O tytule najlepszego bramkarza sezonu, szatni Śląska, konflikcie z Matyskiem, podwórkowych awanturach z użyciem nunczako, wyjeździe do Japonii, transferze do Lecha, stadionie Pogoni, na którym wieje tak, że chce się rzygać i wielu, wielu innych tematach – Radosław Janukiewicz, bramkarz Pogoni Szczecin, w wywiadzie dla Weszło. Zapraszamy.
Podoba ci się dziś piłkarska szatnia? W porównaniu z tą, do której wchodziłeś 15 lat temu.
– Średnio. To, co dziś robi 15 chłopaków, my kiedyś w Śląsku robiliśmy w dwójkę – ja i Mateusz Żytko. Nosiliśmy sprzęt, usługiwaliśmy starszym, nie było zmiłuj. To kształtowało charakter. Starszyzna byle kogo nie wpuszczała w swoje szeregi. Nie było, jak teraz, że przychodzi młody, wyciąga rękę i mówi „siemano”. Więcej szacunku.
Teraz jest go za mało?
– Tak uważam, dlatego jak coś mi się nie podoba, to od razu zwracam uwagę.
Ale ty też kiedyś taki byłeś – zawadiaka.
– Nie przeszkadzało mi, że ktoś ma 35 lat, a ja 18. Piłkarsko nie czułem respektu, ale do starszych miałem szacunek. Wchodziłem do szatni, w której siedzieli Leszek Pisz, Grzesiek Szamotulski, doświadczeni piłkarze. Nie wypadało pyskować. Chociaż lubię mówić prosto w oczy, co myślę i tego samego wymagam od drugiej strony.
To w piłce popłaca?
– Nie zawsze.
A kiedy nie?
– Przychodzi mi do głowy na przykład stara sprawa z Adamem Matyskiem, trochę rozdmuchana przez media. On był akurat po kontuzji, powiedziałem w wywiadzie, że kiepsko wygląda. W sumie… Powiedziałem, jak było. Nie robił na mnie żadnego wrażenia.
Ile miałeś lat?
– Siedemnaście.
(śmiech)
– Pech chciał, że niedługo po tym został w młodzieżówce trenerem bramkarzy i był to mój ostatni wyjazd na kadrę. Dziwny był, szorstki. Dało się wyczuć, że uraziła go opinia siedemnastolatka, ale jak ktoś nie umie rozgraniczyć pewnych spraw, to trudno. Można było podejść do tego inaczej. Żyję w demokratycznym kraju, mogę swobodnie wyrażać swoje poglądy.
W efekcie, w kadrze bronił bodajże Radek Cierzniak.
– Cierzniak, Fabiański, trochę zapomniany już Paweł Linka. Skład był mocny.
Ale wrócę do początku – nie miałeś przed sobą autorytetów.
– W domu nigdy się nie przelewało. Rodzice starali się mnie i brata jak najlepiej wychować. Myślę, że to im się udało. Chociaż podwórko było typowo kibicowskie. Blokowisko niedaleko stadionu Śląska kształtowało charakter – codziennie jakieś bójki, awantury. Człowiek później nie bał się już niczego. Ale przyszedł czas, kiedy trzeba było zostawić przeszłość za sobą, oddzielić pewne sprawy i trochę spoważnieć.
Czułeś, że masz talent do piłki?
– Tak, czułem to.
Co myślałeś? „Jestem młody, dużo umiem, zejdźcie mi z drogi…”?
– Nie uważam, żebym kiedykolwiek gwiazdorzył. Ja po prostu byłem niepokorny. Jeśli chodzi o charakter, jestem tym samym chłopakiem, który kiedyś, jako 15-latek, nie miał na buty. Tylko że nigdy nie pękałem. Pamiętam swój debiut w Śląsku – przegraliśmy w 1/16 Pucharu Polski z Legią, po golu w dogrywce, w 118. minucie. Po nim odczułem, że zostałem dostrzeżony, mam trochę więcej szacunku.
U kolegów z drużyny?
– U kolegów, trenerów. Jak wychodzisz na mecz z mistrzem Polski, najlepszą drużyną w kraju, masz 17 lat i nie pękasz, to oni też dostrzegają, że z tej mąki może być chleb.
Powiedziałeś kiedyś, że jak bramkarz pęka, to zamiast bronić, powinien iść podlewać kwiaty.
– Głowa to podstawa. W naszej Ekstraklasie nie trzeba mieć nie wiadomo jakich umiejętności, nie oszukujmy się. Mentalność zwycięzcy przede wszystkim.
„Szamo” szybko się na tobie poznał.
– Stał się takim moim starszym bratem. Od pierwszego treningu była między nami jakaś chemia. Doradzał, pomagał, dbał o to, żeby nie działa mi się żadna krzywda. Chociaż… Myślę, że sam też bym sobie poradził.
Ul. Fabryczna, własne podwórko – uważasz, że to ono cię ukształtowało?
– Nauczyło się niczego nie bać. Bijatyk, bójek, innych ludzi.
Sami tych bójek szukaliście czy to po prostu taka to była okolica?
– Sami. Na zawodach międzyszkolnych, na podwórku. Mieliśmy własny „kwadrat”. Był tam taki sklep, wokół którego jako dzieciaki graliśmy w berka, mieliśmy różne zabawy. Pamiętam, jak pewnego razu przeszkodziło nam dwóch chłopaków z innego osiedla. Dostali po gębie. A że mieliśmy mocną ekipę, to nagle patrzymy, przybiega piętnastu, dwudziestu kolejnych. Ktoś kogoś znał, przylecieli z pomocą…
Poczułeś kiedyś, że przekraczacie granice?
– Właśnie wtedy. My wyszliśmy na gołe piąchy, a goście z jakimiś prętami. Jeden wyskoczył nawet z nunczako – pierwszy raz w życiu coś takiego widziałem. Zwykle mieliśmy swoje zasady – nie było kopania leżących. Staraliśmy się robić to z klasą (śmiech). Zdarzały się typowe ustawki…
Był w tym jakikolwiek podtekst kibicowski?
– Nie, żaden. We Wrocławiu był jeden klub. Zwykłe awantury gówniarzy z różnych osiedli.
Rodzice wiedzieli? Nie reagowali?
– Wiadomo, że zdarzało się przyjść z guzem do domu. Zawsze trafisz na silniejszego od siebie. Były rozmowy, żeby to się wreszcie skończyło, żeby poszło to w kierunku sportu. Bo rodzice akurat zawsze wierzyli, że mam talent do piłki. Kiedy trzeba było zapłacić na obóz – płacili, żebym pojechał, chociaż w domu pieniędzy nie było. Czasem dostałem po dupie, wiadomo. Pamiętam, jak kiedyś o 10. rano na podwórku graliśmy w piłkę. Tata jechał na ryby. Mówi, żebym przyszedł chociaż na obiad. On wrócił o 20., a mnie jeszcze nie było. Kiedy wróciłem do domu miałem nieźle przerąbane.
Kiedy to się wszystko skończyło?
– Kiedy poznałem żonę. Mieliśmy 18 lat, po trzech miesiącach zamieszkaliśmy razem, od ośmiu lat jesteśmy małżeństwem. Paradoksalnie, kiedy wchodziłem do bramki Śląska i zaliczałem pierwsze występy w Ekstraklasie, miałem jeszcze różne wyskoki. Zdarzyło się, że pojechaliśmy z juniorami na turniej do Wałbrzycha, gdzie w finale dałem dwóm gościom w mordę. Faul, jakaś drobna awantura, jeden się nawinął, drugi chciał pomóc – niestety, nie skończyło się to dla nich przyjemnie. Myślę, że moment zwrotny nastąpił też kiedy dostałem ostrzeżenie od trenerów, że jako zawodnikowi pierwszego zespołu nie przystoją mi takie wyskoki. W końcu zdałem sobie sprawę, że trochę przeginam.
Masz brata bliźniaka…
– Starszego o dziesięć minut.
Nie ma nic wspólnego z piłką?
– Zaczynaliśmy razem, ale… On raczej nie miał talentu.
Ty czułeś, że masz. Już ustaliliśmy.
– Jak byłem małym chłopcem, to wiadomo, myślałem, że będę strzelał bramki, jak wszyscy. Ale kiedy już stanąłem na bramce, poczułem, że to jest moje miejsce. Miałem może 10 lat. Pojechaliśmy na mecz z klubem Parasol Zbych. Zbych był sponsorem – wszystkie drużyny trampkarskie były ubierane w byle jakie stroje, a oni wypacykowani, piękni, wszyscy w butach adidasa. Nie mieliśmy bramkarza, z konieczności stanąłem, zremisowaliśmy 0:0 i tak już zostało. Jako zawodnik z pola chyba bym się na taki szczebel nie przebił.
Bardzo długo, pomimo wczesnego debiutu, przebijałeś się do ligowej piłki na najwyższym poziomie. W wieku 28 lat miałeś 7 meczów w Ekstraklasie.
– Pech, że klub, w którym się wychowałem, nie miał wówczas takich wyników, jak dzisiaj. Debiutowałem szybko, ale w Śląsku nie było pieniędzy, spadliśmy z hukiem z pierwszej ligi, potem z drugiej, a ja cały czas tam byłem. Kiedy pojawiały się sensowne propozycje, byłem zablokowany. Szkoda, że nie miałem klauzuli odstępnego. W Śląsku zarabiałem mniej niż dzisiejsi juniorzy, którzy wchodzą do ekstraklasowych zespołów. Moje ligowe doświadczenie zdecydowanie nie szło w parze z portfelem. Ale czy mogę żałować? Może tego, że w czasach Smudy nie odszedłem do Lecha. Z drugiej strony, przez te wszystkie lata nie miałem ani jednej poważnej kontuzji, jeszcze można nadrobić.
Ani jednej?
– Przez siedem lat w Śląsku wypadłem na jeden mecz, bo coś mi przeskoczyło w kostce. Akurat zdrowie zawsze przy mnie było.
Wróćmy do tego Lecha.
– Kto wie, gdybym tam poszedł, może byłbym dziś w innym miejscu. Chociaż… Gdybanie. Równie dobrze mógłbym nie bronić i później bujać się po niższych ligach. Śląsk chciał milion złotych, w Poznaniu dawali pół. Wtedy to były duże pieniądze. Nawet ten zegarek sobie kupiłem… (Janukiewicz pokazuje zegarek na ręce – od red). Nie było mnie na niego stać, ale mówię żonie: „idę do Lecha, to kupię”.
Dobrze, że nie kupiłeś domu na kredyt.
– Kto by mi go dał? Nie byłoby mnie nawet stać na ratę. Byłem dogadany, spędziłem z Lechem dwa tygodnie, traktowali mnie już prawie jak swojego i na koniec nic z tego nie wyszło.
W końcu jednak ze Śląska odszedłeś – po siedmiu latach. I akurat pół roku przed tym, jak wrócił do Ekstraklasy.
– Zostałem przesunięty do rezerw. Miałem 24 lata, nie chciałem przedłużyć kontraktu, który nie satysfakcjonował mnie pod żadnym kątem. Uważałem, że czas zacząć zarabiać normalne pieniądze. Dostałem od menedżera informację, że chce mieć klub w Grecji. Pojechałem nawet zobaczyć, wszystko było w porządku, ale kiedy wracałem, okazało się, że bramkarza szuka też Zagłębie Lubin. Nie zwracałem uwagi na to, że jako wychowanek Śląska z kibicami mogę mieć ciężko. Wolałem pójść do Zagłębia, które rok wcześniej zdobyło mistrzostwo, niż trenować w rezerwach Śląska, gdzie nie było nawet trenera bramkarzy. Nie oszukiwałem się, wiedziałem, że dużo nie pogram. Udało się zaliczyć dwa mecze.
Szósty i siódmy w Ekstraklasie.
– Lepsze to niż biegać po lasach. Wiedziałem, że parę miesięcy później idę do Grecji, do Skody Xanthi. Chciałem pojechać lepiej przygotowany.
Nie oszukujmy się, to były raczej czasy, kiedy dostawałeś od rzeczywistości po dupie.
– W Grecji od początku dziwnie na mnie patrzyli. Na dwa dni przed pierwszym meczem wyrzucili trenera, który mnie ściągnął i już później cały czas miałem pod górkę. Z zaciągu, w którym przyszedłem, grał tylko Victor Agali. Non stop chodzili za mną: „może byś rozwiązał kontrakt, może być rozwiązał”. Jak rozwiążę? Kiedy już jest po okienku. Wodę mi nawet wyłączali w mieszkaniu. Trudni ludzie. Dyrektor sportowy przyjeżdżał do mnie codziennie. Wytrwałem od lipca do listopada. W końcu zadzwoniłem do trenera Dawidziuka i zapytałem, czy mógłbym przyjechać potrenować u niego.
Smak niższych lig też poznałeś, nie tylko w Śląsku.
– Z Grecji wróciłem w listopadzie, nie grałem do marca, po czym podpisałem kontrakt w Gorzowie, gdzie zapłacono mi jedną pensję. Za pieniądze z Grecji żyłem do lata. Szczerze, Gorzów to był dramat. Wykreśliłbym to z CV. Prezes Komisarek – tragedia. W moje urodziny wywalił mnie do drużyny juniorów.
Mówiło się, że jesteś w słabej formie.
– Bo byłem, przyznaję. Ale tak się nie robi. Ten Komisarek – naprawdę katastrofa. Arogancki typ. Nie mogłem wytrzymać. Parę domów wybudował i zaczął robić piłkę…
I tak od momentu twojego debiutu w Ekstraklasie upłynęło dobrych dziesięć lat. Czujesz, że nadrabiasz stracony czas? Grasz od deski do deski, ugruntowałeś pozycję.
– Idąc do Pogoni, od początku podchodziłem do sprawy w ten sposób, że przychodzę zrobić awans i grać w Ekstraklasie. Wszyscy przez trzy lata ciężko na to pracowaliśmy.
Po czym nagle pojawił się Dusan Pernis…
– Nie znałem go. Nawet mnie ten ruch trochę zaskoczył, nie spodziewałem się.
Wytworzono wokół niego atmosferę wielkiego transferu, mówiono o zakupie X-lecia w Pogoni.
– Boisko zweryfikowało. Byłem w dobrej formie. Już sam fakt, że udało mi się wskoczyć na listę rezerwową przed meczem reprezentacji z Anglią było fajnym sygnałem. Później przyszedł chwilowy kryzys, zaliczyłem babola z Legią i Pernis wszedł do bramki. Ale szczerze – zlałem to ciepłym moczem. Robiłem swoje i w końcu wróciłem.
Kto jest dla ciebie najlepszym bramkarzem w lidze?
– Trudno powiedzieć. Objawieniem jest Drągowski, ma wielkie papiery na granie.
Ale czujesz się jednym z tej ścisłej czołówki?
– Nie mam kompleksów. Ale biorąc pod uwagę, że bramkarz jest pamiętany głównie przez pryzmat wpuszczanych baboli, mówienie o sobie wielkich rzeczy nie jest za dobre.
A tak bez fałszywej skromności?
– Bez fałszywej skromności, uważam, że poprzedni sezon był w moim wykonaniu najlepszy. Zostałem wybrany drugim bramkarzem sezonu, ale szczerze – dla mnie to była porażka. Jechałem na galę Ekstraklasy po statuetkę. Wydawało mi się, że z pięciu nominowanych wypadłem najlepiej. Może nie tyle jestem najlepszy, co miałem za sobą najlepszy sezon.
Wygrał Kuciak. Ruszyło cię to?
– Wywołało sportową złość. Nie było to miłe. Dusan jest świetnym bramkarzem, ale nie uważałem, że to był jego sezon. Czułem, że jestem w gazie…
Ostatnio dużo mówisz o stabilizacji, o tym, że mógłbyś przedłużyć kontrakt w Szczecinie. Nie kusi cię spróbować czegoś innego?
– Dobrze się tu czuję. Przecież miałem zimą ofertę z Japonii, za lepsze pieniądze. Nie ma szans, żebym w Pogoni dostał podobne.
I pojechał Krzysiek Kamiński z Ruchu.
– Ale z tego co wiem, dostał słabsze warunki. Ja byłem pierwszym wyborem.
Nie chciałeś grać w Jubilo Iwata?
– Nie za takie pieniądze. Wychodzę z założenia, że jak wyjeżdżać na drugi koniec świata to jednak na dużo lepszych warunkach. Wiadomo, z czym się wiąże taki transfer – musisz zmienić swoje życie o 180 stopni. Żona jest na wychowawczym, niedługo wróci do pracy, mamy małe dziecko. Babcia z nami mieszka, mamy psa. Jeśli spojrzeć na to szerzej, to jest masa rzeczy do zorganizowania. W przypadku Japonii nie były to takie warunki, żeby rezygnować z dotychczasowego życia, które – uważam – jest fajne.
Innych ofert nie było?
– Raczej nie, ale ja też starałem się niczego nie szukać. Nigdy nie dzwoniłem do menedżera i nie mówiłem, że to już ten czas.
Czujesz, że sporo przed tobą?
– Parę sezonów, na pewno. Mam to szczęście, że mnie omijają kontuzje. Forma jest w miarę stabilna. Wiadomo, zawsze znajdą się ludzie, którzy ze mną pojadą, ale głównie dlatego, że internet jest anonimowy. Nie robi to na mnie wrażenia. Nie jestem też jakimś wielkim efekciarzem, żeby się komuś miało podobać. Wychodzę z założenia, że najważniejsze, że piłka nie wpadła do bramki, a nie to czy zrobię salto przed interwencją.
Rok temu miałeś okazję przymierzyć dres reprezentacji Polski. Miałeś przekonanie, że jedziesz go tylko przymierzyć?
– Jak się jedzie na kadrę z Borucem, to ciężko mieć wielkie nadzieje. Już sam wyjazd był spełnieniem marzeń. Zobaczyłem z czym to się je, jak zachowują się inni poważni piłkarze. Kto powie, że o tym nie marzy, ten kłamie. Starałem się nie wychodzić przed szereg, ale zostałem dobrze przyjęty. Fajnie, że chłopaki, którzy grają na trochę wyższym poziomie, zarabiają inne pieniądze, są normalnymi ludźmi.
Nawałka jest znany z tego, że lubi trzymać kontakt z zawodnikami, których ma na celowniku.
– Czasem przychodzą maile, przesyła plany. To miłe. Na pewno jestem dla niego którymś dalszym wyborem, ale jak mówiłem – trudno się napalać, przy takiej rywalizacji. Mamy świetnych bramkarzy. Kto będzie patrzył na gościa z Pogoni, jak ma kozaków, którzy grają w Anglii. Szanujmy się.
Boruc?
– Mega fajny gość.
Wiedział w ogóle kim jesteś? On z piłką raczej na bakier.
– Pytał o Szczecin, więc… Możliwe, że ktoś mu pokazał (śmiech).
Dziwny sezon za wami w Szczecinie. Chyba powoli się kończy. Zrobiliście, co mogliście. Jesteście w ósemce, mimo ciągłego zamieszania, trzech różnych trenerów.
– Szkoda, że przegraliśmy ostatnio dwa mecze, bo była szansa zakręcić się w czołówce tabeli. Cel minimum został spełniony, ale nie lubię, jak ktoś mówi, że gramy o nic. Fajnie jest sprawdzić się na tle lepszych piłkarzy, w grupie mistrzowskiej. Osobiście cel miałem taki, żeby zająć wyższe miejsce niż to siódme w poprzednim sezonie.
Parę dni temu skończyłeś 31 lat. Trochę brakuje jakiegoś konkretnego osiągnięcia, trofeum.
– Byłem blisko Pucharu Polski, uważam zresztą, że przegraliśmy trochę pechowo. Wiadomo, gra się po to, żeby coś w końcu podnieść. Co kiedyś powiem synowi? Że trzy czy cztery razy wygrywałem awanse? Chciałbym coś jeszcze osiagnąć.
Widzisz perspektywy w Szczecinie?
– Wszystko uzależnione od kasy. Masz przykład Lechii, która wydała większe pieniądze, nie jest jeszcze super zgrana i ukształtowana, ale zaczyna walczyć o poważne cele. W Szczecinie mogłoby być podobnie.
Stać was od czasu do czasu na poważne wzmocnienia. Temat Azotów wraca jak bumerang.
– Mamy solidnych piłkarzy, na których potrzebne były jakieś tam pieniądze, wiadomo. Uważam, że już w tym składzie można by powalczyć – jak Jagiellonia – o czołowe miejsca. Chociaż na dłuższą metę, jak chcesz kogoś zachęcić do grania w danym klubie, a nie masz innych argumentów, nie masz na przykład stadionu, to muszą go przekonać pieniądze. Koło się zamyka.
Pod względem stadionu, faktycznie, niedługo zostaniecie na szarym końcu.
– Masakra. Bez względu na pogodę, wiecznie wieje. Za przeproszeniem, czasem chce mi się rzygać, jak mam wyjść na mecz i kopać piątki pod wiatr. Później ktoś ci zarzuca, że słabo kopiesz piłkę, ale jak masz kopać inaczej, kiedy wiatr leci w ciebie 50 kilometrów na godzinę. Szkoda. Fajne miasto, fajny klub. Nie ma tylko rynku i nie ma stadionu.
Rozmawiał PAWEŁ MUZYKA