Nie tak miał wyglądać wczorajszy dzień mistrzostw, kompletnie nie tak. Faktycznie, trzymałem kciuki za analogię do meczu Hiszpanów z Holendrami, ale to miał być wielki popis Cristiano Ronaldo, kolejne przebudzenie gracza Manchesteru United, tym razem Naniego, wielka klasa od drwala Meirelesa i udowodnienie Marco Paixao, że to jeszcze nie czas na jego występy w kadrze. Tymczasem musiałem obejrzeć cztery gole, w dodatku hat-tricka „najbardziej niemieckiego” z Niemców oraz metodyczne i bezwzględne oranie, które nie przyniosło jednej setnej części frajdy, którą dało identyczne masakrowanie w wykonaniu Holendrów.
Kicha. Wybaczcie uprzedzenia, ale nie potrafię się cieszyć z piękna futbolu, jeśli pokaz fundują nasi zachodni sąsiedzi. A gdy słyszę wywiad pomeczowy Muellera, który naprawdę z marszu, bez charakteryzacji i ćwiczenia dykcji mógłby wjechać w dowolny film o drugiej wojnie światowej, trzymam kciuki, by po wyjściu z grupy trafili na Belgię i zakończyli swój udział w mistrzostwach.
Niestety, poza genialnym występem Niemców, niewiele się wczoraj działo. Odkryciem drugiego spotkania był trener Stephen Keshi, który wygląda, zachowuje się i prawdopodobnie postrzega rzeczywistość zupełnie tak, jak amerykański raper, ale jednak liczyliśmy na gole, akcje, parady i rajdy, a nie chichot z oryginalnego image`u Dj`a Ke$hiego. Do zapomnienia.
Do zapamiętania z kolei trzeci mecz, a konkretnie bardzo wzruszająca historia Clinta Dempseya. Przyznaję, sam przeczytałem o niej dopiero wczoraj. Jasne, trudno określić „biedą” sytuację, w której ojciec zawodnika wozi go na treningi wydając po 150 dolarów na jedną podróż, ale sam fakt, że Dempsey jeździł po 300 kilometrów wyłącznie po to, by grać w „soccer” budzi respekt. Tym bardziej, że ta kasa faktycznie nie rosła na drzewach – ojciec wyprzedał swoją kolekcję broni, matka pracowała na dwie zmiany. Wszystko w Teksasie, więc okoliczności przyrody pasują do podobnych historii.
„Bieda” – oczywiście jak na amerykańskie warunki – to jednak tylko wstęp do drogi Hioba, którą przeszedł Dempsey. Największy, najbardziej bolesny cios to bowiem śmierć jego starszej siostry. Chłopak miał wówczas dwanaście lat…
Kolejny cios dostał kilka lat później, gdy jego boiskowy przyjaciel, z którym spędzał całe dnie, trenował w kolejnych klubach i zaczynał razem na łące obok domu zginął w nieszczęśliwym wypadku na strzelnicy…
Zachęcam was zresztą do przeczytania całej historii Dempseya, którą świetnie spisał Karol Bochenek w tym miejscu. Śmierć dwóch najbliższych mu osób to bowiem ledwie wierzchołek wszystkich nieszczęść, które przyciągał chłopak z małego teksańskiego miasteczka. Po przeczytaniu, zresztą w przerwie meczu, byłem naprawdę szczęśliwy, że to właśnie on znakomicie przyjął piłkę po świetnym rozegraniu USA na lewym skrzydle, następnie nawinął jednego z obrońców Ghany i trzasnął po długim słupku już po kilkudziesięciu sekundach gry. Gość z taką historią, z takim bagażem doświadczeń…
– Jennifer powiedziała mi, że jeśli kiedykolwiek umrze, to pomoże mi umieścić piłkę w siatce. To właśnie jest powód, dla którego patrzę w niebo po każdej bramce – zwierzał się Dempsey w jednym z wywiadów. Wczoraj siostra ewidentnie była razem z nim.
*
Inny zespół, który zasługuje na wsparcie? Bośnia i Hercegowina. Nie wiem dlaczego, ale przypomniałem sobie o ich historii dopiero teraz, już po tym gdy szczerze trzymałem za nich kciuki w meczu przeciw Argentynie. Po obejrzeniu podania Lulicia, gry całej pomocy BiH oraz świadomości, że w przodzie biega u nich Dżeko – mam wrażenie, że zarówno Nigeryjczyków, jak i Iran zjedzą z efektownością, której nie powstydziliby się wczoraj Niemcy. Dlaczego im kibicuję?
Pomijając już BH Fanaticos, którzy są ścisłym topem mundialu, zresztą jak każda słowiańska ekipa, to kolejna grupa ludzi, którym los dał w kość. Tym razem będę się posiłkował swoim własnym artykułem sprzed kilkunastu miesięcy.
Początek wojny, początek oblężenia Sarajewa, początek najtragiczniejszego okresu w całej historii tego terenu. Zdolny młodzian, piętnastoletni Hasan Salihamidzić właśnie mknie na samolot, który ma go dostarczyć do Belgradu, na mecz młodzieżowej kadry Jugosławii. Po kilkunastu kontrolach, dogłębnym sprawdzeniu przyczyn podróży i nieszczególnie przyjemnych rozmowach z wojskowymi udaje mu się wsiąść w samolot, który ma być przepustką do wielkiej kariery. Hasan reprezentuje Jugosławię, choć kilkanaście godzin później dowiaduje się, że Bośnia nie jest już jej częścią. Rozpoczyna się krwawa wojna na ulicach Sarajewa, które opuścił ostatnim lotem przed mającym potrwać blisko cztery lata zablokowaniem miasta.
O sukcesach w postaci powołań do kadry może jedynie pomarzyć dziewięć lat młodszy Edin. Ten na razie walczy przede wszystkim o możliwość gry w piłkę – z matką, wiecznie zamartwiającą się jego bezpieczeństwem. Tę historię zna każdy fan futbolu, powtarza się ją przy każdej możliwej okazji – Edin namawia mamę, by pozwoliła mu wyjść na boisko, ona nie ustępuje. Kilka chwil później kartoflisko rozsadza wybuch. Cud? Intuicja? Przeczucie? Anioł stróż? Chłopakiem, któremu matczyny zakaz uratował życie jest Edin Dżeko.
Prawie każdy chłopak w tej kadrze może wyciągnąć własne historie, własne przeżycia, konsekwencje wojny, które dotknęły ich rodzin. Choć Bośnia i Hercegowina to nadal tygiel, w którym Serbowie wspierają Serbię, Chorwaci zaś w kraciastych koszulkach dumnie dopingują „Hrvatskę”, same wspomnienia z bombardowanego Sarajewa i tej niesławnej „Alei Snajperów” wywołują współczucie i sympatię. Naród, który bezustannie walczy o tożsamość, o zjednoczenie trzech, jakże różnych szczepów w jedno społeczeństwo, najsilniej jednoczy się właśnie podczas meczów wspólnej reprezentacji.
Oczywiście, w serbskiej części kraju nikt nie ogląda tych spotkań, w Mostarze głośniej przyjęto z kolei mecz inauguracyjny, a nie starcie z Argentyną, ale samo Sarajewo…
Zresztą, sam fakt, że w kadrze mieszają się Boszniacy, Serbowie i Chorwaci świadczą o tym, że zjednoczenie za pomocą piłki nożnej to bodaj najkrótsza droga. Kto ma przekonywać Serbów, że warto być częścią Bośni i Hercegowiny, jeśli nie prawosławny, posiadający serbskie obywatelstwo Zvjezdan Misimović. Kto ma porwać katolickich Chorwatów z południa kraju, jeśli nie urodzony w Dubrowniku i posiadający chorwackie obywatelstwo Emir Spahić?
Zawsze jestem sceptyczny wobec takiego multi-kulti, ale w Bośni i Hercegowinie cały ten misz-masz wzbudza pewną sympatię. No i po występie Nigeria-Iran, każda z tych reprezentacji zasługuje na dwa bolesne wpierdole, po jednym od Argentyny i BiH, za karę, że stworzyli tak tragiczne widowisko.
*
Gwiazda wczorajszego dnia to również Michał Zawacki alias Michael Max Załocky. Gość jest zresztą odkryciem mundialu – najpierw w meczu Kolumbii pokazał się od strony znawcy zorganizowanej przestępczości, opisując dzieje tamtejszych karteli narkotykowych z pasją większą, niż wyczyny Gutierreza i spółki. Czytając zresztą napisany wcześniej wstęp do spotkania śmiesznie machnął się, gdy przekonywał, że Grekom w dzieciństwie nie brakowało jedynie „ptasiego mlecza”. Wczoraj z kolei – zamiast opisywać gangi Nowego Jorku i Chicago – zapodawał amerykański akcent przy nazwiskach piłkarzy Ghany, a nawet przy „rzutach łożnych”.
No i sprzedał kapitalną anegdotę. Z wczorajszego LIVE:
Uch, mecz się tak szybko rozpoczął, że nie zdążyliśmy przekazać wam gorącej anegdoty prosto z warszawskiej dziupli Michała Zawackiego. – Otóż Tim Howard – wesoło zagaił komentator, po czym opowiedział fenomenalną historię o bramkarzu USA, który zapytał chłopaka w tunelu, tuż przed wyjściem na mecz: skąd jesteś, chłopaku, który masz wyprowadzić mnie z tunelu. Z Chicago, odpowiedział chłopak (a opowiedział nam Zawacki). O, to tak jak ja! – odpowiedział Howard.
Takie to historie sprzedają w TVP. A wy co, dalej na Canal+? Nawet nam was nie żal.
Czas na ostatnie dwa spotkania pierwszej serii i inaugurację drugiej kolejki w wykonaniu Brazylii. Do zobaczenia przy LIVE!
JAKUB OLKIEWICZ
Poprzednie odcinki mundialowego bloga Jakuba Olkiewicza:
– W oczekiwaniu na tytuł najlepszego
– „Zaoranje Hiszpanów”, czyli chwała pomarańczy