Marek Papszun stwierdził po meczu ze Zrinjskim, że jego ambicją jest pozostawienie Rakowa na czele Ekstraklasy i Ligi Konferencji. To się nie uda. Szansa była duża, bo jego zespół wyglądał nieźle, a Zagłębie, jak mawia Kowal, grało piaseczek, ale wtedy na scenę wszedł Adriano Amorim i ładnie się zaprezentował przed kilkoma tysiącami widzów.
Brazylijczyk był ciągnięty za koszulkę przez Orlikowskiego. Nie dziwimy się, że się zirytował, bo sędzia w teorii powinien mieć wszystko jak na tacy, ale nie zareagował, bo jego wzrok podążał za piłką. Wahadłowy postanowił więc samemu wymierzyć sprawiedliwość i odwinął się młodszemu rywalowi łokciem. Po reakcji VAR-u decyzja mogła być tylko jedna – wyjazd z boiska, Raków gra przez większość meczu w osłabieniu.
Zachowania Amorima nie da się w żaden sposób obronić. Chłopak ma szczęście, że Marek Papszun odchodzi do Legii, bo pewnie wracałby do tej sytuacji jeszcze przez długie miesiące. Głupota – i to taka przez duże „g”.
Raków – Zagłębie 0:1. Amorim zawalił mecz
Do tego przewinienia Raków wyglądał obiecująco. Może nie tworzył dużej liczby sytuacji, ale to nie była też taka bezproduktywna klepanka, jaką częstochowianie serwowali na przełomie sierpnia i września. Ekipa Papszuna szukała małych gier, przyspieszeń, pojedynków. Ogółem wyglądało to na zawody, które powinny skończyć się gładkim 3:0.
Nic z tego.
Zagłębie znało swoje miejsce w szeregu. Cierpliwie czekało na okazje. Jeszcze przed czerwoną kartką parę ich stworzyło – Racovitan wybijał z linii strzał Reguły (lichy, bo lichy, ale jednak), skrzydłowy posłał też wyborną wrzutkę do Dziewiatowskiego (ale ten skiksował). Grając w przewadze wcale nie rzuciło się do przodu. Wręcz przeciwnie – dalej dawało Rakowowi grać i raczej czekało na to, aż zrobi się trochę miejsca.
A taki obrót spraw był nieunikniony, no i Zagłębie załatwiło rywala szybkim atakiem. Zrobiło się trochę miejsca, Kolan wypuścił Sypka, ten zachował olimpijski spokój.
Trochę dziwiły nas dzisiejsze wybory Marka Papszuna. Po pierwsze – nie postawił na Diaby’ego-Fadigę od początku. Po drugie – sięgnął po niego dopiero w 86. minucie. O ile nie chodziło o sprawy zdrowotno-przeciążeniowe – stanowczo za późno, bo przecież Gwinejczyk to ostatnio motor napędowy zespołu. Po trzecie – ściągnął Brunesa w 46. minucie, a zostawił na boisku blado wyglądających Makucha i Bulata. Rozumiemy, że trzeba było załatać dziurę na wahadle, ale czy na pewno trzeba było poświęcać najlepszego strzelca?
W efekcie gra w niedowadze była ciężka i dla Rakowa, i dla widzów. Gospodarze walili głową w mur, a Zagłębie spokojnie czekało, aż w końcu się doczekało.
Raków zimujący na pierwszym miejscu – to byłaby historia za mocna nawet jak na warunki Ekstraklasy. Przez długie tygodnie wszyscy narzekali na to, jak wygląda ten zespół. Wielu chciało żegnać już Marka Papszuna. W pewnym momencie wicemistrz Polski szorował nawet o strefę spadkową, będąc na piętnastej pozycji. Raków i tak, nawet mimo braku tej cudownej puenty, zaliczył mega imponujący rajd, za który należą się wielkie brawa.
Zresztą, nie wszystko stracone – spektakularną puentę jesieni zawsze można napisać w Lidze Konferencji.
Zmiany:
Legenda
WIĘCEJ O EKSTRAKLASIE:
- Pasmo wtop. Inaki Astiz nie poprawił w Legii niczego
- Wielcy chcą Pietuszewskiego. „Polski” klub lub droga Lewandowskiego?
- Trener Motoru o Ekstraklasie: „Czekają nas igrzyska śmierci”
Fot. newspix.pl