Jak co czwartek… LESZEK MILEWSKI
Jestem z rocznika 1988, więc Diego Armando Maradony “nie znałem”, czyli nie żyłem w czasach, gdy świat piłki był w jego cieniu. Nie załapałem się na to coś pomiędzy jednoosobowym Hollywoodem, a argentyńskim Twin Peaks. Gdy więc zmarł, znałem trochę ogólnodostępnych frazesów, a także miałem poczucie, że z piłkarzy przeszłości, to jego chciałbym obejrzeć na żywo najbardziej; na żywo, w sensie: widzieć tydzień w tydzień jak szarpie się z Napoli po scudetto. Albo chociaż przeżyć Mexico 1986. Zaległości […]