Reklama

Bartosz Wiśniewski: – Lewy jest jeden, ale ja też żyję ciekawie

redakcja

Autor:redakcja

03 maja 2013, 10:45 • 25 min czytania 0 komentarzy

Kiedy w mediach pojawia się dłuższa wzmianka o Bartoszu Wiśniewskim, jedno jest pewne – pytają go o Roberta Lewandowskiego. Jeszcze kilka lat temu, kiedy obaj grali w Zniczu Pruszków, większą karierę wróżono Wiśniewskiemu. Ten jednak podjął kilka błędnych decyzji, wskutek czego nigdy nie wybił się ponad poziom pierwszej ligi, choć teraz stoi przed szansą awansu z Dolcanem. My wczoraj spotkaliśmy się z Wiśniewskim, by porozmawiać o nim i o „Lewym”, a wyszła rozmowa… o wszystkim. O menedżerach, Ojrzyńskim, Zniczu, AWF-ie i wielu, wielu innych kwestiach.
Gdy patrzysz na karierę Lewandowskiego, to zastanawiasz się, jak to możliwe, że jemu się aż tak powiodło, czy myślisz na zasadzie „co ja zrobiłem, że mi się nie udało”?
Był w moim życiu moment, gdy się zastanawiałem, co zrobiłem źle, ale nie można tego sprowadzać do prostego pytania, dlaczego Robertowi wyszło, a mi nie. To, co on osiągnął, zdarza się raz na dwadzieścia-trzydzieści lat, bo – nie licząc bramkarzy – ostatnim polskim piłkarzem, który odnosił takie sukcesy, był Zbigniew Boniek. Ale to fakt, zadawałem sobie sporo pytań, szczególnie wtedy, gdy Lewandowski przechodził z Lecha do Borussii i wiem, co zrobiłem źle. Moim głównym błędem było przejście do Wisły Płock. A może nie tyle samo przejście, ale to, że nie zaczekałem pół roku na konkretne propozycje z Ekstraklasy. Zadecydował sentyment i – co najgorsze – zamieniłem pierwszoligowca na pierwszoligowca, nie robiąc de facto kroku do przodu. Tam mój rozwój wyhamował.

Bartosz Wiśniewski: – Lewy jest jeden, ale ja też żyję ciekawie

A Lewandowski zdecydował się na Ekstraklasę.
On zawsze miał spore szczęście przy wyborze klubów. Gdziekolwiek trafiał, tam zaczynały się złote czasy. W Lechu dwa lata – mistrzostwo, puchar i król strzelców. Borussia – dwa mistrzostwa, teraz finał Ligi Mistrzów. Mnie tego szczęścia brakowało, choć jest w tym oczywiście trochę mojej winy.

W czasach, gdy obaj brylowaliście w Zniczu Pruszków, wiele osób większą karierę wróżyło tobie. Wiadomo, że nikt nie liczył, że Lewandowski stanie się jednym z najlepszych napastników na świecie, ale typowano, że obaj się przebijecie i zagościcie w Ekstraklasie na długie lata.
Można było na to tak patrzeć, wtedy ogólnie mieliśmy dobrą drużynę, ale o nas mówiło się najwięcej, bo graliśmy w ofensywie i strzelaliśmy sporo bramek. Wróżono nam świetlaną przyszłość, jednak niestety moim udziałem nie stała się taka bajka jak w przypadku Roberta. Ale cóżâ€¦ Tak, jak powiedziałem – taki piłkarz zdarza się raz na trzydzieści lat i nie na miejscu byłoby zazdroszczenie mu i zadawanie pytań „dlaczego nie ja?”. Robert włożył w to bardzo dużo wysiłku i miał to „coś”. To, co wyróżniało go od wszystkich. Zawsze zapowiadał się na typowego snajpera, miał niesamowitego nosa do strzelania goli. Był lisem pola karnego, piłka zawsze go szukała. Widać to było zresztą w meczu z Realem – dwa razy piłka go znalazła i zdobył dwie bramki, że o karnym i pierwszej sytuacji nie wspomnę, bo to już sam kunszt. Można było się spodziewać, że gdziekolwiek pójdzie, tam się rozstrzela, ale chyba nikt nie myślał, że w tak niedalekiej przyszłości dojdzie do finału Ligi Mistrzów.

Wszyscy podkreślają, że „Lewy” od zawsze na maksa poświęcał się piłce i nie interesowały go imprezy. Faktycznie tak było? A może sami nie wyciągaliście go na balety?
Mieliśmy fajną ekipę i prowadzili nas świetni trenerzy – Andrzej Blacha, dziś – co jest dla mnie przykre – przedstawiany jako Andrzej B. oraz Leszek Ojrzyński, którzy potrafili dać nam luz, kiedy to było potrzebne, ale – gdy była potrzeba – łapali nas za ryj. Natomiast na sukces Roberta wpłynęły też, moim zdaniem, jego przejścia z młodości – np. to, jak potraktowała go Legia, której chciał udowodnić, że się pomylili. Był normalnym nastolatkiem, nie jakimś mnichem czy zakonnikiem. Gdy przed sezonem mieliśmy wkupne, to też się pojawiał, bo bawiliśmy się wszyscy razem. Był natomiast powściągliwy w okazywaniu emocji – co widać nawet przy okazywaniu radości po bramkach – i ukierunkowany na trenowanie. Zresztą, w Pruszkowie nikt z nas nie miał warunków, żeby ostro imprezować, bo jeszcze wtedy Znicza nie wspierało miasto i nie zarabialiśmy kokosów. Dopiero po awansie dostaliśmy stypendia i wszyscy młodzi zawodnicy zarabiali w granicach tysiąca złotych. Ale cieszyło nas nawet to, bo większość uczyła się jeszcze w szkołach ponadgimnazjalnych lub studiowała. Szczególnie przyjezdnym ten tysiąc sporo zmieniał. Może to nas też jakoś ukształtowało, bo przekonaliśmy się, że aby zacząć zarabiać na piłce, trzeba harować.

Jeden z twoich byłych trenerów powiedział, że tobie wtedy zaszkodziła pokusa zarabiania większych pieniędzy i w dużej mierze dlatego zdecydowałeś się na Płock. Inni natomiast twierdzą, że czułeś do tego miasta taki sentyment, że nie mogłeś sobie odmówić transferu. Powiedzmy, że pierwszy argument jakoś bardziej do mnie trafia.
Nie, naprawdę… Jedynym powodem był sentyment do klubu, którego byłem wychowankiem. Owszem, pojawiały się zapytania z Ekstraklasy, ale zawsze brakowało konkretów. Prezesi mają przekonanie, że przeskok z pierwszej ligi na najwyższy poziom to Bóg wie co, a gdy jeszcze w grę wchodzi suma odstępnego, to już w ogóle się zniechęcają. Mnie wtedy trzeba było wykupić, a wiadomo, jaka była polityka Znicza – promować piłkarzy i samemu się wzbogacać. Logiczne. Wisła była najbardziej konkretna – telefon, „chcemy cię kupić, złożyli ofertę Zniczowi, dogadali się ze mną i mnie kupili. Pieniądze też dostałem bardzo dobre, ale naprawdę nie traktowałem tego priorytetowo, bo gdybym poczekał na Ekstraklasę, to dostałbym pewnie jeszcze większe. Jeśli ktoś mówi, że zaszkodziła mi taka pokusa, to jest to jedna wielka głupota.

Reklama

Kierowanie się sentymentem w piłce to chyba nie do końca właściwa droga.
Racja i wiem z to z doświadczenia. W piłce nie można się kierować sentymentami. Wisła jest specyficznym klubem, a kibice mają wymagania, którym nie potrafiliśmy sprostać. To było raczej trzy i pół roku rozczarowań podsumowanych spadkiem i zakończonych awansem. Jako wychowanek, byłem najlepszym przykładem, że gdy cierpliwość fanów się kończy, zaczyna się jazda. I to taka bez trzymanki.

Słuszna?
Wiązano ze mną wielkie nadzieje, chcieliśmy awansować do Ekstraklasy, a nagle ta bańka pękła i zaczęła się szara ligowa rzeczywistość. Na pewno nie spełniłem oczekiwań, ale na swoje usprawiedliwienie mogę podać, że rzucano mnie po wszystkich pozycjach. Grałem na ataku, obu skrzydłach i lewej obronie, a pod koniec trener Broniszewski w gierkach wewnętrznych wystawiał mnie nawet na stoperze. A potem patrzysz na statystyki, widzisz dwa gole i co to za napastnik? Ta uniwersalność była moim przekleństwem, bo gdy Robert – o którym tyle rozmawiamy – zawsze grał na swojej pozycji, mnie rzucano, gdzie tylko się dało. Ale przyznaję – nie poradziłem sobie z presją w klubie, który mnie wychował. Nie poradziłem sobie z tym, że po porażkach każdy pytał: „co jest?”.

Tak często dochodziło do ostrych spotkań z kibicami?
Oczywiście! Dużo było tzw. najazdów na szatnię, ale cóż, trzeba było to brać na klatę, więc wychodziliśmy i rozmawialiśmy. Szczególnie wychowankowie, czyli Tomek Grudzień i ja. Ludzie mieli pretensje bezpośrednio do nas, bo nas znali i wiedzieli, z kim rozmawiają.

Takie akcje mają w ogóle sens?
Zależy, jaki mają przebieg. Te w Płocku były dość agresywne. Brakowało jednej iskry, by doszło do wybuchu. Zresztą, na jednym spotkaniu poleciał soczysty kopniak i to w ikonę klubu, Adama Majewskiego, ale o tym nie rozmawiajmy. Pytałeś, czy ma to sens? Nie wiem. Moim zdaniem, raczej to demotywuje, a szczególnie młodych. Masz w pamięci groźbę, że „jak przegracie, wpierdol macie” i jak na meczu jedna czy druga piłka ci nie wyjdzie, to jesteś spalony do końca. Trzeba mieć naprawdę mocną psychikę, żeby przejść obok tego obojętnie. Ale zdarzają się takie najazdy i trzeba sobie radzić.

Ale co odpowiadasz kibicowi, który ci grozi? Każda reakcja tak naprawdę może zostać źle odebrana.
I to jest w tym wszystkim najgorsze. Słyszysz pytania: „co się dzieje?”, „czemu tak gracie?”, a wytłumaczenia nie ma. Czasem tak jest, że nie idzie. Człowiek chce, zapieprza, drużyna się stara, wszystko wydaje się poukładane, a na boisku nie żre. Kibicowi tego nie przetłumaczysz. On ci powie: „zarabiacie kupę siana, tylko się opierdalacie, macie wszystko w dupie i nic nie robicie” i nie zrozumie, że brakuje umiejętności albo fartu.

A tobie właśnie nie brakowało po prostu umiejętności, skoro tak cię rzucano po wszystkich pozycjach?
Jasne, że brakowało. Ale weźmy mój pobyt w Sandecji. Wygrałem rywalizację, grałem w ataku, strzeliłem pięć bramek, a w następnej rundzie już wystawiano mnie na boku pomocy, „bo jest problem, bo musisz pomóc, bo drużyna tego potrzebuje, bo ty tam zagrasz nie gorzej, a może lepiej”. Na takiej zasadzie. Bardzo ciekawa była też historia z „moją” lewą obroną, gdzie też zdarzały mi się dobre mecze, ale na dłuższą metę traciłem czas, bo nie grałem na swojej nominalnej pozycji, czyli cofniętego napastnika.

Reklama

Mówi się, że dobry piłkarz zagra na każdej pozycji.
Bzdura. W dzisiejszej piłce, gdzie wszystko zmierza ku indywidualizacji zajęć, zawodnicy nawet na treningach wykonują to, czego się od nich oczkeuje podczas meczu. Nie są wrzucani do jednego wora i nie wykonują pięćdziesięciu okrążeni na jakichś chorych tętnach. Jeśli skrzydłowy ma zaliczyć w meczu dwadzieścia sprintów, to na treningu robi to samo. A w polskiej piłce jeszcze tego brakuje. Jeśli ktoś jest dobry w strzelaniu bramek, jak Robert, to jaki sens miałoby wystawianie go na boku obrony? Zdarzają się oczywiście takie historie jak Bartek Bereszyński czy Łukasz Piszczek, którzy odnaleźli się po przestawieniu, ale jeśli kształtujesz się na jednej pozycji, a potem notorycznie cię przerzucają, to twój rozwój jest hamowany.

A tobie, po którymś kolejnym przerzuceniu, nie zaświtało w głowie, że może to jednak dobry pomysł?
Za tę lewą obronę zbierałem nawet dobre recenzje, ale jechałem wtedy – wydaje mi się – na takiej początkowej euforii. Cztery-pięć meczów. A kiedy zaczęła się ligowa młócka, to wyszły braki w grze defensywnej. Ponadto trener, który mnie przestawił, nie wytłumaczył mi nawet, jak mam grać. Nie przedstawił żadnych założeń.

A kto cię przestawił?
Trener Złomańczuk.

Piłkarze Bełchatowa, niektórzy nawet publicznie, mówią, że facet nie nadaje się do roboty.
Nie powiedziałbym. Fakt, że z Wisłą spadliśmy, ale w drugiej lidze zaliczyliśmy naprawdę niezłą rundę, poza tym o naszym spadku zadecydowała w dużej mierze słaba zdobycz punktowa z poprzedniej rundy. To nie był zły trener… Miał oczywiście swoje zachowania, każdy ma jakieś dziwne akcje.

Co konkretnie?
To człowiek starszej daty i miał pewne schematy, które nie każdemu odpowiadały. Był bardzo bezpośredni i często stawiał sprawę na ostrzu noża. Dostajesz szansę i albo dasz radę, albo od razu cię kasuje. Ze mną też tak było. Powiedział: „albo chwytasz rękę, albo cię nie ma”. Nie wszystkim to odpowiadało, ale… Nie był to najgorszy trener, z jakim pracowałem – tak powiem. Ale przesunął mnie na tę lewą obronę, mówiąc: „grasz tam i zobaczymy, jak będzie”. Byłem samoukiem i pewnych braków, bez poważnych, indywidualnych treningów, nie zdołałem zniwelować.

Na którym etapie zdałeś sobie sprawę, że pociąg „Ekstraklasa” mógł odjechać bezpowrotnie?
W Płocku. Przez pierwsze dwa lata chciała mnie wykupić Lechia, podobno zgłaszał się też Widzew, i to dwa albo trzy okienka z rzędu, ale rozmowy nie były wiążące. Nadzieja się tliła, że może coś się uda w tej piłce osiągnąć. Nawet z Wisłą, bo plany były konkretne, żeby ten klub wyciągnąć z dołka. Ale się nie udało. Moment zwątpienia przyszedł po spadku z pierwszej ligi.

Ł»e o ile z pierwszej ciężko było się wybić, to z drugiej będzie to praktycznie niemożliwe?
Dokładnie. Wtedy zdałem sobie sprawę, że to wszystko nie poszło we właściwym kierunku. Paradoksalnie, kiedy skończył mi się kontrakt z Wisłą, pozytywnym bodźcem do pracy była dla mnie ta Sandecja. Początki nie były łatwe, bo rywalizowałem choćby z Arkiem Aleksandrem czy Marcinem Chmiestem, ale właśnie tam się odbudowałem. Zeszła ze mnie presja grania w „swoim” otoczeniu. Może nie byłem anonimem, ale kimś, kto przyjechał z centrum Polski i albo będzie grał, albo nie. Praca u podstaw, radość z każdego treningu… Naprawdę, tego potrzebowałem, ale ostatnia runda to już była karuzela trenerów i nie ma co wspominać.

Mieliście problem z zebraniem kadry meczowej.
Plaga kontuzji, rozbicie drużyny w czasie okienka transferowego – odeszło dziewięciu-jedenastu zawodników – mój słynny wywiad, o który się obrazili działacze… Powiedziałem wprost, że tak się nie robi, bo to się na nas odbije i wszystko się sprawdziło. „Rzeźbiliśmy” tę rundę strasznie, cudem zdobyliśmy te upragnione osiemnaście punktów i utrzymaliśmy się. Ale mimo tego, Sandecja była dla mnie powrotem do świata żywych.

A nie jest tak, że ty się po prostu lepiej czujesz w mniejszych ośrodkach typu Pruszków, Nowy Sącz czy Ząbki?
Możliwe, ale czy Sandecja to taki mały ośrodek?

Presja na pewno jest nieporównywalnie mniejsza niż w Płocku.
Na pewno. Tam kibice są przyzwyczajeni do sukcesów. Puchar Polski, Superpuchar, lata gry w Ekstraklasie, poważny sponsor, duże pieniądze, więc i wymagania większe. A tutaj awans, spadek, znowu awans, znowu spadek. Coś tam nie grało, ale myślę, że wszystko wraca na właściwe tory. Odpowiedni ludzie znaleźli się na odpowiednich stanowiskach, postawili na budowę solidnej drużyny i powrót do pierwszej ligi to – mam nadzieję – kwestia tygodni.

Wróćmy do pytania o te mniejsze ośrodki.
Nie powiedziałbym, żeby w Sandecji nie było presji. Przyszedłem do drużyny, która dwa lata z rzędu zajmowała trzecie i czwarte miejsce w lidze, a raz otarła się o Ekstraklasę. Tam ludzie wbrew pozorom żyją piłką i rozpoznają cię na ulicach, ale są bardziej życzliwi. Kibice nie są – za przeproszeniem – od jebania, ale od wspierania. Naprawdę, nie było sytuacji w stylu: „co wy, kurwa, robicie? Zajebiemy was”. Przekaz był prosty: „wymagamy od was, żebyście się poświęcali na boisku”.

W Nowym Sączu też się żyje w innym tempie.
Na pewno, spokojne miasto, do życia wzór. Może rzeczywiście lepiej się czuję w mniejszych ośrodkach, gdzie nie ma takiej presji? Nie wiem, tak się po prostu układały moje losy, że z czterech klubów, w których grałem, trzy są z mniejszych miejscowości.

Twoi byli trenerzy twierdzą, że patrząc na umiejętności, poradziłbyś sobie w Ekstraklasie, ale ta karuzela jest na tyle niewdzięczna, że ciężko w ogóle do niej wskoczyć, a jeszcze ciężej wypaść. Weźmy takiego Bartka Pawłowskiego z Widzewa, który wydaje się być bardzo dobrym piłkarzem, ale nawet jeśli zaliczy jakiś zjazd, to na tym pozytywnym wrażeniu z pierwszego sezonu może jechać jeszcze przez kilka sezonów.
Lat mi nie ubywa, a dziś jest moda na młodych i perspektywicznych zawodników, czemu trudno się dziwić. Mnie stuknie 28 lat i nie łudzę się, że nagle stanę się pożądanym towarem. Myślę, że jedyna furtka, bym w końcu trafił do Ekstraklasy, to awans z Dolcanem. Czy bym się w niej utrzymał? Słyszałem takie głosy. „Znam kogoś, kto grał i powiedział mi to i owo” (śmiech). Ale podobno faktycznie tak jest, że jak już wskoczysz do Ekstraklasy, to musisz naprawdę ciężko pracować, by z niej wypaść. Trzeba sobie po prostu strzelić w kolano. Ale nie wiem, nie grałem. Może w większym ośrodku znowu bym sobie nie poradził? To wszystko gdybanie. Ł»eby jednak tam trafić z pierwszej ligi, warto byłoby zagrać dwa-trzy sezony na wysokim poziomie. Pamiętajmy, w jakich czasach żyjemy. Połowa sukcesu, gdy masz kartę na ręku i nie trzeba za ciebie płacić. Nie mam też oszałamiających statystyk, bo pomijając już te zmiany pozycji, nigdy nie byłem typem snajpera. Zawsze wolałem robić wiatr, schodzić do skrzydła i dogrywać. Wyobraź sobie – przychodzi trener do prezesa Ekstraklasy i mówi: „chcę tego zawodnika”. „Nie znam, pokaż statystyki”. „Trzy bramki, trzy asysty”. „No i kogo chcesz tu ściągać?”. Ja to rozumiem i przestałem się łudzić. Chyba że zdarzy się cud (śmiech).

A gdzie w tym wszystkim jest twój menedżer?
Na pewno nie miałem kogoś, kto by mi doradził, szczególnie w czasach tego pruszkowskiego boomu na nas.

Dzisiaj…
… każdy z nas miałby piętnastu menedżerów obok siebie?

Dokładnie.
A ja nie miałem kogoś, kto by powiedział: „poczekaj, nie spiesz się, zagraj cały sezon i nie przechodź do innego pierwszoligowca, zmiana klimatu jest niebezpieczeństwem…”.

Nigdy nie miałeś menedżera?
Dopiero po przejściu do Wisły, podpisałem z jednym umowę, ale ta współpraca polegała głównie na sprawach prawnych. To tyle. Pomógł mi między innymi wtedy, gdy w Płocku starano się zrobić ze mnie czarną owcę. Przeprowadzono świńską nagonkę i w gazetach opowiadano, że zastraszaliśmy ludzi w szatni, namawialiśmy młodych, żeby sprzedawali mecze i ogólnie jesteśmy jakąś kastą, która bije, dosłownie. Na szczęście kibice sami to wyjaśnili, bo sprawa stanęła na ostrzu noża i drużyna potwierdziła, że to informacje wyssane z palca. Okazało się, że to my mamy rację i ja swoją sprawę wygrałem, a wtedy rzeczywiście przydała mi się pomoc menedżera, choć akurat przed sądem występowałem sam.

Wcześniej odrzucałeś agentów?
Nie, po prostu ich nie było! Był 2007 rok i ilu grało młodych zawodników w Ekstraklasie?

Niewielu.
Można pewnie policzyć na palcach obu rąk. Nie było na nich takiego boomu, a agentami byli tylko ci, co dziś mają największe nazwiska, typu Kołakowski. Ale nie było nawet Cezarego Kucharskiego, który dopiero od Roberta zaczął swoją pracę. Dopiero wchodziliśmy w okres, gdy rozpoczynała się moda na młodych zawodników. Nawet Radek Majewski, który przeszedł do Groclinu, nie miał od razu lekko. U nas grał super, ale kogo to obchodziło? Był tylko trzecioligowcem, nikogo to nie powalało i musiał ostro tyrać, by go szanowali w Ekstraklasie.

I nie myślałeś, żeby np. samemu się zgłosić do takiego Kucharskiego, widząc, że ten rozpoczął współpracę z „Lewym”?
Wtedy już byłem w Płocku… Do mnie osobiście Kucharski zgłosił się, gdy grałem w Wiśle, i byłem formalnie związany z innym menedżerem. Za późno, niestety… No, nie mam szczęścia do wyborów.

Na temat Kucharskiego można mieć różne zdanie, ale jakiś klub by ci pewnie załatwił.
Możliwe, ale nigdy nie chciałem, żeby ktoś mi coś załatwiał. Zawsze wychodziłem z założenia, że…

Takie są realia, nie oszukujmy się.
Może mam taki charakter i to mój błąd, ale zawsze wolałem wypracować sobie wszystko na boisku i nawet kopać się w czoło w pierwszej lidze. Nie darowałbym sobie, gdyby ktoś mi powiedział: „trafiłeś tu, bo ktoś cię wepchnął”. Odkąd gram w piłkę, zawsze się tego broniłem.

Miałem cię zapytać, czy na pewnym etapie pierwszoligowej kariery nie zdałeś sobie sprawy, że czas wycisnąć z tej piłki maksimum finansowe, ale widzę, że masz dość idealistyczne podejście.
Futbol nigdy nie był dla mnie jedyną opcją. Przechodząc do Znicza Pruszków, piłka nie była dla mnie najważniejsza. Grałem sobie pod Płockiem, w V-ligowym Ciółkowie, skończyłem szkołę i chciałem iść na studia. Dostałem się na AWF i pewnego pięknego dnia zadzwonił do mnie Sylwiusz Mucha-Orliński, prezes Znicza, i zapytał, czy nie chciałbym się przetestować. Myślę sobie: „spoko, skoro i tak będę studiował w Warszawie, to czemu nie miałbym sobie pograć dla przyjemności”. Zresztą, Znicz grał w trzeciej lidze, więc szacun. I jeszcze dostałem sześćset złotych pseudostypendium, naprawdę petarda! Rodzice zawsze powtarzali mi, że edukacja jest najważniejsza i w swoim pierwszym roku w Zniczu, postawiłem zdecydowanie na szkołę. Na treningach pojawiałem się dwa razy w tygodniu i niewiele brakowało, a odpuściłbym sobie piłkę. Prezes Sylwiusz wykazał się jednak dużą cierpliwością i w końcu nauczyłem się to godzić.

Na uczelni też pewnie szli ci na rękę.
Nie, wręcz przeciwnie! Pływakom, lekkoatletom, szermierzom jak najbardziej, ale – sam tego doświadczyłem nieraz – piłkarzy nie lubią. Nic dziwnego, piłkarzy nikt nie lubi, a wszyscy ich oglądają, taka prawda.

W jaki sposób odczuwałeś tę niechęć na uczelni?
Ł»eby dostać ITS (Indywidualny Tok Studiów), musiałbym grać w Ekstraklasie. Czasem, gdy chciałem się zwolnić na trening, podchodziłem do wykładowcy i od razu: – A co ty uprawiasz?
– Piłkę nożną.
– Czemu piłkę nożną?!
– A to źle?
– Wszystko możesz uprawiać, tylko nie piłkę nożną!

Wiadomo, że było to pół żartem, pół serio, ale na uczelni, gdzie przewijały się wszelkie możliwe sporty, piłkarze naprawdę nie należeli do ulubieńców. Oczywiście też bez przesady, żebym nie zrobił z AWF-u jakiejś szkoły nienawidzącej piłkarzy (śmiech). Szanowane są przede wszystkim lekkoatletyka i pływanie. Zresztą, mają wspaniałych absolwentów – Otylia Jędrzejczak, Paweł Korzeniowski czy Tomasz Majewski. Oni podnoszą prestiż, ich mają na swoich flagach i przyciągają ludzi z całej Polski. A piłkarze? Pojawiali się chłopaki z Legii, ale nie dawali rady, bo musieliby regularnie uczęszczać na zajęcia. Ciężko było to pogodzić, ale na szczęście mi się udało.

Jaki kierunek?
Wychowanie fizyczne, studia dzienne. Studiowałem zresztą z Igorem Lewczukiem i razem jeździliśmy na treningi do Pruszkowa. Często się mówi, że piłkarze się nie uczą, bo im się nie chce. Nie jest do końca tak, bo naprawdę ciężko realizować się na obu polach.

Piłkarze często narzekają na brak czasu, ale nawet przy dwóch treningach dziennie, te kilka godzin spokojnie da się wygospodarować. Krychowiak powiedział nawet ostatnio…
… ale Krychowiak studiuje, można powiedzieć, korespondencyjnie. Dostaje zadania, wykonuje pracę na temat swojego klubu i ją odsyła.

Widzę, że czytałeś wywiad na Weszło.
Oczywiście. Nie wiem, czy jego noga postała kiedykolwiek w szkole. A u nas nie ma takiej możliwości.

Ale są studia zaoczne.
Są, ale gdy ja zaczynałem na AWF-ie, studia zaoczne polegały na tym, że miałeś trzy-cztery dwutygodniowe zjazdy rocznie i przez te dwa tygodnie musiałeś pojawiać się w szkole. Dopiero potem zmienili to na weekendy, ale kiedy zawodnik ma przyjść na zajęcia, skoro co sobotę gra mecz? Grasz w sobotę, wyjeżdżasz w piątek, wracasz w niedzielę nad ranem, masz rozruch i parę godzin wolnego. Cały weekend przelatuje ot tak. Jest trochę prawdy w tym, że niektórym się nie chce, ale na pewno nie zgodzę się z tym, że wszyscy to olewają. Po prostu czasem, szczególnie na najwyższym szczeblu, nie da się tego pogodzić.

A Lewandowski jaki był pod tym względem? On też przez pewien czas studiował.
„Lewy”, Bartek Osoliński i jeszcze kilku zawodników, po skończeniu szkół ponadgimnazjalnych, poszli do szkoły sportowej i tam studiowali. Tam, na jakimś obozie integracyjnym, Robert też poznał swoją przyszłą żonę. Jemu też chciało się uczyć, ale w Zniczu ogólnie było wielu zawodników, którzy nie byli – że tak powiem – „ołowianymi piłkarzykami”, którzy myśleli tylko o tym, żeby się nażelować i wyjść do… O właśnie, to mój ulubiony stereotyp! Wyjść pochodzić po galerii. Doprowadza mnie to do szewskiej pasji, bo… kto nie chodzi po galeriach? Dziennikarze, stolarze, siatkarze, chemicy, fizycy, policjanci nie chodzą? Chodzą. Wszyscy chodzą. Ale po to, by zrobić zakupy lub spotkać się na kawie z przyjaciółmi. Ale jak piłkarz, to musi spędzać czas w galerii handlowej. Niee, nam naprawdę zależało, by coś w tej piłce osiągnąć. To wszystko zaczął zresztą Andrzej Blacha. To on uformował tę drużynę. To on sprowadził „Lewego”, Osolińskiego, Lewczuka i on nas wszystkich połączył. Miał niesamowity dar przekonywania i nakręcania. Po jego odprawach mogliśmy wyjść na kogokolwiek i wiedzieliśmy, że jeśli ich nie rozniesiemy, to na pewno będą mieli z nami ciężko. Graliśmy w pucharze Zawiszą, który wygrał pierwsze pięć czy sześć kolejek i nie stracił bramki, a przyjechali do nas i dostali pięć. Groclin też się z nami mocno męczył i dopiero w 92. minucie strzelili na 2:1.

Później trener poszedł razem z Radkiem Majewskim do Groclinu i przyszedł Leszek Ojrzyński. Kontynuował dzieło Blachy, ale na swoją modłę, bo ściągnął choćby Pawła Zawistowskiego czy Pawła Kaczmarka i też odcisnął swoje piętno. Ukierunkowywał nas na to, że możemy gdzieś trafić. Wpajał nam, że możemy zrobić awans albo samemu trafić do Ekstraklasy. Profesjonalista. Edukował nas nawet z odżywiania. Podczas jednego obozu zimowego dostaliśmy materiały dotyczące zdrowego odżywiania i regeneracji organizmu, a potem normalnie nas z tego odpytywali! Jaja niesamowite, ale to jednoczyło grupę.

Są trenerzy, którzy w takiej sytuacji pewnie zostaliby wyśmiani, natomiast mam wrażenie, że Ojrzyński jakąkolwiek decyzję podejmie, to i tak nie straci tej swojej naturalnej charyzmy.
Na pewno tak, choć nie miał łatwo, bo w trenera Blachę byliśmy mocno zapatrzeni. Ojrzyński musiał nas przekonać i pokazać, że będzie godnym zastępcą, z czego wywiązał się bardzo dobrze. Co więcej… O Jezu, o czym ja miałem powiedzieć? Miałem coś bardzo ważnego i mi wyleciało. Ale mam dziurę…

Mówiliśmy o tej charyzmie Ojrzyńskiego.
Tak, ale my sami nic nie osiągnęliśmy, więc nie mogliśmy się panoszyć na zasadzie – gdzie ty grałeś, gdzie ty byłeś? Byliśmy młodzi, żądni sukcesu i widzieliśmy, że od tych trenerów możemy coś zyskać. Dlatego ich słuchaliśmy. Jak Ojrzyński przeszedł do Korony, też wszyscy pytali – kto to jest, skąd się wziął? A pokazał, że zasługuje na miano jednego z ciekawszych trenerów w Ekstraklasie. W Zniczu był zresztą taki sam. Pamiętam te odprawy… Jak ktoś któremuś pierdolnie na dyskotece, to wszyscy ruszamy za jednym (śmiech). Bardzo nas to jednoczyło, fajnie się zgraliśmy i „przyżarło” po prostu.

Na małe odkrycie obecnego sezonu wyrasta natomiast Robert Podoliński, obecny trener Dolcanu. Na czym w ogóle polegał fenomen tej drużyny, że potrafiła wygrać dziesięć meczów z rzędu?
Zacznijmy od tego, że nie wierzę w takie stwierdzenia, że jakąś drużynę poprowadziłaby nawet teściowa prezesa. A już do szewskiej pasji doprowadzali mnie tzw. trenerzy z nazwiskiem i mówili: „ja wam nie będę tłumaczył, jak macie grać, wszystko powinniście wiedzieć”. Dla mnie wtedy gość jest skreślony. Szkoleniowiec powinien tłumaczyć, odciskać własne piętno. Tak robili Blacha i Ojrzyński, tak robi Podoliński. Dobrał grupę ludzi, konsekwentnie z nimi pracuje i narzucił swój pomysł na grę, bo 3-5-2 nie jest najpopularniejszym systemem. Co jest w nim ciekawe? Ł»e przed każdym meczem mówi konkretnie czego oczekuje. Tego, tego i tego, bez owijania w bawełnę. A nie, że trener mówi: „wchodzisz na pomoc i pomagasz”. A jest taki, i to były trener kadry Polski! Ręce opadają, z czym do ludzi?! Ale to też się zmienia. Mamy coraz lepszych zawodników i trenerzy się rozwijają, są coraz lepiej wykształceni, jeżdżą na staże. Wszystko – wydaje mi się – idzie w dobrym kierunku i efektu nie zobaczymy za rok czy dwa, ale za dziesięć czy piętnaście polska piłka naprawdę się odrodzi.

A propos Podolińskiego, jedna rzecz mnie nurtuje. To prawda, że nie możecie wnosić „Gazety Wyborczej” do szatni?
Bez komentarza (śmiech).

Czyli prawda.
Tego akurat nie słyszałem, ale jak się zaczną tematy polityczne, to jest wesoło (śmiech).

Podoliński jest ponoć ultraprawicowy.
Nie moja sprawa, każdy ma prawo do swoich poglądów, ale czasami jest śmiesznie. Trener jest młodym człowiekiem i kiedy jest czas na pracę, to pracujemy, ale kontakt mamy bardzo pozytywny.

Szczerze – Dolcan stać na awans?
Oczywiście.

I jesteś w stanie zapewnić, że nie odpuścicie?
Z jakiej racji? Nie mamy w tym żadnego interesu. Z perspektywy zawodnika 28-letniego ten awans może być życiowym sukcesem. Nie wyobrażam sobie, żeby człowiek nagle zaczął odpuszczać. Zresztą, nie wierzę w coś takiego.

A jak Nieciecza zaczęła przed rokiem masowo przegrywać albo ostatnio Flota? Zbieg okoliczności?
Ale jaki oni mają interes, żeby nie awansować?

Może klubu po prostu nie stać na Ekstraklasę.
Nie wierzę. Prędzej by pomyśleli: „awansujemy, najwyżej za rok spadniemy, ale dostaniemy pieniądze z Canal+”. Jeśli klub nie zwariuje, nie zrobi miliona transferów „piłkorzy”, którzy będą zarabiali kwoty z kosmosu, zadba o infrastrukturę i nie zrazi kibiców, to nawet po spadku może spokojnie dalej funkcjonować. Przykładem jest Arka Gdynia. Kibice dalej przychodzą, klub jest stabilny…

Inna sytuacja. Mają potencjał kibicowski, stadion…
Dlatego mówię – trzeba to wszystko zorganizować. Super przykładem jest dla mnie Znicz. Gdybyśmy wtedy awansowali do Ekstraklasy, to naprawdę… Popatrzmy na obiekt, do tego jest hala, hotel obok, podgrzewana murawa, fajna trybuna, jupitery… Wszystko! Dlaczego Dolcan nie miałby być takim klubem? Bujam w obłokach, ale dajmy na to – robimy awans i dostajemy licencję…

Bujasz w obłokach.
No dobra, dostajemy licencję warunkową, klub montuje jupitery, robi podgrzewaną murawę na konto pieniędzy z Ekstraklasy, kontrakty nie są nie wiadomo jakie…

Macie płacone na czas?
Tak. Coś, co nie zdarzyło się w moim życiu od półtora roku (śmiech). Zresztą, prezes Szczęsny mówi wprost, że nie ma zawodników, którym płaci kokosy, ale robi to na czas. W dzisiejszych czasach ciężko o stabilizację finansową i lepiej dostawać mniej, ale w terminie.

Kto z Dolcanu, poza Podolińskim, jest największym wygranym tego sezonu? Sporo się mówi o bramkarzu Rafale Leszczyńskim, który ponoć na młodzieżówce wygląda lepiej od Wojtka Pawłowskiego.
Bardzo dobry bramkarz, bardzo dobry! Ale za wcześnie na wymienianie największych wygranych. Zostało jeszcze te siedem-osiem kolejek i jeszcze wiele można stracić. Każda drużyna może odpaść z walki o Ekstraklasę, jak Flota, która przegrała i już się o niej tyle nie mówi. Jeśli chodzi o Dolcan, mamy kilku ciekawych zawodników. Leszczyński to materiał na świetnej klasy fachowca, jest wypożyczony z Legii Mateusz Cichocki, Bartek Osoliński… No i Grzesiek Piesio. Nie wiem, czemu ten gość jeszcze nie gra w Ekstraklasie, naprawdę. Nie grałem nie wiadomo gdzie, ale myślę, że duża przyszłość przed tymi chłopakami.

Istnieje sporo analogii między tym Zniczem, o którym rozmawialiśmy i obecnym Dolcanem.
Tylko tu mamy więcej zawodników, którzy za młodych, perspektywicznych nie uchodzą. W Zniczu jedynymi bardziej doświadczonymi byli bramkarz Paweł Pazdan, stoper Tomek Piotrowski, stoper Zbyszek Kowalczyk i potem, już po awansie, Artur Januszewski, a w Dolcanie z zawodników koło trzydziestki mamy Piotrka Klepczarka, Damiana Świerblewskiego, Darka Zjawińskiego, mnie, Maćka Tataja, Mateusza Piątkowskiego. Mieszanka, ale równie ambitna jak w Zniczu.

Różnica jest też taka, że dzisiejszym młodym zawodnikom Dolcanu będzie łatwiej przebić się do Ekstraklasy.
Na pewno. Podam tu przykład choćby tego niesamowitego transferu Świerczoka do Kaiserslatutern. Gość zagrał jedną rundę w pierwszej lidze, strzelił jedenaście goli – OK i wziął go klub z Bundesligi! „Lewy” miał podobny bilans w pierwszej rundzie, a na propozycje musiał czekać. Obserwowali go, ale nie było tak, że od razu dostał masę ofert. Trener Smuda, gdy go zobaczyłâ€¦

… miałem cię o to właśnie zapytać. Czy ty słysząc wtedy taką opinię…
… niee, dla mnie to była jedna wielka głupota. Tak samo jak z tym mówieniem, że jak zawodnik wchodzi po schodach, to od razu widać, czy się nadaje. Nie wiem, czy to granie pod publiczkę, czy robienie show, ale na pewno głupota.

Zapytam wprost – pamiętasz jeszcze jakieś ciekawe historie o „Lewym?”
Czy ja wiem? Wielkich wybuchów chyba nie było. Zwykły, normalnie funkcjonujący członek drużyny. Rozsądny, stonowany młody człowiek. Naprawdę nic charakterystycznego nie pamiętam. On strzelał gole, a nie dostarczał wybuchowe historie.

Powiedz na koniec, czy po tylu latach gry w pierwszej lidze jesteś spokojny o swoją przyszłość. Nie chodzi mi nawet o piłkę, ale o samo życie.
W pierwszej lidze ciężko zebrać jakieś większe oszczędności. Nie ma tak, że za jedną pensję kupię to czy tamto i jeszcze odłożę na kupkę. Coś trzeba w życiu robić i… dlaczego nie przeżyć takiej przygody? Wiadomo, „Lewy” jest jeden niepowtarzalny, ale nawet grając w pierwszej lidze, żyjesz w ciekawy sposób. Robisz to, co kochasz, poznajesz ciekawych ludzi w różnym znaczeniu tego słowa, zwiedzasz Polskę, a czasem nawet świat, przy tym zarabiasz niezłe pieniądze… Kto powiedział, że po zakończeniu studiów mam iść harować jak wół na kombinacie w Płocku? Może kiedyś przyjdzie na to czas, ale na razie robię to, co kocham i chcę z tego wycisnąć, ile się da. Nie każdy ma życie usłane różami, niektórzy tyrają od ósmej do siedemnastej, nienawidzą swojej pracy, zarabiają mało i generalnie mają wszystko w dupie, a ja wychodzę z założenia, że nawet jeśli nigdy nie zagram w tej Ekstraklasie i całe życie będę się kopał w pierwszej lidze, to przynajmniej barwnie przeżyłem ten swój początek życia.

Rozmawiał TOMASZ ĆWIÄ„KAŁA


Najnowsze

Komentarze

0 komentarzy

Loading...