Szalony sezon Radomska w Ekstraklasie. Jaguar, jaki Igor Sypniewski otrzymał od sponsora Dąbrowskiego. Pokuta za grzechy korupcyjne. Jakie Widzew miał sposoby na transferowanie zawodników. Mario Basler na turnieju halowym w Niemczech, 0:9 Widzewa od Eintrachtu. Szansa wyjazdu na igrzyska z Wójcikiem kontra… data własnego ślubu. Problemy organizacyjne w Petrochemii Płock. Izrael z Wojciechem Łazarkiem. Niełatwy los trzecioligowego trenera, który siłą rzeczy nie ma wielkich zarobków, a bywa, że są nieregularne.
Zapraszamy do przekrojowej rozmowy z Bogdanem Jóźwiakiem, który z niejednego pieca chleb jadł.
***
Trudno wywodzić się z bardziej piłkarskiej rodziny. Mój tata grał w piłkę, jego dwóch braci rodzonych grało w piłkę, brat mojej mamy grał w piłkę, chrzestny grał w piłkę. Wszyscy w Błękitnych Raciąż. Czasem na obiedzie świątecznym zbierało się w naszym domu pół drużyny. Potem zacząłem grać ja, później młodszy brat, a na koniec syn. Mama i babcia a później żona musiały umieć się odnaleźć w tym piłkarskim towarzystwie.
Ojcowie piłkarze potrafią być wymagający ponad miarę.
Mój taki nie był. Jeździł na moje mecze, siadał na trybunach, ale doradzał, nie wymagał. Nawet jak już w Łodzi grałem, przyjeżdżali z mamą na każde spotkanie.
Taki fanklub na każdym meczu nie powodował szyderki w szatni? Wsparcie rodziny wsparciem rodziny, ale szatnia potrafi mieć niewybredne poczucie humoru.
Nie. Poza tym tata rozumiał, jak funkcjonuje szatnia. Wiedzieli, że po meczu muszę wyjść z drużyną. Nie było problemów.
Najlepsza rada od taty?
Zachęcał mnie, żebym więcej uderzał na bramkę.
– Bogdan, fajnie grasz, ale za mało strzelasz goli. Ofensywny zawodnik, żeby zaistnieć, musi trafiać więcej.
Więc zacząłem i trafiałem. W 1986 wygraliśmy z Błękitnymi ogólnopolską spartakiadę, dzisiaj byłyby to mistrzostwa juniorskie – po drodze zbiliśmy Igloopol Dębica z Olkiem Kłakiem w bramce, w finale Stomil. Zgłosiła się po mnie Wisła Płock. Blisko Raciąża, druga liga, więc rodzice się zgodzili. Mieszkałem w płockim internacie, raz w tygodniu jechałem do domu.
O piłkarzach skoszarowanych w internacie krążyły legendy.
Nie było czasu na awantury i imprezowanie. W czasach płockich nie wiedziałem jeszcze co to wypad na dyskotekę. Papierosa zapaliłem raz i miałem dość na całe życie. Ale alkohol był: kłamałbym, gdybym mówił inaczej. Piwo lub wino, zawsze w poniedziałki. W niedzielę każdy wracał z domu z wałówką, w poniedziałek wykładał co miał na stół i biesiadowaliśmy.
Jak wino, to raczej nie Don Perignon.
Co tu kryć: PRL, wyboru nie było. Brało się co dawali.
Jakim klubem była w drugiej połowie lat osiemdziesiątych Wisła?
Dożynkowy stadion na dwadzieścia tysięcy robił wrażenie. Inna sprawa, że po spadku do trzeciej ligi chodziło na niego po kilkuset kibiców. Wtedy zacząłem regularnie grać, w czasach II ligi jako nastolatek pojechałem tylko na obóz zimowy. Standardowo: bieganie po górach, mecze na lodzie. Starsi mieli patent na lód, wkręcali śrubki w gumowe buty – proceder nielegalny, ale sędzia na sparingach nie sprawdzał. Wszyscy się ślizgali, a oni trzymali się doskonale. Ja nosiłem sprzęt, piłki, miałem chrzest i tyle. Częścią drużyny i po chrzcie się nie czułem. Dopiero jak znaczysz coś na boisku, zaczynasz znaczyć coś i w szatni. Zadebiutowałem w wieku 17 lat na poziomie III ligi, mecz u siebie z Wieluniem, 6:0, od razu z golem. Dostałem etat w zakładach mięsnych, choć nigdy tam nawet nie byłem. Trochę się kopaliśmy na tym poziomie, awans zrobiliśmy dopiero w 1991 po barażach, ja odchodziłem wtedy do Widzewa.
Dlaczego Wiśle nie udawało się zrobić awansu wcześniej?
Zawsze czegoś w końcówce brakowało. Pamiętam taki sezon, kiedy przyszedł trener Małowiejski i po pewnym czasie uznał, że musi oczyścić szatnię.
W jakim sensie oczyścić?
Pozbył się starszych zawodników.
Czemu użył słowa „oczyścić”?
Tak to nazwał. Widać widział jakiś problem. Dochodziliśmy do pewnego poziomu i koniec. Coś musiał mieć w głowie, co – nie wiem. Na pewno świetnie prowadził młodzież, a miał w Płocku materiał i awansowaliśmy po barażach ze Stargardem. Nawet nie wiem czy była feta po awansie: po meczu wchodzę do pokoju, a tam legendarny Ludwik Sobolewski, a także Paweł Kowalski, ówczesny trener Widzewa. Dla mnie szok. Takie postacie przyjechały po mnie, trzecioligowca. Ale tak działał wtedy Widzew. Przykład: byłem wcześniej na testach w Legii i ŁKS-ie czy Zagłębiu Sosnowiec.. Zainteresowanie niby było, ale wszyscy przeciągali i się zastanawiali. Widzew przyjechał do mnie tak mocną delegacją. Byli konkretni i zdecydowani. Z Łodzi do Raciąża po rzeczy zawiózł mnie klubowy kierowca. Jechałem jak gwiazda.
Jak pan wspomina prezesa Sobolewskiego?
Konkretny i stanowczy. Wiedziałeś, że to człowiek wysokiego kalibru, że jego słowo jest niepodważalne. Któregoś razu wziął piłkarzy na rozmowę. Miał cynk, że niektórzy niesportowo się prowadzą. Zbiórka w gabinecie i jedno zdanie.
– Jeżeli sytuacja jeszcze się powtórzy, rozstajemy się.
Zero dyskusji. Żadnego pola do tłumaczeń. Dziękuję, do widzenia.
Pan miał kiedyś osobistą rozmowę z prezesem?
Tak, zostałem wezwany na dywanik po obniżce formy. Pytał: czy to tylko sprawy sportowe. Czy w czymś może pomóc.
I tak szczerze, przyczyny były pozasportowe?
Też. Po meczach nie chodziło się jak teraz na regenerację, tylko na „roztrenowanie”. Ja nawet po rozmowie z prezesem nie uważałem, że robię coś złego. Spotkanie zespołu po meczu przy piwie? Czasem się przedłużające? Uważałem, że to normalność. Tak w lidze robili wszyscy. Z perspektywy oczywiście szczeniactwo. Czasem po meczu robiliśmy drugi mecz na dyskotece.
Wciągnęła pana Łódź.
Tak, w pierwszym okresie owszem. Moimi przyjaciółmi byli Piotrek Szarpak i Paweł Miąszkiewicz, byliśmy w podobnym wieku, nie nudziliśmy się sobą. Chodziliśmy wspólnie do dyskoteki Dagor 2000, najmodniejszego wówczas łódzkiego klubu. Zjawialiśmy się tam nawet w środku tygodnia. Głupota.
Paradoksalnie pierwszy okres w Widzewie miałem znakomity. Przychodziłem z III ligi, a od razu trafiłem do pierwszego składu. Grałem w środku pomocy z Leszkiem Iwanickim. Widzew robił brązowy medal, a ja trafiłem do jedenastki sezonu. Zaskoczenie i dla mnie i dla tych, co mnie sprowadzali. Pamiętam Leszek Kosowski przyszedł do mnie i powiedział, że mam problem.
– Jaki problem?
– Przecież niemożliwe, żebyś ty lepiej grał. Zawiesiłeś sobie za wysoko poprzeczkę.
Śmiałem się, ale po jakimś czasie okazało się, że miał rację. Po pierwszym sezonie mialem bardzo ciężko.
Może dlatego, że nie pracował pan nad sobą.
Nie to, że nie pracowałem – praca była. Ale na pewno nie byłem na tyle świadomy, by robić więcej niż to, co na treningu.
To trochę tak, że trafił pan do Ekstraklasy i pojawiła się w pierwszym sezonie naturalna motywacja, żeby walczyć o pozycję. Gdy status został osiągnięty, niejednemu młodemu piłkarzowi ciężko o wykrzesanie tego samego poziomu determinacji.
Tak mogło być. Tamten sezon – kosmos. Wiele razy w jedenastce kolejki, wyróżnienia od Przeglądu Sportowego. Był 1992 rok. Dostałem telefon, że jadę na zgrupowanie kadry olimpijskiej do Malezji. Złapałem jednak kontuzję mięśniową i przepadło. Nie przeszkodziło to, żebym pojechał na zgrupowanie tuż przed igrzyskami. Badania, treningi, dwudziestu czterech zawodników, realna szansa wyjazdu do Hiszpanii, bo choć nie grałem w eliminacjach, to stała za mną znakomita dyspozycja ligowa. Ale szczerze mówiąc, pojechałem z nastawieniem średnim. Nie myślałem jaka to szansa, bo Barcelona kolidowała z ustaloną datą ślubu. Nie powiem, że sabotowałem swój wyjazd, ale jak wyczytano listę beze mnie, poczułem ulgę. Martwiłem się: goście zaproszeni, co ja zrobię? Oczywiście kolejna młodzieńcza głupota, trzeba było wtedy walczyć na całego.
Wójcik dawał panu nadzieje wyjazdu?
Nie rozmawialiśmy wiele. Miałem trochę poczucie, że jadę za wstawiennictwem dziennikarzy. Pisano, że jestem w świetnej formie, to mógł mnie wziąć na zasadzie: a, weźmy go, dadzą spokój. Ale nie oszukujmy się, było dużo zaskoczeń przy ostatecznych powołaniach, o czym wielu nie pamięta. Na igrzyska nie pojechał świętej pamięci Adam Grad, który strzelał w eliminacjach jak szalony. Widziałem po chłopakach: co jest grane? Grad nie jedzie, choć wygrał nam eliminacje? Poza nim nie pojechał też Grzesiu Lewandowski, wiodąca postać drużyny. Wójcik nie miał więc z góry ustalonej grupy, mogłem się załapać.
Kto jeszcze zapadł panu w pamięć z tamtej szatni Widzewa?
Szatnię trzymał Mirek Myśliński, który pamiętał jeszcze z boiska Wielki Widzew, próbował wzniecić w nas tego ducha. Tomek Łapiński, przespokojny człowiek, zawsze z papierosem. Miał swój świat. Nie powiem, żeby chodził z nami na balety. Tola Demianienko kojarzony z kradzieżą samochodu. Dostał od sponsorów Mercedesa – to była postać, były reprezentant ZSRR, duże wydarzenie, że ktoś taki trafił do Łodzi. Któregoś razu ukradli mu Mercedesa. Normalnie auto by przepadło. Ale chodziło o zawodnika Widzewa. Dwa telefony i samochód się znalazł. Piłkarz świetny, lewa noga wspaniała, ale kondycyjnie to już był jego schyłek.
Z tamtego okresu zapadły mi w pamięć także wyjazdy na niemieckie turnieje halowe. Jedziemy zimą, myślimy, że to będzie jakiś sparing. A tutaj na hali dziesięć tysięcy ludzi. Andrzej Grajewski organizował nam te wyjazdy. Mierzyliśmy się na nich z największymi gwiazdami. Pamiętam grę przeciwko Baslerowi. To był taki zawodnik, który choćby ustawił się najgorzej ze wszystkich, i tak koledzy szukali go podaniem. Miał naturalne przyciąganie piłki. Z czasem jednak radziliśmy sobie coraz lepiej, wygrywaliśmy nawet nagrody.
Tym dziwniejsza jest wasza porażka z Eintrachtem, byliście otrzaskani z Bundesligą.
I w pierwszym meczu graliśmy jak równy z równym, prowadziliśmy 2:0, a Marek Koniarek miał trzystuprocentową sytuację na 3:0. Gdyby trafił, kto wie. A potem rewanż… Jay-Jay Okocha robił co chciał. Po mojej stronie szalał Stefan Studer. O Uwe Baumie ktoś powiedział przed meczem, że na pewno nie zagra, bo był widziany na piwku w klubowej kawiarence. Uwe wszedł w drugiej połowie i też strzelił nam gola. Dramat.
Wynik wszyscy znamy, 0:9. Ciekaw jestem nastawienia przedmeczowego.
Rozruch, piękny stadion, murawa stół. Nie chcieliśmy z niej zejść, tak ładnie piłka chodziła. Trener Żmuda wszedł przed meczem do szatnie i mówi:
– Panowie, na rozgrzewce wyglądaliście świetnie! Jesteście cholernie mocni!
A potem jedna, druga, trzecia, czwarta i piąta bramka. Wpadało im wszystko. Co strzał to gol. Najśmieszniejsze, że dzień wcześniej oglądaliśmy w niemieckiej telewizji jakiś mecz pucharowy. Skończył się rezultatem 2:7. Pytaliśmy: jak można przegrać 2:7? A potem my dziewiątką.
Siedziałem na ławce. Wiadomo było, że zmiany będą. Nikt jednak jakoś nie palił się do wchodzenia. Wszedłem w 45 minucie. Atmosfera była już sparingowa, ale i tak nas jeszcze ośmieszyli. Pamiętam chciałem przycisnąć ich bramkarza, Uwe Steina, a on mnie przelobował. Mentalnie byliśmy już rozsypani. Nie jest to żadna wymówka, ale pamiętam, że mieliśmy najgorsze koszulki, w jakich kiedykolwiek grałem. Rozciągały się beznadziejnie, rękaw był dwa razy dłuższy niż ręka. Graliśmy przeciwko Eintrachtowi jeden mecz i drugi przeciwko tym koszulkom, co chwila podciągaliśmy rękawy.
Jak wygląda szatnia po 0:9?
Przyszedł do szatni Andrzej Grajewski, rzucił nam pieniądze i powiedział:
– Kupcie sobie piwo, co wam zostało.
Chyba nawet nie był wściekły, to taki wynik, że nic nie da się powiedzieć. Usiedliśmy więc w grupkach, znieczulaliśmy się. Pamiętam Marek Godlewski grał na Yeboah, miał być jego plastrem. Po którymś piwie wstał i mówi:
– Kurwa, dajcie mi go teraz.
Yeboah strzelił cztery bramki.
Uratowało nas to, że następny mecz mieliśmy z Legią. Legia się śmiała, że jak Eintracht nas dziewiątką, to oni nas piątką. Baliśmy się reakcji naszych kibiców, którzy też musieli się za nas wstydzić. Ale ledwo wyszliśmy na Widzew, a oni pokazali pełne wsparcie. Skandowali, klaskali. Wspaniałe zachowanie. Poniosło nas, wygraliśmy 2:0 z Legią, zrehabilitowaliśmy się.
Z czasem znaczył pan w Widzewie coraz mniej, nie zbliżając się już do poziomu, który prezentował w pierwszym sezonie.
Miałem jeszcze dobry czas u trenera Stachurskiego, strzeliłem hat-tricka na Polonii, ale później przytrafiła mi się kontuzja. Nie ukrywajmy, trafiali też do Widzewa coraz lepsi piłkarze. Przykładowo Ryszard Czerwiec: swoboda w grze, podania zawsze do przodu. Zbyszek Wyciszkiewicz miał wydolność konia pociągowego, mógł biegać cały czas, był nie do zatrzymania. Gdy przyszedł Franciszek Smuda, czułem się akurat gorzej. Zagrałem u niego z Lechem, a po meczu powiedziałem, że chciałbym trochę odpocząć, fizycznie i mentalnie. Wysłuchał. I już mnie nie wystawił. Tadeusz Gapiński mówił mi:
– Bogdan, nikt cię stąd nie wyrzuca. Możesz zostać.
Ale ja czułem, że potrzebuję zmiany otoczenia. Nie miałem w sobie tej waleczności, żeby bić się o skład. Poszedłem do Petrochemii.
Tam trafił akurat cały zaciąg łódzki.
Wojtek Małocha, Robert Kowalczyk. W Łodzi byli zadowoleni, bo w rozliczeniu dostali Siadaczkę. W Płocku grało mi się bardzo dobrze, ale nie udało nam się zrobić awansu, przegraliśmy z Polonią Warszawa na finiszu.
Pojechał pan do Izraela.
To był ciekawy klub, Al Taibe. Pierwszy w Izraelu klub arabski w tamtejszej ekstraklasie. Mówili o nim nawet w CNN-ie. Trenerem był Wojciech Łazarek. Pojechaliśmy we dwóch z Witkiem Bendkowskim. Pamiętam pierwszy sparing graliśmy o 12. Żar lał się z nieba, my po meczu ledwo żywi, a Łazarek przychodzi:
– Chłopcy, mogliście dać z siebie więcej.
Witek wrócił do ŁKS-u, żeby załatwić papiery. Ptak powiedział, że go puści. Ostatecznie nie puścił.
W Izraelu Łazarek miał swojego tłumacza dwadzieścia cztery godziny na dobę. Podczas treningów zawsze wystawiał mnie w pierwszej parze – chciał, żebym pokazał innym jak się wykonuje ćwiczenie. Mówił: „Bogdan, ty musisz zapierdalać, oni muszą wiedzieć jak to ma wyglądać!” i nie było przebacz, choć temperatura niemiłosiernie doskwierała. Tam było tak gorąco, że nieraz przed meczem czułem się zmęczony.
Najgorzej miał jednak ten tłumacz. Przegraliśmy trzy mecze z rzędu i Łazarek skupił się na nim.
– Kurwa mać, może ty im źle to tłumaczysz? Przecież my w ogóle inaczej gramy niż ja mówię!
Tłumacz w ogóle się nie bronił, autorytet trenera był olbrzymi. Choć prawda, że trenera przetłumaczyć nie potrafił. Słowa pewnie OK. Ale Wojciecha Łazarka trzeba słuchać w oryginale. To szpileczka, to zaczepka, dużo humoru – ja się śmiałem nie raz. A tłumacz dukał i charyzma trenera ginęła w tłumaczeniu.
Nie bał się pan Izraela?
Dwa razy na moich oczach opróżniono kawiarnie, przeszukiwaną potem pod kątem zagrożenia bombowego. Ale byłem tam rok i nic się nie zdarzyło. Mogłem skupić się na piłce i szło nieźle. Ograliśmy między innymi Hapoel Haifa, a dla naszego klubu to był niesamowity sukces. Największy problem stanowił ramadan, bo wtedy pół drużyny przestawało pić wodę na treningach. Słaniali się potem na nogach, jak tu grać zawodowe mecze? Mnie po pół roku ściągnęli do Kfar Saba, zdobywcy pucharu Izraela. Prowadził nas Avi Cohen, który kiedyś grał w Liverpoolu. Poza tym z żoną i 2-letnim synem wiele zobaczyliśmy.
I chciało się panu wrócić do Polski?
Mogłem zostać, byli ze mnie zadowoleni. Ale Petrochemia akurat awansowała do Ekstraklasy. Pomyślałem, że jeszcze jest okazja zaistnieć w polskiej piłce, przypomnieć się. Przyjeżdżam, a w Płocku całkowity bałagań organizacyjny. Nie było nawet trenera, bo Leszek Harabasz, który zrobił awans, nie miał licencji. Na treningi każdy wychodził we własnym sprzęcie – nie do pomyślenia w Izraelu. Chlapnąłem coś w wywiadzie. Jak ktoś wtedy w Petrochemii narzekał, nie był wzywany do klubu, tylko od razu do szefów koncernu paliwowego. Poszedłem do wiceprezesa spółki. Tłumaczyłem, że przecież powiedziałem prawdę i nic więcej. Ale nic nie wskórałem: powiedział, że mam szukać klubu. Trudna sytuacja, ledwo co wróciłem, zostawiając dobre pieniądze w Izraelu, a siedziałem bez kontraktu. Wstawił się za mną Bogusław Kaczmarek, powiedział, że jestem mu potrzebny. Zostałem, ale już na warunkach klubu, nie swoich, więc finansowo było znacznie słabiej.
Wkrótce wylądował pan w Radomsku.
Mieliśmy w Płocku dobry skład, na spokojne utrzymanie, ale spadliśmy. Na chwilę trafiłem do Pelikana Łowicz, pokazałem się tam i zaprosił mnie do siebie Tadeusz Dąbrowski.
Z czego go pan wspomina?
Człowiek instytucja. Dałby wszystko, żeby drużyna wygrywała. Jak wchodził do szatni, a drużyna przegrywała, u niektórych czuć było strach. Czasem mobilizował, a czasem stawał oko w oko i krzyczał:
– Weź się kurwa do gry.
Nie znosił półśrodków. Chciał, żeby Radomsko grało w pucharach. Miał w gabinecie taki plan: Radomsko w Europie. Tego się nie udało osiągnąć, ale doszedł do Ekstraklasy – kto by wcześniej w Radomsku pomyślał, że coś takiego jest możliwe? Awans: co to znaczyło dla miasta mówi fakt, że pozdrawialiśmy kibiców z balkonu Urzędu Miasta, a na fetę został zaproszony pochodzący stąd Mariusz Czerkawski, wciąż wówczas gracz NHL.
Pan Dąbrowski był nieprzewidywalny. Pamiętam taką rundę pod trenerem Batugowskim. Słabo zaczęliśmy, ale kończyliśmy siedmioma zwycięstwami. Po ostatnim meczu my w znakomitych nastrojach, a tu wchodzi prezes.
– Ty, ty i ty. Rozliczamy się i rozwiązujecie kontrakt.
Szok. Za chwilę zmienił też trenera, grającym został Piotr Mandrysz.
Uważa pan, że mecze w pierwszej lidze były przez Dąbrowskiego podpierane?
W takiej lidze funkcjonowaliśmy, że aby osiągnąć sukces trzeba było działać w różne sposoby. Można było odczuć kto wygrał mecz za kulisami. Czasem sędzia przymykał oko, a innym razem widział rzeczy, które się nie działy.
W Radomsku ligę olśnił powracający z Grecji Igor Sypniewski.
Na dzień dobry dostał Jaguara od Tadeusza Dąbrowskiego. „Co będziesz się z Łodzi z chłopakami tłukł, masz jedź moim”. Ten Jaguar szybko został rozbity, ale Ted nie potrafił się na Sypka obrazić. Igor wszystko rekompensował na boisku. Sam wygrywał mecze. Bawił się jak na podwórku. W szatni wycofany, cichy, nie zabierał głosu – przemawiał grą. Gdyby został w Radomsku na wiosnę, my byśmy się utrzymali, a on pojechałby na mundial do Korei i Japonii, jestem tego pewien. Wisła mu zaszkodziła: nie potrafił się tam odnaleźć, a oni, z tego co później pisano, docinali mu. U nas miał pełny szacunek.
Miał już wówczas problemy pozaboiskowe?
Jeśli tak, to nie dawało się odczuć. A może nie chcieliśmy ich widzieć? Nie zwracaliśmy uwagi? Przychodził na treningi, robił co do niego należało.
Zimą Radomsko przeprowadziło niesłychaną ofensywę transferową.
Adam Matysek na pierwszym treningu zawołał kierownika. Poprosił o sprzęt.
– Ale czego ci brakuje? Tu są piłki, tam są…
– Ja potrzebuję 6-10 piłek dla siebie, takich i takich. Do tego dwie pary rękawic, potem dam znać co jeszcze, na razie załatw to.
Kierownik złapał się za głowę. Adam był przyzwyczajony do warunków Bundesligi, przyszedł, żeby bronić i pojechać na mundial. Cel zrealizował, ale trudno powiedzieć, żeby szczególnie nam pomógł. Bramki na pewno nie zamurował, a przed barażami, w najważniejszym dla nas momencie, opuścił zespół.
Poza nim przyszedł na przykład Sławek Wojciechowski. Na treningu z rzutu wolnego rzucał piłkę w punkt. Lądowała tam gdzie chciał. Ale w takim zespole jak Radomsko trzeba też walczyć na boisku. Najlepszy z zaciągu gwiazd był moim zdaniem Olgierd Moskalewicz. Nawet jak mu akurat gorzej szło, to zapieprzał po całym boisku. Charakterny facet.
Potem miał miejsce jeden ze słynniejszych barażów polskiej piłki, bo zakończony aferą Rasicia.
Pierwszy mecz przegraliśmy 0:2. Pojechaliśmy na zgrupowanie w Spale, gdzie Dąbrowski stworzył nam znakomite warunki. Odżywki, wszystko co tylko można – Zachód. Rewanż wygraliśmy 1:0, strzeliłem bramkę, ale po porażce unosiło się w szatni przekonanie, że to jeszcze nie koniec. Słyszeliśmy, że Szczakowianka może dostać walkowera. Po jakimś czasie przyszedł do nas prezes i zapytał, czy zagramy trzeci mecz na neutralnym terenie. Mieliśmy zespół rozbity, totalnie zmieniony, wielu graczy już zdążyło odejść. Nie wzięliśmy więc tej sprawy na siebie. Nie było tej odwagi w nas, że podołamy zdekompletowanym składem.
Gdy okazało się, że jednak spadacie, był pan rozczarowany?
Na pewno pojawił się smutek, ale absolutnie nie czuliśmy się oszukani. Przegraliśmy piłkarsko i tyle. Zielony stolik, sprawa Rasicia? Grał z nami w piłkę, był dobry, nikt nam nie bronił go sportowo zatrzymać. Wiem, że po latach nawet u was na stronie przyznał, że nie mógł grać w tym meczu i walkower nam się należał. Ale to pewnie bardziej zabolało pana Tadeusza – stracił pieniądze z Canal+, a także upragnioną Ekstraklasę, do której tak ciężko wejść.
Wypalił się już w Dąbrowskim ogień po spadku?
Jeszcze na chwilę zaczął płonąć, gdy doszliśmy do półfinału Pucharu Polski, po drodze ogrywając Legię przy Łazienkowskiej. Ale tak dużych inwestycji już nie było. Prezes nie chciał utrzymywać klubu sam, szukał innych sponsorów, ale w Radomsku o to niełatwo. W ostatnim pierwszoligowym sezonie klub grał z wyciągniętą wtyczką. Nie było nic. Mieliśmy informacje, że Radomsko nawet nie podejmie gry – dopiero tydzień przed startem zdecydował się powalczyć. Ja, Rafał Dopierała i Radek Kowalczyk biegaliśmy początkowo w klubie Kokosa, chcieli nas zmusić do zerwania kontraktu. Trenowaliśmy sami. Potem zaczęła się liga i Radomsko, po tygodniu przygotowań, wychodziło na boisko. Do 60 minuty wyglądaliśmy jako tako, potem odcinało nam prąd. A jak nie, to sędziowie potrafili dopilnować wyniku. Klub nie miał za co funkcjonować, nie mieliśmy prawa się utrzymać na samym budżecie z miasta. Pensje praktycznie nie wpływały.
Skończyło się to tak, że również pan umoczył się w korupcję.
Na tamtą chwilę wydawało nam się, że to co robimy jest racjonalne. Nieetyczne, ale racjonalne.
W jakim sensie?
Że tak się musimy zachować w stosunku do sytuacji. Klub robi nam problem, zastrasza nas , nie płaci, mamy wizyty z psychologiem nie wiadomo w jakim celu. Działaczy bardziej od naszego losu interesowało, żeby awansowała Cracovia.
Dlaczego działacze chcieli, żeby awansowała Cracovia?
Nie wiem, może mieli jakiś plan. My jako drużyna podjęliśmy decyzję, że wesprzemy Lubin. To był wewnętrzny mecz między nami a działaczami.
Jak się gra w meczu, który się puściło?
Koszmar. Taki mecz siedzi w głowie nie tydzień, nie dwa, tylko na zawsze. Każdy z nas po tym meczu stracił. Jeden w krótszym okresie, inny w dłuższym. Moje nazwisko wypłynęło w czasach, gdy byłem już trenerem. Byłem przekonany, że to mój koniec pracy w Warcie Sieradz. Przestałem przyjeżdżać do klubu. I wtedy telefon od prezesa:
– Bogdan, gdzie ty jesteś? Masz być na treningu.
– Prezesie, wie pan jaka jest sytuacja.
– Nie jesteś jedyną czarną owcą, wszyscy to wiemy. Masz prowadzić zespół.
Dużo mi dało to wsparcie. Poza tym jednak najbardziej było mi żal rodziny, która musiała się wstydzić.
A jak rozmawiało się z tatą, który też był piłkarzem? Miał pretensje?
Rozumiał sytuację, wiedział, że jest złożona i dlaczego postąpiliśmy tak a nie inaczej. Czytałem u was na Weszło wywiad, w którym ktoś powiedział: każdy ma swojego trupa w szafie. U mnie gdzieś ten trup wypadł.
Oswoił go pan?
Tak. W pierwszej chwili miałem myśli, żeby schować głowę w piasek, ale życie toczy się dalej.
Ciekawe, że zdążył pan po Radomsku zagrać z Pelikanem Łowicz w lidze. Dla takiego klubu to gratka.
W pierwszym sezonie przegraliśmy baraż o awans z Podbeskidziem. Pierwszy mecz 1:1, rewanż 2:2 i karny dla nas w 78 minucie. Zmarnowany, a potem przegraliśmy 2:5. Po meczu przyszedł prezes, nie miał żalu, pogratulował postawy. To wszystko i tak było wynikiem ponad stan, Pelikan nie miał finansów na wyższą ligę. Prezes sam mówił:
– Nie wiem co byśmy zrobili po awansie.
Ale rok później awans zrobiliśmy, więc musiał się martwić. Kilku bardziej doświadczonych piłkarzy jak ja, Robert Wilk, Radek Kowalczyk, później też Maciej Terlecki, ktory miał już problemy ze zbijaniem wagi, do tego młodzi chłopcy z Łowicza. Graliśmy w bardzo mocnej lidze: Śląsk, Polonia, GKS Katowice. Niektórzy rywale jak przyjeżdżali na stadion, pytali gdzie jest pierwsze boisko. Podjeżdżali pod główny budynek i pytali gdzie siedziba klubu. Spadliśmy, ale walczyliśmy do końca, kadrowo nie byliśmy w stanie utrzymać się w rozgrywkach.
Od dziesięciu lat jest pan trenerem. Jakie to było dla pana dziesięć lat?
Dziesięć lat w trzeciej lidze. Ligę znam na wylot. Próbując się dostać na UEFA Pro dostałem pytanie dlaczego chcę się zdobyć tą licencję. Najprostsze pytanie w życiu: ja w III lidze doszedłem do ściany. Żeby się rozwijać, mieć możliwość pracy wyżej, muszę spróbować ją dostać. Bez tego pójdę w dół.
Ostatnio było głośno o pana wyścigu z Widzewem do ostatniej kolejki. Przed decydującym meczem puszczał pan nawet piłkarzom doping trybun Widzewa z głośników.
Gdy okazało się, że ten mecz będzie miał taką stawkę, sprowadziliśmy porządne nagłośnienie, a potem regulator odkręciliśmy na full. Komunikacja na treningu – kompletny chaos. Ale myślę, że to trochę pomogło. Zagraliśmy bardzo dobry mecz. Choć powiem, że mógł być lepszy.
Byłem na tym meczu, byliście lepsi. Zdumiało mnie co robił Marcin Mirecki. Że taki piłkarz nigdy nie dostał szansy wyżej… Szokujące.
Uważam tak samo. Na tego piłkarza kibice chodzili w Tomaszowie. Człowiek grał w piłkę, trenował i oglądał, znam to od środka. Moim zdaniem Marcin mógł wejść na poziom Ekstraklasy. Ba, mógł tu być piłkarzem, na którego by się przychodziło. Jak graliśmy z rezerwami Legii, gdzie do dwójki schodzili gracze jedynki – kręcił nimi tak samo. A niestety cała kariera peryferyjna.
Z Widzewem pamiętam, że mieliście klarowne sytuacje, dużo lepsze. Raz pusta bramka z pięciu metrów.
Sytuacja Mireckiego sam na sam, strzał Rozwandowicza, faul na karnego na Płonce… Widzew nie musiał wygrać ligi. Sam fakt, co się działo na finiszu, że zwolnił kolejkę przed końcem takiego trenera jak Smuda swoje mówi. RTS robił awans w wielkich trudach. Nawet w ostatniej kolejce my do przerwy prowadziliśmy 3:0, a Widzew przegrywał w Ostródzie. Siedzieliśmy w szatni i łapaliśmy wiarę. Chłopcy mówili: przecież na Ostródzie gra się ciężko, mogą nie strzelić! I tak przez wiele minut ostatniej kolejki byliśmy w II lidze, Widzew dopiero w końcówce przeważył szalę.
Panie Bogdanie, wiem jak zarabia się w III lidze, wiem, że to nie są kokosy. Co dzieje się, gdy te pieniądze nie pojawiają się regularnie?
Zarabia się na bieżąco, trudno z tego odkładać, ale cieszy się z tego, co się robi. I ma marzenia. Mam w III lidze pewną renomę, bywało, że dzień po dniu znajdywałem nową pracę. Ale jak akurat nic nie ma, pracuje żona. I uspokaja:
– Bogdan, spokojnie, zaraz coś znajdziesz.
Chcę traktować ten zawód jak najpoważniej, nie chcę więc znajdować pracy w innej branży, pracować w niej pół dnia, a potem jechać na trening. Nic nie ujmuję takim trenerom, ale jak coś robię, chcę to robić na sto procent. Byłoby to też nie fair wobec nowego pracodawcy, gdzie w przypadku oferty trenerskiej zostawiałbym go na lodzie. Ale tak, były zwątpienia: czekać dalej? Ale może szukać czegoś innego? Jednak przeważało to, że praca trenerska to ogromna radość. Adrenalina. No i marzenia, a bez marzeń nie ma życia.
Kiedy kończy pan kurs UEFA Pro, który otworzy kilka drzwi?
Egzamin marzec-kwiecień. Najpierw myślałem tylko o tym, że będą nowe opcje. A teraz, jak pochodziłem – kolosalna wiedza. Wiem, że jestem lepszym trenerem. Zostanę na tym poziomie – trudno, ale i tak wiem, że mam lepszy warsztat trenerski, będę miał co przekazać.
Rozmawiał Leszek Milewski