Reklama

Jak co wtorek… KRZYSZTOF STANOWSKI

redakcja

Autor:redakcja

27 stycznia 2015, 01:12 • 11 min czytania 0 komentarzy

Wcale nie tak dawno, bo w 1998 dwaj inteligentni mężczyźni – Larry Page i Siergiej Brin – założyli firmę Google Inc. Dzisiaj wydaje się to oczywiste, ale początkowo mało kto rozumiał, w jaki sposób można zarobić na stworzeniu wyszukiwarki internetowej. Pamiętam własne zdziwienie – najpierw „co to jest Google i jak dokładnie się to pisze”, a później „na czym ta firma aż tyle zarabia”. Były to przecież czasy, kiedy aby połączyć się z internetem wpisywało się literki „ppp” i czekało aż modem wyda te wszystkie dziwne dźwięki, które budziły sąsiadów.

Jak co wtorek… KRZYSZTOF STANOWSKI

Page i Brin mieli pomysł, wiedzę i plan rozwoju. Dzisiaj każdy z nich może pochwalić się majątkiem przekraczającym 30 miliardów dolarów. Napisać, że bieda ich nie dogoni, to jak napisać, że Cristiano Ronaldo po rozstaniu z rosyjską modelką nie będzie miał problemów ze znalezieniem nowej partnerki.

Google rozwijało się z każdym rokiem, dokładało kolejne usługi, rozwijało projekt flagowy, jak i liczne projekty poboczne. Kupowało interesujące start-upy, a także mocniej rozwinięte już firmy, które odpowiednio wzbogacały portfolio grupy. Dzisiaj zatrudnia ponad 50 tysięcy osób, jest jednym z najbardziej pożądanych pracodawców na świecie. Przychody wynoszą 68 miliardów dolarów rocznie, a czysty zysk – około 13 miliardów.

Do takiego momentu w swojej historii musiało dojść Google, aby Partia Europejskich Socjalistów oraz Europejska Partia Ludowa (znaczące nazwy, radzę przeczytać ponownie) uznały, iż… amerykański gigant jest zbyt gigantyczny i należy mu nakazać podział na mniejsze podmioty. Komisja Europejska wzięła założoną przez Page’a i Brina firmę na celownik i jak to się zakończy: Bóg raczy wiedzieć. W każdym razie pierwszy wniosek nasuwa się sam: gorzej zarządzane Google byłoby do zniesienia dla polityków, ale konsorcjum zbyt dynamicznie się rozwijające zaczęło uwierać jak kamień w bucie.

* * *

Reklama

Prawie dokładnie sto lat przed Google – w listopadzie 1899 roku – przy słynnej ulicy La Rambla odbyło się spotkanie założycielskie Football Club Barcelona. Inicjatorem był młody, 22-letni Szwajcar Hans Gamper – jeśli więc zastanawialiście się kiedyś, czymże jest Puchar Gampera, o jaki rywalizuje Barca przed każdym sezonem, to jest to właśnie trofeum ku czci założyciela klubu.

Trzy lata później – w 1902 roku – narodził się dzisiejszy Real Madryt. Przez kolejne dziesięciolecia rywalizacja obu tych klubów rozpalała umysły kibiców. Walczono na boisku i poza nim. O punkty, trofea, o piłkarzy. Walka o Alfredo Di Stefano była tak zażarta, że hiszpańska federacja chciała wydać salomonowy wyrok: przez jeden sezon ten słynny piłkarz miałby grać w Realu, przez kolejny w Barcelonie – i tak na przemian (na co Barcelona się nie zgodziła, co być może było najgorszą decyzją w dziejach klubu). Kubala podpisując kontrakt z Barcą był tak pijany, że sądził, iż wiąże się z Realem. Wojna domowa, która przetoczyła się przez Hiszpanię, zradykalizowała jednych i drugich. Prezydent Barcelony, Josep Sunyol, zginął z rąk żołnierzy wiernych generałowi Franco – chociaż głównie przez własną głupotę. Gdy w Katalonii nie można było mówić po katalońsku, stadion stał się miejscem, który dawał namiastkę wolności.

W tle historia, rywalizacja regionów, polityka, a na boisku – mecze i wielkie gwiazdy. Real miał Di Stefano, Puskasa, Kopę, Sancheza – i tak dalej. A Barcelona Kubalę, Cruyffa, Maradonę, Romario. Byli też wielcy zawodnicy, którzy łączyli oba obozy – jak Figo, Ronaldo, Luis Enrique czy Michael Laudrup. Muzea klubowe: pełne. To należące do Realu naszpikowane większą liczbą najważniejszych trofeów, ale oba bez dwóch zdań okazałe i wzbudzające zazdrość. Barcelona pierwsze zdobyła w 1958 roku, Real dwa lata wcześniej – w 1956.

Stadiony okazywały się za małe. Real przenosił się z obiektu mogącego pomieścić 22 tysiące osób na dzisiejszy stadion, z 85 tysiącami miejsc. Barcelona z Camp de Les Corts wyprowadziła się na stutysięczne Camp Nou. Lawinowo rosło zainteresowanie tymi klubami zagranicą. Szacuje się, że El Clasico w 2012 roku na całym świecie obejrzało około 400 milionów osób, chociaż nikt do końca nie wie, jak to policzono. Koszulki obu klubów są najchętniej kupowanymi koszulkami piłkarskimi na świecie, a koszulka Barcelony w barwach Katalonii najpopularniejszą koszulką, jaką kiedykolwiek wyprodukowała amerykańska firma Nike. Z kolei sklep otwarty przy stadionie Camp Nou to najbardziej dochodowa placówka Nike na świecie.

O nakręcającej pół globu rywalizacji Messiego z Ronaldo nawet nie będę wspominał, bo ta dawno wymknęła się spod kontroli i stała się walką dwóch futbolowych ikon, jakiej w historii tego sportu nigdy wcześniej nie widziano.

* * *

Reklama

Zarówno Real, jak i Barcelona ma pewien punkt wspólny z Google. Otóż są to firmy, które z biznesowego punktu widzenia zostały perfekcyjnie poprowadzone. I to na przestrzeni aż 100 lat!

Każdy klub start ma mniej więcej taki sam: na jakimś klepisku spotyka się pięciu kumpli i jeden mówi – hej, może kupmy sobie identyczne koszulki i się jakoś nazwiemy, co?

Na jednym boisku ktoś powiedział: – Nazywajmy się po prostu Madrid.

Na innym: – Proponuję Football Club Barcelona.

A potem każdy poszedł swoją drogą. Jednym z klubów założycieli ligi hiszpańskiej był Arenas Club de Getxo, zdobywca Pucharu Króla w 1919 roku i trzeci zespół ekstraklasy w sezonie 1929/30. Dzisiaj to zapomniany czwartoligowiec. Punkt wyjścia miał przecież mniej więcej taki sam, jak inni – ok, nie takie zaplecze miejskie, ale wciąż dało się poprowadzić ten projekt lepiej.

Jednak z jakichś przyczyn cały świat zna dzisiaj Barcelonę i Real, a nikt nie zna Arenas Club de Getxo. Z jakichś przyczyn drużyna, którą kiedyś założyłem z kolegami z podstawówki, nie przetrwała roku, a jedyne co udało nam się zrobić, to wybrać nazwę i przyprasować numery do bawełnianych koszulek. Dalej zabrakło nam… wszystkiego. I pomysłu, i cierpliwości, i chęci, i umiejętności.

Ale komuś ponad sto lat temu niczego nie zabrakło.

* * *

Teraz powinniście zadać zasadne pytanie: po co ja w ogóle o tym wspominam? Co ma Google, Barcelona i Real wspólnego? Do czego zmierzam i czy w ogóle do czegoś?

Do tych rozważań zachęcił mnie Żelek Żyżyński, z którym prowadziłem dyskusję na Twitterze. Otóż „Żyży” – bo taką on ma ksywkę – twierdzi, że podział zysków z praw telewizyjnych jest w Hiszpanii niesprawiedliwy. Bardzo lubię słowa „sprawiedliwy” bądź „niesprawiedliwy”, nie wiadomo, jak tę sprawiedliwość zdefiniowano. Najczęściej mówi się po prostu, że Barcelona i Real – zgarniające z praw telewizyjnych po około 180 milionów euro rocznie, przy czym kolejny najbogatszy klub ma ponad trzy razy mniej – biorą dużo. A skoro dużo, to znaczy, że to niesprawiedliwe.

Od razu kojarzy mi się to z socjalizmem, w którym sprawiedliwość była postrzega dość specyficznie: że sprawiedliwie, to po równo. Kojarzy mi się to też z firmą Google, która jest tak dobra, tak dobrze prowadzona i z takim wyczuciem rozwijana, że jakiś polityczny nieudacznik-socjalista uznał, iż powinno się ją poćwiartować.

Wielokrotnie trafiam na argument, że w Anglii jest „sprawiedliwiej”, ponieważ nie ma tak wielkich dysproporcji. Porzucę na chwilę uwagi, że porównania są idiotyczne, ponieważ każdy rynek ma swoją specyfikę i np. ten angielski nigdy nie był tak silnie zdominowany przez dwa kluby, jak hiszpański. Przede wszystkim jednak moim zdaniem w Anglii jest… niesprawiedliwie, ponieważ dysproporcje pomiędzy Manchesterem United a Leicester City powinny być znacznie większe. To, że Manchester United chętniej dzieli się pieniędzmi nie musi mieć nic wspólnego ze sprawiedliwością, wręcz przeciwnie – może być przykładem rabowania bogatego. Coś jak z niedorzecznym podatkiem we Francji, jaki nakłada się na milionerów.

Moim zdaniem są dwie kwestie, które wielu osobom się trochę mieszają – „sprawiedliwość” oraz zysk dla ligi.

Nie mam wątpliwości, że podział pieniędzy w Anglii znacznie bardziej sprzyja rozwojowi ligi i rywalizacji, niż podział w Hiszpanii. Ba, jest całkiem możliwe, że gdyby Barcelona i Real chętniej dzieliły się wpływami z konkurencją, to cały rynek by odpowiednio urósł i finalnie obaj giganci zgarnialiby jeszcze więcej. Może się więc okazać z jakichś kalkulacji, że Barcelonie i Realowi opłaca się wziąć procentowo mniej, aby w liczbach bezwzględnych docelowo zgarnąć więcej.

Ale zupełnie nie wiem, co to będzie miało wspólnego ze „sprawiedliwością”. Byłby to zwykły, cyniczny zabieg obliczony na wzrost przychodów, kosztem zgody na niesprawiedliwy, ale perspektywiczny podział kasy.

Jest jeden bardzo zdrowy system sprzedawania praw telewizyjny – Pay-Per-View. W tym systemie każdy widz płaci dokładnie za to, co zamierza obejrzeć. Pod koniec zeszłego roku świat obiegła szokująca wiadomość: Floyd Mayweather Jr. miałby zmierzyć się z Mannym Pacquaio w walce za… miliard dolarów. Tyle miałyby wynieść wszystkie wpływy, głównie z rynku chińskiego. Gdyby stosować „sprawiedliwy” podział i przytoczyć argumentację, jaka przewija się przy sprawie Barcelony i Realu, należałoby zaapelować do obu pięściarzy, by podzielili się kasą ze słabszymi od siebie bokserami. Wtedy przecież rynek boksu mógłby urosnąć – zupełnie jak dofinansowane doły ligi hiszpańskiej – rywalizacja stałaby się bardziej zażarta, poziom by się podniósł i zainteresowanie tą dyscypliną mogłoby być jeszcze większe. Czyli należałoby zakrzyknąć: „Hej Floyd, daj 100 milionów chłopakom z gymów. Wtedy będzie większa szansa, że któryś ci w końcu przypieprzy”.

Z dziwnych przyczyn, nikt nie wysuwa takich próśb wobec Mayweathera Juniora, natomiast regularnie spotykają się z nimi Barcelona i Real.

Nikt nie kazał zakładać Almerii w 1989 – można to było zrobić sto lat wcześniej. Nikt nie bronił, by Getafe powstało wcześniej niż w 1976 roku. To samo można pisać o Maladze (1948), Cordobie (1954), czy Levante (1963). Z drugiej strony, te starsze kluby – jak założone w 1906 roku Deportivo La Coruna czy w 1909 roku Real Sociedad San Sebastian – miały ponad sto lat, by zbudować swoje imperium. Mogły w tym czasie wybierać odpowiednich prezesów, rozwijać klub, dokonywać ekscytujących transferów i sięgać po najcenniejsze trofea. Nie było żadnego odgórnego nakazu, by wytworzyć duopol.

To jak z Google i Yahoo, jak z IBM i Atari, jak z Sony i Panasonic. Punkt wyjściowy podobny, a efekt – inny.

Każdy ze słabych klubów dzisiaj chciałby więcej pieniędzy, ale jaka jest podstawa do takich żądań? Pierwsza – że Barcelona i Real są bogate, a więc jest to argument rodem z poprzedniego systemu (im aż tyle nie potrzeba, sprawiedliwiej będzie, jeśli my weźmiemy więcej). Tak naprawdę – jest to żebractwo. „Stary, tyle masz i się nie podzielisz?”. No i drugi – w Anglii dzielą „sprawiedliwiej”, czyli bardziej po równo, dzięki czemu liga jest ciekawa.

Jak już wspomniałem – faktycznie można byłoby podzielić pieniądze mniej sprawiedliwie, za to z pożytkiem dla rozwoju rozgrywek. Przy czym nie do końca mam przekonanie, że z ligą hiszpańską jest tak źle, a z angielską tak dobrze, bo przypominam, że w mistrzem kraju i finalistą Ligi Mistrzów jest Atletico, a Ligę Europy wygrała Sevilla, która w półfinale wyeliminowała Valencię.

* * *

Trudno to w jakiś sposób policzyć, ale podejrzewam, że Real i Barcelona więcej pieniędzy do ligi hiszpańskiej przynoszą, niż z niej wyciągają. To znaczy – gdyby Real i Barcelona wycofały się z tych rozgrywek, wartość całego kontraktu spadłaby drastycznie i w efekcie wpływy pozostałych klubów by zmalały, zamiast wzrosnąć. I posuwając się w świat fantazji jeszcze dalej – gdyby Real i Barcelona wyłączyły się z La Liga i skompletowały własne rozgrywki, biorąc 18 chętnych ekip „do bicia”, to taki nowy produkt szybko zgarnąłby z rynku więcej pieniędzy niż osierocona ekstraklasa.

A to dlatego, że Europa, Azja i Ameryka Południowa chcą oglądać wyścig Ronaldo z Messim, a nie rywalizację Arruabarreny z Tytoniem.

Jedynym sposobem, by moje twierdzenie zweryfikować byłoby wprowadzenie w futbolu PPV, na co się oczywiście nie zanosi. Mam jednak prawo sądzić, że w następnej kolejce powszechnie kupowanymi na świecie meczami byłyby starcia Realu z Sociedad oraz Barcelony z Villarreal. Mam też przekonanie, że praktycznie nikt nie kupowałby w PPV takich meczów jak Almeria – Getafe, Granada – Elche, czy Celta Vigo – Cordoba.

Innymi słowy, większość klubów w systemie PPV zarabiałaby tylko wtedy, gdyby akurat mierzyła się z Barceloną lub Realem. A więc łącznie cztery razy w sezonie. Tak naprawdę są więc to kluby pasożytnicze, bazujące na tym, że mają przywilej grywać z największymi klubami świata i w ten sposób mieć regularny dostęp do okruchów (nie są to takie małe okruchy – około 20 milionów euro w najgorszym razie). Dla Barcelony nie ma żadnego znaczenia, czy będzie grać przeciwko Almerii, czy przeciwko Sporingowi Gijon, a Realu nie obchodzi, czy spadnie Getafe, a awansuje Las Palmas.

Ludzie jednak mówią: teraz tak! Teraz nikt by nie wykupił meczu Almeria – Getafe w PPV! Ale gdyby dać tym klubom po 15 milionów euro na sezon więcej, to sprowadziły lepszych piłkarzy i wtedy chętniej by ich oglądano.

To oznacza, że należałoby komuś zasponsorować biznes i liczyć, że ów ktoś odpowiednio zagospodaruje środki. Jest to zupełnie nierynkowe i obce mi podejście. Ja bowiem uważam, że to te kluby powinny stworzyć produkt, który ktoś chce oglądać – i dopiero wówczas dostać za to pieniądze. Nie będzie to proste i może trwać nawet całe dekady, a może i sto lat. Cóż, Real i Barcelona też na swoją pozycję pracowały przez całe dekady.

* * *

Jeśli uznamy, że rynek nie powinien decydować o podziale zysków z praw TV – bo teraz przecież decyduje rynek, ale wielu chciałoby go „uregulować” – to powinniśmy pójść dalej.

Ronaldo i Messi nie powinni zarabiać kilkadziesiąt razy więcej niż Tytoń. Proporcjonalnie różnica w wypłatach dla największych klubów jest znacznie mniejsza niż różnica w pensjach gwiazd i szaraczków. Oni dwaj są oczywiście bardzo znani, ale przecież gdyby zainwestować w Tytonia kilka milionów więcej i jeszcze dać mu stylistę od CR, to być może udałoby się przekonać Chińczyków, że warto dla jego parad wstawać o trzeciej w nocy. Albo gdyby Messi został zmuszony do zrzeknięcia się połowy pensji i przekazania kasy Getafe, aby ten klub mógł zatrudnić lepszego napastnika.

Głupie, co?

No właśnie.

Nie wzruszają mnie płacze biednych, którzy wieszają się na nogawkach krezusów i proszą o litość. Nie mam nic przeciwko działalności charytatywnej, ale powinna być dobrowolna. Prób wmówienia, że w ramach „sprawiedliwości” firmy najlepiej funkcjonujące powinny mieć obowiązek sponsorowania biznesu tym, którzy sobie nie radzą – nie akceptuję.

A jeśli będziecie mi wmawiać, że to źle, to będę musiał się do was zwracać: „towarzysze”.

Jeszcze tylko brakuje tego, by pieniądze, które zarabiam na książkach trafiały na jakieś wspólne konto i były dzielone w dziwnych proporcjach (po równo albo niemal po równo, w każdym razie niesprawiedliwie), w celu pobudzenia zniechęconych niskimi zarobkami autorów. Czekam na pierwszego, który uzna, że to naprawdę świetny pomysł i że wzajemna rywalizacja na rynku literatury podziała mobilizująco i wszystkim wyjdzie na dobre.

KRZYSZTOF STANOWSKI

Najnowsze

Felietony i blogi

Komentarze

0 komentarzy

Loading...