Jakim cudem wycieczka do Disneylandu załatwiła Furtokowi taki kontrakt, jaki chciał? Co w jego mieszkaniu robił automat do gier? Jak to się stało, że jego drużyna wypiła po dwa piwka i dopiero wtedy wygrała turniej w Niemczech? Brawurowe “Ale to już było” z Janem Furtokiem!
Kariera z dzisiejszej perspektywy – spełnienie czy niedosyt?
Spełnienie, zdecydowanie spełnienie. Ja uważam, że mnie się udało. Zrobiłem to, co mogłem. W domu była bida, jestem dziewiątym dzieckiem, mieszkaliśmy w dwóch pokojach. Zawsze było chociaż wesoło, drzwi się u nas nie zamykały. Szliśmy kopać w piłkę, bo co było do roboty? Ja byłem najmłodszy z braci, więc się od nich uczyłem. Czasem jak za młodu jechałem na turniej to rodzina nawet nie wiedziała, że mnie nie ma.
Największe spełnione piłkarskie marzenie?
Marzenia… Życie mi się toczyło tak jak się toczyło, raczej z dnia na dzień. Myślało się o rodzinie, żeby wszystko było zdrowe. Marzenia to ja spełniałem, jak się skończyło grać. Wtedy zaczęło się wyjeżdżać tam, gdzie się zawsze chciało wyjechać.
Największe niespełnione piłkarskie marzenie?
Wszystko mi się udało. I samochód mam, i dom, zdrowie… O, wiem. Cztery razy byłem wicekrólem strzelców. Już mnie wkurzała ta dwójka! Ale co zrobić, taki niefart. Dobrze, że chociaż cały czas byłem w czołówce. W oldbojach wreszcie się udało to nadrobić (śmiech). Biłem po sześć bramek na mecz, chłopcy tylko stali a ja strzelałem.
Duży transfer zagraniczny, który był blisko, ale nie doszedł do skutku?
Był tylko taki jeden śmieszny incydent. Z HSV graliśmy w Pucharze UEFA. Nagle się okazało, że mamy cztery dni wolnego. Co tu robić tyle czasu? Człowiek się nie spodziewał. Żona z dziećmi miała akurat zarezerwowane bilety do Disneylandu. Mówię:
– Lecę z wami!
Miałem tylko sportowe rzeczy ze sobą, spakowałem je w sportową torbę i poleciałem. A to był czas, że mi się akurat kontrakt w HSV kończył, były prowadzone jakieś rozmowy, ale to wszystko się przeciągało. Jak wróciłem to przywitał mnie sznur dziennikarzy. Ja z tą torbą, zdziwiony, pytam się jednego:
– O co tu chodzi?
– A bo idziesz podobno do PSG.
W klubie od razu biorą mnie do gabinetu:
– Siadaj, siadaj! Jakie chcesz warunki?
Grzecznie odpowiedziałem i wpisaliśmy takie kwoty, jakie podałem. Wycieczka do Disneylandu załatwiła mi kontrakt.
Najlepszy piłkarz, z którym pan grał w jednej drużynie?
Uwe Bein, Gaudino, Von Heesen. Nas już tak nie ustawiał do pionu (śmiech).
Najlepszy piłkarz przeciwko któremu pan grał?
Najlepszy obrońca brał najlepszego napastnika, więc zawsze grałem z plastrem. Ale jeden na jeden dawałem sobie radę. Dobry był Uli Borowka, ale miałem na niego sposób. On cały czas faulował. Dałem się sfaulować raz czy dwa i zwykle trener go ściągał po pół godziny, bo by w takim tempie czerwoną dostał. Najgorsze to było jak szczypali. Cały siny człowiek wychodził po meczu. Piersi, plecy, ręce. Ściągałem koszulkę a koledzy „co ty, z wojny wracasz?!”. Ani takiego kopnąć, ani mu coś powiedzieć. A sędzia tego nie widzi.
Najlepszy trener, który pana trenował?
Alojzy Łysko. Fajne treningi prowadził. Nie biegaliśmy po lesie, tylko starał się wszystko na boisku robić. Wtedy to trochę ewenement. Ja jestem szybkościowiec i nie lubię biegania.
Najgorszy trener, z którym miał pan przyjemność?
Raz Egon Coordes przyszedł do HSV i niechętnie podchodził do Polaków. Różne wstawki na nas dawał, nieprzyjemny był. Pierwszy mecz – jedziemy na Bayern. Siedzimy w szatni a on… pozmieniał numery. Ty dostaniesz ten numer, ty tamten. Niemcy się bali odezwać, siedzieli jak myszki, ale ja mówię:
– A ja jaki numer?
– Masz do wyboru dziewięć albo dwanaście.
– To ja chcę dziewięć!
– To dostaniesz jedenaście!
Siedzę tam i, kurwa, nie wierzę, co się tu dzieje. Ktoś dostał dwanaście, to nie zagrał. Mnie się bał, bo ja się zawsze odezwałem, Waldek Matysik też, ale Ryszarda Cyronia wyrzucił z drużyny. Innym razem dał mnie na pomoc. Gdzie ja do pomocy pasuję?! Przecież to inne bieganie, inne wszystko. W jednym wyskoku na środku – gdzie mnie w ogóle nie powinno być – spadłem na kolano i do gipsu. Sześć miesięcy przerwy. Nie mogłem patrzeć na niego. Był pół roku i wszystko spieprzył.
Gej w szatni? Spotkał pan takiego chociaż raz?
Nie. Ale dwóch Murzynów miałem!
Najlepszy żart, jaki zrobili panu koledzy?
Brzydki żart zrobił mi Waldek Matysik. Siedzimy przed meczem a on mi wsypał soli do napoju. Nie było to przyjemne, napiłem się i wyplułem. To było przed meczem, przed meczem nie wolno robić takich rzeczy. Ale Waldek jest w porządku, tak się tylko wygłupił.
Najlepszy żart, który wykręcił pan?
Nieee, ja nie wykręcałem żartów.
Kim chciał pan być po zakończeniu kariery i jak bardzo marzenia różnią się od rzeczywistości?
Zawsze marzyłem o szkółce piłkarskiej, nawet sobie powiedziałem, że jak wrócę do Polski to będę trenował młodych. I rzeczywiście się udało. Wziąłem 10-latków w GKS-ie. Mieliśmy nabór, a tam zupełnie nie było warunków do pracy. Skwer i tyle. Wchodzę na pierwszy trening a tam… 60 chłopaków. Mówię do siebie: co ja mam robić?! Tyle ludzi a miejsca nie ma do gry! Wbiłem cztery paliki i mówię:
– Grajcie!
Potem zrobiliśmy selekcję i udało się wychować pięciu ligowców. Teraz dalej jestem prezesem Akademii Młoda Gieksa. Gorzej to wygląda niż kiedyś. Menedżerów się za dużo nazbierało, za wcześnie atakują piłkarzy. A później oni giną.
Co kupił pan za pierwszą grubszą premię?
Pamiętam jak dziś. Miałem 18-lat, debiutowałem z ŁKS-em. Całe boisko zalane. W 65. minucie zszedłem przy 1-1, poszedłem pod prysznic i obleciał mnie strach. „A jeśli wygrają? Co ja zrobię z tymi pieniędzmi?! Komu dam? Mamie? Przecież powie, że ukradłem! Komuś innemu? Tyle osób w domu, kogo ja wybiorę? No nie wiem! Nie wiem, co z tym zrobić!”. Wychodzę spod prysznica, patrzę, a tam 2-1 dla ŁKS-u. Wpadłem w szał radości. Autentycznie się ucieszyłem. No, przynajmniej jeden problem z głowy!
Najbardziej wartościowy przedmiot, który pan kupił?
Żona! (śmiech) Ale raczej nie zbierałem pieniędzy. Co miałem, to oddałem rodzinie.
Największa suma pieniędzy przepuszczona w jedną noc?
W kasynie raz byłem. Żonie dałem dwieście marek, sam wziąłem dwieście marek. Trzeba było przegrać (śmiech). Lubiłem też automaty. Koledzy z HSV powiedzieli mi:
– Po co masz tam chodzić na te automaty jak my ci możemy go do domu przynieść?
No i przynieśli. Śmiałem się, że chociaż nie przegram. Normalnie na pieniądze to działało, ale wszystko było za moje. Siedziałem i sobie grałem.
Najbardziej pamiętna impreza po sukcesie?
Z Niemcami nie było zabawy. Balowaliśmy może jak już wracałem do Polski. Rok kontraktu tak w ogóle odpuściłem. Kto by to dzisiaj zrobił? Lepiej siedzieć na ławce i brać pieniądze. Powiedziałem, że wolę jechać do domu, tęskniłem już. Patrzyli na mnie jak na głupka.
Z którym piłkarzem z obecnych ekstraklasowiczów najchętniej by pan zagrał w jednej drużynie?
No ten Nikolić mi się podoba. Ma nosa do grania. Fajny chłopak.
Z którym z obecnych trenerów Ekstraklasy chciałby pan pracować?
Nie znam ich, nie wiem, co w szatni robią. Mam wskazać jakiegoś, bo ładny?
Poziom Ekstraklasy w porównaniu do pana czasów – tendencja wzrostowa, czy spadkowa?
Kibice chodzą, stadiony ładne, czyli chyba jest trochę lepiej.
Najcenniejsza pamiątka z czasów kariery piłkarskiej?
Spotkanie z papieżem. Mam zdjęcia z nim, aż mi się nogi trzęsły. Kiedy uklęknąłem i pocałowałem w pierścień… Ach, brak słów.
Pierwszy samochód?
Skoda 105. Psuła się ciągle!
Najlepszy samochód?
BMW 525i. Do dziś go mam.
Artykuł prasowy o panu, który najbardziej zapadł w pamięć?
Jak strzelałem, to wszystkie były fajne! W Niemczech byłem gwiazdą. Jak zatrzymywała mnie policja, to mówili „Panie Janie, pan jest tu chroniony” (śmiech). Mandatu nie dostałem ani jednego. A szybko jeździłem!
Najpopularniejsza z piosenek puszczanych w szatni?
Piosenki? Dajmy spokój, to Niemcy. Po meczu nie słuchali muzyki, ale wchodzili do wanien. Jak się ktoś zapytał to nikt nie pali. A jak otwierałem paczkę to wychodzili z wanien i w pięciu stali koło mnie. A niby nie palą! Palą, tylko nie swoje (śmiech). Ale papierosy nie przeszkadzały mi w strzelaniu bramek. Poza tym na coś trzeba umrzeć.
Ulubiony komentator?
Bożydar Iwanow.
Ulubiony ekspert?
To też komentator, ale Mateusz Borek.
Najważniejsza ze zdobytych bramek?
Ta z San Marino. Gdyby nie ta bramka, to nie wiadomo co by się działo. To wszystko jest wina Koseckiego! Za szybki był! Za szybko wrzucił, ja chciałem uderzyć głową, ale nie zdążyłem odbiło się od ręki. Instynkt taki. Biegłem jak biegłem, sam nie wiedziałem, jak to wpadło w ogóle do bramki. Potem na tablicy się pokazało, że to jednak ja. Zamieszanie się zrobiło. Jasne, że to była banda amatorów, zżarła nas presja. Przed meczem liczyli: “siedem goli będzie”. Drudzy przebijali „dwanaście!”. Graliśmy na Widzewie i trawa była tam do kostek. Zanim piłka doszła to oni już doskoczyli. Później to żeśmy się już modlili, żeby coś wpadło. Koło sześćdziesiątej minuty już zaczęliśmy sobie wyobrażać, co się będzie działo. Taki wstyd… Potem jak pojechałem do Niemiec, to aż chcieli mnie zawiesić za to. Powstał cały artykuł o tej mojej ręce. Ale nikogo nie przepraszałem. Za co miałem przepraszać? Za to że mi się piłka od ręki odbiła?
Największy jajcarz, z którym dzielił pan szatnię?
Manfred Kaltz. Ale takie nieprzyjemne żarty robił. Wiązał dres na dole, dawał tam maść rozgrzewającą i znikał. Trzeba było uciekać. Taki dziwny gość. Niby smutny, a umiał żart zrobić.
Największy pantoflarz?
Wszyscy Niemcy.
Najlepszy podrywacz?
Wiktor Morcinek z Opola. Niesamowity był.
Największy modniś?
Krzysiek Zając. Elegant.
Najlepszy prezes?
Prezes Dziurowicz. Za co go cenię? Za to, że trzy razy dał mi wezwanie do wojska a ja ani razu nie poszedłem, zrobiłem za to trzy imprezy. Miałem iść do Śląska Wrocław, do klubu wojskowego, no to wziąłem chłopaków, żeby się pożegnać. Potem telefon od prezesa:
– Nigdzie jednak nie idziesz!
Drugi raz to samo i trzeci też. Trzy imprezy pożegnalne z rzędu, wszyscy się opili, a ja wciąż nie zmieniłem klubu!
Najgorszy prezes?
Nie znam takiego. Ja miałem szczęście do prezesów.
Największe opóźnienie w wypłaceniu pensji?
Bardzo, bardzo często się zdarzały. W Niemczech nigdy. W GKS-ie byliśmy bez ciepłej wody, bez prądu, węgla nie było, to o czym my gadamy? Dramat, ale trzeba było jakoś to przeżyć. Fajna drużyna była, z charakterem. Pamiętam jak pojechaliśmy na turniej halowy do Niemiec. Tylko ja miałem adidasy, bo z kadry przywiozłem, reszta grała w takich korkotrampkach. Jak jeden przywalił to aż mu but na trybuny poleciał (śmiech). A tam poważne kluby były! Broendby Kopenhaga, Kaiserslautern. Koniec świata, co tam się działo. Po pierwszym dniu mieliśmy ostatnie miejsce w grupie. Drabinka była taka, że na drugi dzień ostatni trafiali na pierwszych. Trenera Żmudę poprosiliśmy, żeby się nie wtrącał, bo sami sobie ustawimy drużynę. Wcześniej było nas dwudziestu i każdy grał po równo, a my stwierdziliśmy, że będzie grało ośmiu. Spytaliśmy się tylko:
– Trenerze, a piwko możemy sobie wypić?
– A pijcie! I tak nic z was nie będzie!
Dobra, to wypiliśmy sobie po dwa piwa i jadymy z nimi. Na pierwszy ogień Duńczycy. Przegrali! Potem następni. Znowu! I tak do końca. Pierwsze miejsce, piętnaście tysięcy marek dla klubu. A wszyscy mówili: – Bidoki! I tak gówno umicie!
Całowanie herbu – zdarzyło się?
Nie, raczej nie.
Najlepszy kumpel z boiska po zakończeniu kariery?
Heniek Górnik, Piotrek Piekarczyk.
Obozy sportowe – bieganie po górach czy bieganie po górach z kolegą na plecach?
Z kolegą na plecach też było, ale gór nie umiałem wytrzymać. Strasznie się męczyłem. Góry, siłownia, czasem miesiąc trzeba było zapieprzać bez piłek. Ale ja byłem szybkościowcem. Flak ze mnie! W Niemczech też się biegało, ale po płaskim. To była kolosalna różnica.
Najgroźniejsza kontuzja?
Lewe kolano, zerwane więzadła poboczne. A drugi uraz w Niemczech, wtedy jak trener wystawił mnie na pomocy.
Czego zazdrości pan dzisiejszym piłkarzom?
Czy zazdroszczę? Nie, czasami jest mi smutno. Smutno, że idzie tak w ogóle grać w piłkę. Tym bardziej, że tyle zarabiają, a nie umieją. Niech chociaż ambicją nadrabiają, a tu ani to, ani to.
Rozmawiał JAKUB BIAŁEK