, wybrano jego. Musiałem wrócić do Bocholt, rozegrałem tam jeszcze jeden sezon. Znów dobry. Postanowiłem wtedy, że jeśli tym razem nie uda mi się znaleźć niczego ciekawego za granicą bez testów, to wracam do Polski.
Czyli skoro pan wrócił, to znaczy, że nie było niczego na horyzoncie.
Pojawiła się oferta z drugiej ligi belgijskiej, ponownie mogłem też jechać na testy do drugiej ligi holenderskiej. Finansowo były to jednak mało ciekawe warianty, zbytnio mnie nie zainteresowały.
Wierzy pan jeszcze, że kiedyś mocniej zaistnieje w Ekstraklasie? To chyba pana największe niespełnienie.
Wierzę. Mam 28 lat, młody już nie jestem, ale stary też nie. Skoro jako 17-latek debiutowałem w Ekstraklasie, siłą rzeczy chciałem w niej zostać. Wyszło inaczej, może jeszcze karta się odwróci. Dziś dużo nie trzeba. Czasem wystarczy świetne pół roku i można dostać szansę na najwyższym szczeblu. Mamy przykład Mateusza Piątkowskiego, który późno przychodził do Jagiellonii z niższych lig, a z samej Stali w ostatnich latach wybili się chociażby Łukasz Sekulski czy Michał Trąbka. Liczę, że ostatniego słowa nie powiedziałem.
rozmawiał PRZEMYSŁAW MICHALAK
[etoto league=”pol”]
Fot. 400mm.pl/newspix.pl