Polaka w niedzielę może zmęczyć naprawdę dużo rzeczy. Obiad w towarzystwie nielubianego kuzyna, msza z przydługim kazaniem albo spacer w lesie na kacu po sobotnich imieninach teścia. Piłka natomiast zawsze powinna być w takim dniu ucztą, wprowadzeniem elementu baśniowego do rzeczywistości, jak to mawiał (co prawda o wódce nie o sporcie) Jan Himilsbach. Niestety, nie tym razem. Rewelacyjny beniaminek z Płocka i mistrz Polski zafundowali nam bowiem widowisko absolutnie beznadziejne, które będzie wywoływać zgagę za każdym razem, gdy tylko ktoś sobie o nim przypomni.
Jesteś Lechem Poznań, opromienionym wygranymi z Radomiakiem i Lausanne Sports. Jedziesz na teren drużyny, która w tym sezonie zdobyła najwięcej punktów u siebie z wszystkich ligowców, ale oczywiście mimo to chcesz ją ograć. Łącznie oddajesz 25 strzałów, ale celne są… dwa. Powtórzmy raz jeszcze: DWA. Osiem procent twoich uderzeń trafia w światło bramki.
Ludzie kochani, o czym my mówimy? Jak w tej sytuacji można liczyć na cokolwiek? Żeby jeszcze te dwa uderzenia były niesamowicie groźne, ale nie, jedno z nich – to Luisa Palmy z pierwszej połowy – Rafał Leszczyński chwyciłby bez żadnych problemów nawet gdyby niedowidział i miał jedną rękę.
Wisła Płock – Lech Poznań 0:0. Agnero, czyli „Eksperyment: Piłkarz”
Honduranin chociaż jednak wcelował w bramkę, to mu trzeba oddać. Bo taki Yannik Agnero znowu wyglądał dramatycznie, jak chłop z przypadku. Canal Plus rusza właśnie z programem “Eksperyment: Odsiadka”, Iworyjczyk prezentował się jak uczestnik innego – “Eksperyment: Piłkarz.” Przed przerwą najlepiej z przodu w Lechu spisywał się Leo Bengtsson, ale najlepiej w żadnym wypadku nie oznacza tu dobrze. Po prostu Szwed był jednookim pośród ślepców, tyle.
Zwróćcie uwagę, że dotychczas nic nie napisaliśmy o Wiśle, bo i też nie ma za bardzo o czym wspominać. Nafciarze sprawiali wrażenie drużyny, która przed spotkaniem wspólnie wybrała się do hipnotyzera, a ten załączył im w podświadomości jedną wiadomość: choćby nie wiem co, musicie ten mecz zremisować. Unikajcie za wszelką cenę atakowania, próbujcie kontr, ale naprawdę z rzadka, generalnie to skupiajcie się na wypieprzaniu piłki z własnej szesnastki.
Jezu, jakie to było męczące. Pierwsza połowa była chyba najgorszą jaką autor tego tekstu widział w obecnym sezonie, a ogląda sporo Ekstraklasy. Już sam początek zupełnie wybił z rytmu jednych i drugich – pierwszych kilka minut to bardziej niż walka Wisły z Lechem był pojedynek Antonio Milicia z kontuzją. Obrońca Kolejorza, a to siedział na boisku, a to się z niego podnosił próbując grać, ale ostatecznie to starcie przegrał.
Mieliśmy nadzieję, że to złe miłego początki, ale niestety – po kwadransie od jego zejścia miejscowi odpalili race, które utrzymywały się chyba dłużej niż Rafał Trzaskowski na pozycji lidera w ostatnich wyborach. Wojciech Myć odesłał więc piłkarzy do szatni, a wielu kibiców zapewne w krainę drzemki, z której na pewno nie wyrwał ich podniesiony głos komentatora po powrocie do gry, bo i też powodów by krzyczeć zupełnie nie było.
Kiedy zobaczyliśmy, że po przerwie na murawę wchodzą Mikael Ishak i Ali Gholizadeh, pojawiła się nadzieja, że pacjent (mecz) wybudzi się ze śpiączki. Ok, spotkanie nieco drgnęło, ale też czy Lech miał jakąś genialną sytuację, której zmarnowanie kibice będą żałować do kolejnego spotkania? No, nie bardzo. Zanim zażarło, to zdechło, taka jest prawda.
Oczywiście – spora w tym zasługa Wisły. Jej obrona jest piekielnie nieprzyjemna, o czym przypominały przed meczem statystyki: Nafciarze cztery ligowe spotkania kończyli bez straty gola, a w jedenastu kolejnych dali sobie wbić po bramce. NIKT w lidze nie strzelił im w tym sezonie dwóch goli! Jedyną drużyną, która tak spektakularnie zaczęła ligę w XXI wieku, była Legia Warszawa w sezonie 2007/08 (dopiero w 20. kolejce straciła w meczu więcej niż bramkę).
To pokazuje skalę zadania, jaka stała przed Lechem. Z drugiej strony: kto miał sobie z nim poradzić, jak nie nabierający rozpędu mistrz Polski?
Szef obrony Wisły to… wychowanek Lecha
Ciekawe, że szefem obrony Wisły jest… wychowanek Lecha. Marcin Kamiński zagrał w nim 208 spotkań, dwukrotnie sięgał z Kolejorzem po tytuł, dziś musiał się czuć dziwacznie. Ale swoje zrobił, podobnie jak towarzyszący mu na środku defensywy Marcus Haglind-Sangre i Andrias Edmundsson.
W czerwcu tego roku świat sportu zachwycał się piłkarzami ręcznymi Wysp Owczych, którzy… zdobyli brąz mundialu U-21 wygrywając mecz o trzecie miejsce ze Szwecją. Biorąc pod uwagę, jak malutki to kraj – niesamowite osiągnięcie.
My natomiast na co dzień delektujemy się innym Farerem – Edmundssonem właśnie. Jeśli chłop nadal będzie taką skałą w tyłach Wisły Płock, wróżymy mu – co najmniej! – transfer w stylu Steve’a Kapuadiego, który opuścił naftowe miasto dla Legii Warszawa. Nie ma dziś w Polsce klubu, w którym Andrias w takiej formie by sobie nie poradził, a i za granicą w niejednym przyzwoitym zespole byłby wartością dodaną.
Zmiany:
Legenda
CZYTAJ WIĘCEJ NA WESZŁO:
- Marek Papszun o domowych porażkach: „To pytanie do klubu”
- Zagłębie nie chciało przegrać z Jagiellonią i to się udało
- Szwarga zabawnie odpowiada na spekulacje o przejściu do Rakowa
Fot. Newspix.pl