Reklama

Trela: Przewaga indywidualności. Mecz z Litwą wygrany dziesięcioma pojedynkami

Michał Trela

13 października 2025, 09:17 • 8 min czytania 8 komentarzy

Polacy nie byli w stanie zapanować na Litwie nad przestrzenią i udowodnić w ten sposób przewagi zespołowej. Jeśli, mimo wszystko, wygrali ten mecz bezdyskusyjnie, to dzięki temu, że każdy zawodnik w trakcie 90 minut, wygrał bezpośredni pojedynek z rywalem, na którego grał.

Trela: Przewaga indywidualności. Mecz z Litwą wygrany dziesięcioma pojedynkami

Przewagę nad rywalem można w futbolu pokazać zasadniczo na dwa sposoby. Są trenerzy, którzy uznają, że mecz składa się z dziesięciu mikromeczów, serii bezpośrednich pojedynków z przeciwnikami w konkretnych strefach, których suma przekłada się na wynik spotkania. Prawy obrońca gra swój mecz z lewoskrzydłowym, środkowy pomocnik z innym środkowym pomocnikiem, napastnik ze środkowym obrońcą. Takie podejście, wraz z fascynacją grą pozycyjną promowaną przez Pepa Guardiolę, traciło na popularności, ale w ostatnich latach, z powrotem mody na krycie jeden na jednego, przeżywa renesans.

Reklama

Alternatywą jest futbol niemal bezkontaktowy. Gra zespołowa podaniami tak dobra i szybka, by nawet nie dopuszczać do kontaktu z rywalem. Pojedynki nie mają tu większego znaczenia, bo piłka między zawodnikami krąży tak szybko, że w ogóle do nich nie dochodzi. Jana Urbana, pod kątem trenerskich przekonań, należałoby umieścić zdecydowanie bliżej tego drugiego, holendersko-barcelońskiego podejścia. Ale mecz z Litwą jego drużyna wygrała głównie dzięki indywidualnej przewadze każdego z Polaków nad bezpośrednim rywalem.

Reprezentacja Polski. Wyrównana gra pozycyjna

Pod względem czegoś tak nieuchwytnego, jak tzw. kultura gry, Polska nie wyglądała na tle sąsiada z północy jak zespół z innej planety. Faworyci mieli problem z utrzymaniem się na nogach na kowieńskiej murawie. Celność podań – około 80% – była zbliżona dla obu drużyn. Co znamienne, nawet najlepsi pod tym względem reprezentanci Polski, wcale nie mieli jej bardzo wysokiej. Jakub Kiwior, Bartosz Slisz i Piotr Zieliński, najczęściej rozgrywający wśród Polaków, mieli odpowiednio 84, 87 i 84% celności zagrań.

To wyniki poniżej możliwości każdego z nich. Przeciwko Finlandii przed miesiącem Zieliński podawał z celnością 93%. Sam jego wynik pokazuje problem z płynnością prowadzenia akcji przeciwko Litwie. W niedzielę jedynym, który przekroczył 90%, był Jan Bednarek, podający w zdecydowanej większości przypadków wszerz, do innego ze stoperów.

To przekładało się także na ogólne wrażenie, czyli problem z wyraźnym pozycyjnym zdominowaniem rywala. Przewaga w posiadaniu piłki – 52 do 48 – była nieznaczna, biorąc pod uwagę dysproporcję w umiejętnościach, czy to, że Litwini nie wygrali od czternastu spotkań. Holendrzy, którym Litwini strzelili dwa gole, pozwolili im na dotykanie piłki tylko przez 27% czasu. Średnia sekwencja podań Polaków trwała pięć zagrań, przy czterech Litwinów.

Co więcej, według danych WhoScored.com, gra częściej toczyła się w polskiej tercji obronnej niż w litewskiej. Gospodarze nie mieli z tego groźnych sytuacji, ale stąd brało się wrażenie, o którym Urban mówił na konferencji prasowej, że Litwini podchodzą zbyt blisko pola karnego i mają tam zbyt dużo swobody, by podnosić głowę i orientować się w sytuacji. Selekcjoner przyznał, że kluczową wskazówką, jaką przekazał piłkarzom w przerwie, był bardziej agresywny doskok do zawodnika z piłką.

Jan Urban przyznał, że wymagał od swoich piłkarzy szybszego doskoku do rywala

Dominacja w pojedynkach

Mimo tych teoretycznie wyrównanych statystyk związanych z działaniami zespołowymi z piłką przy nodze, oglądając mecz, trudno było odnieść wrażenie, że nieszczęście wisi w powietrzu. Polacy wyszli na prowadzenie nietypowo, po bezpośrednio strzelonym rzucie rożnym, ale mieli jeszcze potem dogodne szanse, podczas gdy Łukasz Skorupski przeżywał wyjątkowo spokojny wieczór. Dołożenie gola w drugiej połowie całkowicie schłodziło mecz.

Nasi reprezentanci jako pierwsi w grupie eliminacyjnej wyjechali z Litwy bez straty gola. Ostatni raz gracze Edgarasa Jankauskasa nie zdobyli u siebie bramki przeszło rok temu. Wygrana, choć wciąż skromna, była zdecydowanie pewniejsza niż w marcu na Stadionie Narodowym na rozpoczęcie eliminacji.

Wyjaśnia ją miażdżąca, niekwestionowana przewaga, jaką Polacy osiągnęli w bezpośrednich starciach. Statystycy wyliczyli Polakom w niedzielny wieczór 55 wygranych pojedynków, a Litwinom tylko 23. To oznacza, że 71% sytuacji, w których dochodziło do zwarć w walce o piłkę, kończyło się zwycięstwem polskiego piłkarza. Przewaga była wyraźna również w powietrzu (57% starć na korzyść Polaków) oraz w dryblingach. Gospodarze, na aż 24 podjęte próby mijania rywali, odnieśli sukces tylko trzy razy. Polacy kiwali się z przeciwnikami dziesięciokrotnie i ośmiokrotnie go mijali.

Edgaras Jankauskas

Trener Litwinów nie mógł być po wczorajszym meczu zadowolony

Wygrane pojedynki na pozycjach

Jeśli gdzieś widać sto miejsc różnicy w rankingu FIFA i potężną przewagę polskich zawodników pod względem klubów, w których na co dzień grają, to właśnie w statystykach pojedynków. Takie mecze to dla faworyta zawsze test podejścia mentalnego. Czy nikt nie odpuści, czy każdemu będzie się chciało, czy nie zlekceważy rywala? Polacy podeszli do spotkania poważnie i nie zmienili tego aż do ostatniej minuty, dzięki czemu wyeksponowali przewagę w umiejętnościach indywidualnych, nawet jeśli zespołowo nie byli w stanie tego zrobić.

Każdy zawodnik z pola może o sobie powiedzieć, że wygrał pojedynek ze swoim bezpośrednim rywalem, czego suma dała drużynie pewne zwycięstwo. A często przegrywane pojedynki zrodziły w Litwinach frustrację. Mecz zakończyli, mając na koncie 21 fauli. Holendrów, dla porównania, faulowali tylko 13-krotnie. Także dlatego, że rzadziej mieli okazję w ogóle wejść z nimi w kontakt.

Nie oznacza to oczywiście, że u Polaków nic, co zespołowe, nie działało. Najciekawsze sytuacje, oprócz stałych fragmentów gry, przyniosła wymienność pozycji ofensywnej trójki. Choć teoretycznie w każdym z meczów Urbana jako selekcjonera współtworzyli ją ci sami zawodnicy, za każdym razem ich zachowania różniły się w detalach.

W Holandii Jakub Kamiński i Sebastian Szymański byli bardziej bocznymi pomocnikami, wspomagający w wysiłkach defensywnych wahadłowych, podczas gdy Robert Lewandowski samodzielnie walczył z przodu. Przeciwko Finlandii Szymański pozostał w tej roli, Kamiński jednak przeszedł do pierwszej linii, zostając niemal partnerem Lewandowskiego z ataku.

Jakub Kamiński i Robert Lewandowski

Ten duet już z Finlandią współpracował naprawdę dobrze

Lewandowski w drugie tempo

Tym razem kapitan pełnił wręcz funkcję cofniętego napastnika, grającego między dwoma dynamicznymi partnerami wbiegającymi za linię obrony i tworzącymi pierwszą linię pressingu. Widać to było w pierwszej połowie, gdy Szymański wypuścił Kamińskiego sam na sam z bramkarzem, ale też przy drugim trafieniu, kiedy Szymański zbiegł na skrzydło, a Lewandowski strzelił gola, wchodząc w pole karne w drugie tempo. Jego głębsze ustawienie sprawiało, że czasem nie nadążał za akcją, ale w tej sytuacji pozwoliło mu dostrzec lukę między skupionymi na piłce stoperami i wejść w nią w idealnym momencie.

Dla inteligentnego, czującego presję napastnika, możliwość nabiegania na piłkę w pole karne, a nie czekania tam na nią, to czasem spore ułatwienie.

Po dwóch zgrupowaniach z Urbanem sytuacja w grupie wygląda na wyklarowaną i Polacy niemal na pewno zajmą w niej drugie miejsce. Wyłania się też obraz drużyny, w której zaczyna królować zdrowy rozsądek. Selekcjoner sprawia na razie wrażenie opornego na różnego rodzaju medialne zgiełki.

W kadrze znów panuje normalność. I nuda [CZYTAJ WIĘCEJ]

Choć flirtował z ustawieniem z czwórką obrońców, pozostaje przy systemie wybranym przez poprzednika. Choć przez cały miesiąc w rozmaitych programach analizuje się na podstawie występów klubowych, kto zasłużył na powołanie do kadry, obraca się w mniej więcej tym samym gronie. Choć po pojedynczych meczach dyskutuje się na temat hierarchii w bramce (Skorupski czy Grabara) albo przydatności poszczególnych zawodników do kadry (Sebastian Szymański po Nowej Zelandii), w jego wyborach tych gorących dyskusji toczonych wokół kadry kompletnie nie widać.

Gdyby nie to, że dwóch zawodników z podstawowej jedenastki na Litwie się wykartkowało, a Nicola Zalewski może przez miesiąc wyleczyć kontuzję, już dziś można by bez pudła rozpisać skład na Holandię.

Jan Urban podczas konferencji prasowej przed meczem Polski z Nową Zelandią

Jan Urban wprowadza do kadry spokój

Hierarchia wygrywa z impulsami

To zawsze broń obosieczna. Im dłużej będzie to trwało, tym częściej Urban będzie musiał wysłuchiwać zarzutów o przywiązywanie się do nazwisk. To naturalny cykl życia każdego selekcjonera. Ale na razie po chaotycznym zarządzaniu Michała Probierza taki spokój i stabilizacja są dla tej drużyny bardzo ożywcze. Selekcjoner wspominał, że jego zdaniem ostatnimi czasy zbyt łatwo było dostać się do kadry, próbuje więc budować hierarchię na pozycjach.

A że jego sposób komunikacji jest otwarty, kibic otrzymuje wgląd w dylematy i sposób myślenia selekcjonera. Przed Holandią przyznawał, że do ostatniej chwili wahał się, czy nie wyjść czwórką obrońców, ale uznał, że to mogłoby być za duża zmiana w krótkim czasie. Przed Litwą nie ukrywał, że rozważał posłanie w pierwszym składzie Karola Świderskiego w miejsce Szymańskiego.

W przeciwieństwie do Michała Probierza, który lubił ulegać tym ostatnim podszeptom intuicji, u Urbana na razie wygrywa jednak hierarchia, stabilność składu. I niech to, że akurat Szymański był najlepszym polskim zawodnikiem i bohaterem meczu na Litwie, będzie potwierdzeniem, że w reprezentacjach to właściwe podejście.

Praktycznie każdy selekcjoner, który gdzieś odniósł sukces, wysłuchiwał na którymś etapie, że obraca się w gronie tych samych nazwisk i ma swoich pupilków. Mając zawodników do dyspozycji tylko na kilku treningach raz na parę tygodni, nie da się inaczej stworzyć dobrze funkcjonującej drużyny. Polska wciąż taką na razie nie jest, nadal wygrywa bardziej umiejętnościami indywidualnymi niż zespołowością. Ale Urban ewidentnie chce ją wprowadzić na drogę, w której stabilność wyjściowej jedenastki zacznie być atutem także w grze pozycyjnej.

Bo skądinąd wiemy, że dopiero taki futbol sprawia mu prawdziwą przyjemność.

CZYTAJ WIĘCEJ PRZY OKAZJI MECZU Z LITWĄ NA WESZŁO:

Fot. Newspix

8 komentarzy

Patrzy podejrzliwie na ludzi, którzy mówią, że futbol to prosta gra, bo sam najbardziej lubi jej złożoność. Perspektywę emocjonalną, społeczną, strategiczną, biznesową, czy ludzką. Zajmując się dyscypliną, która ma tyle warstw i daje tak wiele narzędzi opowiadania o świecie, cierpi raczej na nadmiar tematów, a nie ich brak. Próbuje patrzeć na futbol z analitycznego dystansu. Unika emocjonalnych sądów, stara się zawsze widzieć szerszą perspektywę. Sam się sobie dziwi, bo tych cech nabywa tylko, gdy siada do pisania. Od zawsze słyszał, że ludzie nie chcą już czytać dłuższych i pogłębionych tekstów. Mimo to starał się je pisać. A później zwykle okazywało się, że ktoś jednak je czytał. Rzadko pisze teksty krótsze niż 10 tysięcy znaków, choć wyznaje zasadę, że backspace to najlepszy środek stylistyczny. Na co dzień komentuje Ekstraklasę w CANAL+SPORT.

Rozwiń

Najnowsze

Reklama

Piłka nożna

Reklama
Reklama