Reklama

Święty pilaw i skład z kartki właściciela. Przemysław Banaszak opowiada o Uzbekistanie

Szymon Janczyk

Autor:Szymon Janczyk

28 sierpnia 2024, 14:17 • 15 min czytania 2 komentarze

W Uzbekistanie na hasło „pilaw” piłkarze nie potrafią wysiedzieć w miejscu. Zdarza się za to, że siedzieć – na ławce – nakazuje im właściciel klubu, który dyktuje trenerowi skład z kartki. Przemysław Banaszak grał w Pakhtatorze Taszkent, tamtejszym potentacie. Teraz opowiada, jak wygląda podróż na mecz przez pustkowie, co otrzymują w darze rywale Uzbeków w Lidze Mistrzów i dlaczego treningi w Azji mogą spowodować masę kontuzji. Zapraszamy!

Święty pilaw i skład z kartki właściciela. Przemysław Banaszak opowiada o Uzbekistanie

Co sprowadza piłkarza do Uzbekistanu?

Azjatycka Liga Mistrzów. Pakhtator Taszkent regularnie zdobywa tytuły, więc wiedziałem, że w niej zagram. Początkowo byłem na nie, ale dałem się przekonać, że to miejsce, w którym mogę sobie otworzyć drogę na lepsze kierunki. Korea Południowa, Japonia, Turcja, Zjednoczone Emiraty Arabskie. Zawodnicy, z którymi grałem, trafili właśnie do tych krajów.

Tak zwane projektowanie kariery.

Plany były, ale nie wyszło. Obwiniam o to zdrowie, bo gdy tylko łapałem dobry okres, przychodziła kontuzja. Wracałem, odbudowałem się, wpadało mi wszystko i znowu kontuzja. Piąta kość śródstopia, mięśniówki…

Reklama

Mam teorię o tych kontuzjach.

Jaką?

Słuchałem „Foot Trucka” z Michałem Kucharczykiem i jego opowieści o uzbeckich treningach.

Było ciężko! Obóz w Turcji: dwa treningi na tej samej intensywności, dzień w dzień. Nawet gdy mieliśmy mecz, rano nie trenowaliśmy lżej. Nie chodzi o to, że nie powinniśmy trenować ciężko, bardziej o sposób, w jaki to się odbywało. Ciężkie treningi wpływały pozytywnie na naszą wydolność, wytrzymałość, ale obrywało się mięśniom. Bezpośrednio po zrobieniu „nóg” na siłowni wychodziliśmy na boisko, żeby ćwiczyć przerzuty, potem były małe gry. Z siłownią też było specyficznie.

Bardziej rzeźba niż faktyczna praca?

Zawodnik, który ważył 50 kilogramów, robił to, co ten, który ważył 80 kg. Po prostu trener pomagał wypchnąć ciężar przy pierwszym powtórzeniu, potem już leciało. Rzadko w ogóle z niej korzystaliśmy, a gdy już to robiliśmy, każdy „machał” tak samo. Z Michałem Kucharczykiem mieliśmy prywatne rozpiski, więc realizowaliśmy je albo przed, albo po treningu.

Reklama

Kto pozwalał, żeby tak wyglądały wasze treningi?

Trener przygotowania fizycznego pracował z głównym trenerem, Maksymem Szackim, gdy ten grał na Ukrainie. Kiedyś powiedział mi:

– My robiliśmy to samo, tylko jeszcze więcej!

Fajnie, ale to było kilkanaście lat temu, świat się zmienia. Intensywność cały czas była taka sama. Dwa dni po meczu organizm odczuwa największe zmęczenie, ale nie było wtedy wprowadzenia czy regeneracji, tylko mocny trening. Mój organizm nie przyjął tego zbyt dobrze. Ale trener Szacki był w porządku. Miał wiedzę, dawał dużo wskazówek, zwłaszcza napastnikom, bo sam nim był.

Stadion Pakhtatora Taszkent

Zdziwił cię taki brak świadomości? Przyszedłeś do krajowego potentata.

Trochę tak. Początkowo nie zwracałem na to uwagi, stwierdziłem, że muszę się dostosować. Nie odpuszczałem, czasami zostawałem po treningach, żeby dodatkowo zrobić ćwiczenia dla napastnika. Gdy przyszły urazy i zacząłem szukać przyczyn, mocniej się nad tym zastanowiłem. Zdałem sobie sprawę, że miałem dobre wejście, bo byłem po przygotowaniach w Polsce. Wyróżniałem się, robiłem liczby. Inna sprawa, że to jednak Uzbekistan. Ciężko było zakładać, że wszystko będzie top.

Czyli dlatego Jasurbek Jakszibojew nie przebił się w Legii Warszawa.

Mógł nie być gotowy fizycznie na europejską piłkę. Uzbecy zresztą różnie patrzą na karierę. Ambitniejsi marzą o Europie, ale są też tacy, którzy chcą zarobić, więc bardziej interesuje ich Bliski Wschód. Na miejscu też płacą dobrze, mogą czuć się jak gwiazdy. Braki fizyczne nadrabiają techniką. Nie ma tam wysokich zawodników, są niscy, szybcy, potrafią dryblować i uderzać z dystansu, mają świetnie ułożoną nogę. Włącz sobie kompilację bramek z ligi uzbeckiej, przecież co jeden to stadiony świata!

Włączę, prawdopodobnie jako drugi Polak po tobie, co ładnie łączy się z pytaniem: jak z zainteresowaniem lokalsów?

Taszkent to ogromne miasto, przemiał ludzi jest niesamowity. Nie ma nawet szans, żeby ktoś cię rozpoznał w restauracji. W okolicach stadionu było już trochę inaczej, zwłaszcza że byłem pierwszym zawodnikiem z Polski. Zaraz po transferze słyszałem porównania do Lewandowskiego…

Jak je zniosłeś?

Cieszyłem się, ale miałem świadomość, że nie wynikają z mojej gry, tylko z pochodzenia! Co do kibiców: dwa tysiące ludzi na meczu to norma, więcej chodzi tylko na Ligę Mistrzów. Ale już na Navbahor czy Nasaf przychodził pełny stadion. Gdy tam jechaliśmy, trybuny się grzały. U nas czasami więcej było fanów gości niż naszych. Dragan Ceran, który jest tam chyba od zawsze, mówił mi, że od kiedy pamięta, tak to właśnie wygląda. Doping też jest inny. Możesz usłyszeć na przykład, jak ktoś gra na trąbce piosenkę z „Piratów z Karaibów”.

Da się wieść w tym ogromnym Taszkiencie fajne życie?

Da się. Problemem jest jednak odległość od domu i szanse na sprowadzenie rodziny. W Uzbekistanie są dwa języki: lokalny oraz rosyjski. Po angielsku się dogadasz, ale nie z każdym, pół na pół. Żonie ciężko byłoby tam znaleźć normalną pracę. Niewielu rzeczy tam jednak brakuje. Opieka medyczna jest średnia, ale mieszkania, codzienne życie — naprawdę fajne.

Co robi samotny Polak w takim mieście?

Śpi, trenuje, dzwoni do rodziny na FaceTime. Czasami czułem się jak na przedłużonym obozie przygotowawczym. Nie przestawiłem się nawet na ich czas, żyłem jak u siebie. To trzy godziny różnicy, treningi mieliśmy o 18, mogłem spać od pierwszej nawet do jedenastej. Przed treningiem niewiele dało się zrobić, bo męczyły upały, po nim możesz skoczyć na jakieś jedzenie, ale miejscowi nie lubią się tak integrować. Wracają do rodzin, dzieci. Nawet mistrzostwo świętowaliśmy zwykłą kolacją, żadnej fety.

Nie zdarzyło się wyjść na targ po świeży sok z granatu?

Owoce na bazarze kupowałem cały czas. Arbuzy były przepyszne, świeże. Czuć było, że uprawiają je sami. Gdy było więcej wolnego, to tak, zwiedzałem miasto. Jest tam co zobaczyć, Taszkient jest czysty i zadbany, nawet spacerowanie po nim jest przyjemne.

Bazar w Taszkencie

Można się zachwycić?

Planuję nawet wrócić tam jako turysta, więc chyba można! Połączę to z odwiedzeniem Samarkandy, Buchary. Uzbekistan jest pełen ładnych, oświetlonych miejsc, tak zwanych magic cities, małych Disneylandów. W oczy rzuca się wiele meczetów, które z zewnątrz są piękne, ozdobione. W centrum Taszkentu jest duży park z pokazem fontann, więc sporo się dzieje.

Nie jest to taka dziura, jak się niektórym wydaje.

Jeśli chodzi o miasta: nie, są nowoczesne, światowe. Poza miastem można za to zauważyć człowieka na wozie ciągniętym przez osiołka, częściowo zawalone, biedne domy.

Jako Polak odczułeś w ogóle, że kiedyś byliśmy praktycznie jednym państwem, żyliśmy pod tym samym „protektorem”?

W podejściu do obcych dominuje otwartość. Są bardzo mili, nienachalni. Ani nie próbują nawracać na swoją religię, tradycję, ani nie wykluczają cię za bycie innym. Mnóstwo osób interesowało się tym, jak się czuje, jak mi się żyje. Życzliwość aż zaskakiwała.

Słyszałem, że Uzbecy są bardzo uczciwi.

Myślę, że tak. Chociaż…

Oho!

Czekam jeszcze na jeden przelew od klubu. Jeśli wpłynie, to faktycznie — uczciwi.

Oglądałem programy o Uzbekistanie, w którym porównywano ten kraj do sąsiadów. Kirgistan, Turkmenistan: tam żyje się gorzej.

W Turkmenistanie graliśmy Ligę Mistrzów, to mała Korea Północna. Cenzura, narzucanie ludziom, jak mają żyć. Od razu na lotnisku robili nam wymazy, testy, wszyscy chodzili w maskach, a przecież było już parę lat po pandemii. Na ulicach czułeś się dziwnie, bo było pusto, na chodnikach nie było widać żywej duszy. Dopiero w dniu meczu coś się ożywiło, ale wciąż wyglądało to dziwnie, bo każdy był ubrany tak samo — klubowy dres, w łapce flaga. Nawet chodzili tak samo, jak w zegarku.

Zauważyłeś absurdalną wręcz czystość na ulicach Turkmenistanu?

Tak, faktycznie.

Dlaczego nikt nie wierzy, że najlepszy klub świata gra w Turkmenistanie?

Ich rząd jest zafiksowany na tym punkcie. Po miastach jeżdżą specjalne jednostki, które myją chodniki i budynki na błysk.

O proszę. Tak to wyglądało: czyściutko, wszystko przystrzyżone, ułożone. Parę osób mi mówiło, że gdy tam pojadę, przeżyję szok. Nie ma internetu, sieci komórkowej, niektóre aplikacje nie działają, bez VPN nic nie zrobisz. Uzbekistan nie jest nawet w małym stopniu podobny do tego kraju. W zasadzie, gdyby nie odległość od Polski, to byłby ciekawym miejscem do życia. Przynajmniej Taszkent, bo czasami przyjeżdżali do nas zawodnicy z Bałkanów z innych klubów i opowiadali, że w Andiżanie czy Ferganie nie wygląda to tak pięknie. Mniejsze miasta, tam nie czuć Europy.

Jak przemieszczać się po Uzbekistanie?

Często jeździliśmy pociągami. Tam, gdzie kolej nie dojeżdża, jechaliśmy miniwanami. Klub wynajmował kilka samochodów, pakowaliśmy się po czterech i w drogę. Przez uzbeckie góry autokar się nie przebije, zakręty to takie ślimaki, że większy bus się nie zmieści. Mieliśmy szofera, sześć godzin i byłeś na miejscu.

Sześć godzin przez pustkowie?

Do miast nie zajeżdżaliśmy, więc jeśli już coś pojawiało się na horyzoncie, to wioseczki. Przy drogach były stacje, przy których gromadzili się handlarze. Pamiętam stoiska z serem pod każdą postacią. Na przykład małe, serowe kuleczki, sprzedawane jako przekąska. Do tego dużo orzechów, pistacji. Taka przerwa na ser, orzeszki i tankowanie. Raz zatrzymał nas wielki korek, zastanawialiśmy się, co się dzieje, a to pasterz prowadzi stado owiec środkiem drogi. Ze trzysta ich było.

Taszkent nocą

Podróż po Uzbekistanie pociągiem też bywa specyficzna.

Raz jechaliśmy takim z łóżkami zamiast siedzeń. Nie byłbym zaskoczony, za dzieciaka jeździłem koleją po Polsce, też trafiały się wagony sypialne. Tylko było widać że te uzbeckie wagony w środku i łóżka lata świetności już mają dawno za sobą. Jakbym cofnął się w czasie i to nie do dzieciństwa, jeszcze bardziej. Zwykle jednak podróżowaliśmy pociągiem à la intercity, takimi między Taszkientem a Samarkandą przemieszczają się turyści.

Top trzy uzbeckich potraw?

Trudne, bo trzymałem się kuchni europejskiej, ewentualnie tajskiej czy chińskiej. Jeśli już lokalna, to najczęściej pilaw i smakowało, bardzo dobre. Jedyny problem, że jest to tłuste, masywne, więc możesz to zjeść raz na jakiś czas i nic więcej. W różnych miastach mają różne odmiany, przyrządzają to w wielkim garze, na głębokim oleju. Do tego marchewka, mięso. Druga potrawa: somsa, większe pierogi z mięsem. W porządku była jeszcze zupa shurpa, trochę ostra, ale w porządku. Często robili ją w bazie treningowej. Popularne są też szaszłyki. Najbardziej zapamiętałem ten pilaw. Jest wręcz święty, czczony.

To znaczy?

Gdy w szatni padło, że na kolację jest pilaw, było poruszenie, szybka modlitwa i sprint do kuchni. Pilaw królował też na spotkaniach integracyjnych i po treningu wszyscy się poganiali: dawajcie, bo idziemy na pilaw; szybciej, bo pilaw czeka. Niesamowite, wszyscy to uwielbiali.

Jak wygląda spotkanie integracyjne w Uzbekistanie?

Piwka nie ma! Siadaliśmy w restauracji, przynosili pilaw na wielkim talerzu, dla dwóch osób. Wjeżdżały sałatki, soki, świeże owoce — bardzo smaczne, o intensywnym smaku, tak jak warzywa — i się jadło. Potem pogadanka, że przed nami ważne mecze, trzeba wygrać i każdy przebierał nogami do wyjścia, bo było wiadomo, że nie ma co siedzieć.

Życie nocne też jednak istnieje. Podobno uzbeccy chłopcy chodzą na imprezy, żeby się wytłuc po gębie.

Są dyskoteki, kluby, ludzie palą sziszę w knajpach. Gdy chcieliśmy wyjść na bardziej integrację w „naszym” stylu, w dzień wolny zbierali się obcokrajowcy, szliśmy na kolację, piwko. Jeśli bawią się lokalsi, to tylko mężczyźni i głównie na mieście, bo alkohol jest dostępny tylko w stosownych sklepach i restauracjach. Wiadomo, taka religia.

Widzę, że narzekasz na Uzbekistan mniej niż Michał Kucharczyk.

Kuchy przyszedł tam w innej sytuacji i trochę inaczej go traktowali. Poza tym ma swój charakter, nie pozwalał sobie na pewne rzeczy, otwarcie mówił o tym, co mu się nie podoba. Niektórym przeszkadzała prawda prosto w oczy. Ale pilaw smakował i jemu!

Ciebie się o coś czepiali?

Mieli jeden problem, dla mnie kuriozalny. Ważyli nas dzień przed meczem, z rana, w hotelu. Czyli na czczo, a dwa dni potem o godzinie 18, czyli po dwóch posiłkach i nawodnieniu. Później dziwili się, że waga wskazuje np kilogram czy dwa więcej. Raz trener zawołał mnie i jednego obcokrajowca, pytali, co się z nami dzieje. Tyle że tkanka tłuszczowa w ogóle się nie zmieniła. Ale nie: będziesz lżejszy, będziesz szybciej biegał.

Ciekawa interpretacja danych.

Stara szkoła. Zabrakło wgrania aktualizacji.

Jacy są właściciele uzbeckich klubów?

Naszego nie było widać. Czasami po meczach schodził do szatni, ale rzadko. Traktowano go jak bossa, wszystko finansował. Raz, dzień przed sobotnim spotkaniem, boss przyjechał swoim Maybachem, przyszedł z ochroną na trening, wyciągnął kartkę i powiedział:

– Teraz przeczytam, kto będzie grał, kto będzie na ławce, a kogo nie będzie wcale.

Wyczytał, podał nawet, kto ma być kapitanem. Pierwszy raz w życiu coś takiego widziałem.

Trener nie zareagował?

Właściciel oznajmił mu, że ma się niczym nie przejmować, ma sobie odpalić fajkę, stać z boku i się nie odzywać. O zmianach miał decydować kapitan, bo „on to będzie czuł z boiska”. Stwierdził, że gramy z tak słabym zespołem, że i tak wygramy. Finalnie jednak o zmianach w trakcie meczu decydował trener.

Właściciel miał w ogóle jakiś powód czy to był typowy kaprys?

Mieliśmy trochę słabszy okres, nie wygraliśmy trzech meczów z rzędu. Po porażce przyjechał i stwierdził, że teraz on decyduje. Parę dni później graliśmy w Lidze Mistrzów. Na ogół byłem podstawowym zawodnikiem, ale wtedy wystawił samych Uzbeków i bramkarza Pawła Pawliuczenkę. Chyba był to początek większych zmian, bo w tym sezonie zmienili cele i podejście, nie grają za wszelką cenę o mistrzostwo. Chcą, żeby częściej grali Uzbecy, aby później móc ich sprzedać.

Futbol w Uzbekistanie się rozwija, jakkolwiek dziwnie to nie brzmi. Są coraz bliżej awansu na mistrzostwa świata.

Liga uzbecka sama w sobie nie jest zła, jest na pewno mniej taktyczna, bardziej bezpośrednia, ale poziom jest dobry. Mają mocną reprezentację olimpijską, rocznik U-21. W lidze gra nawet zespół Olimpik Taszkient, w którym grają zawodnicy typowani do wyjazdu na Igrzyska Olimpijskie. Do Paryża poleciało pięciu piłkarzy z tej ekipy, a w tabeli są w środku stawki. Oni naprawdę nieźle szkolą, mają ciekawe jednostki. Wielu zawodników z mojego klubu regularnie grało w seniorskiej reprezentacji Uzbekistanu. Ze mną grał Abbosbek Fayzullayev. Cały czas patrzył do przodu, świetnie czuł grę, bardzo dobra technika. Wziąłbym go do Polski, ale trochę za późno – odszedł do CSKA Moskwa. Czytałem, że teraz chce go Villarreal.

Abbosbek Fayzullayev podczas Igrzysk Olimpijskich w Paryżu

Lokalsi przejęli się tą scenką z właścicielem dyktującym skład?

Starsi, bardziej doświadczeni, tak. Zwłaszcza że usiedli na ławce, więc ich to osobiście uraziło. Młodzi się cieszyli, bo w końcu wstawił ich do składu! Ogólnie młody piłkarz z Uzbekistanu wydaje się mieć fajne życie. Niedawno wygrali Puchar Azji U-23, każdy dostał nowego Chevroleta, a samochody są tam drogie. Na ulicach spotkasz raczej stare auta. Taksówką przejedziesz cały Taszkient za dwanaście złotych, ale zdarzają się samochody w takim stanie, że boisz się, czy drzwi nie odpadną. Na taksówkach jeżdżą ludzie spoza miast, przyjeżdżają nimi do centrum, żeby dorobić. Dopiero jak zamówisz opcję premium, podjedzie elektryczne auto prosto z Chin. Jedno wszystkich łączy: czy elektryk, czy stary Chevrolet, zawsze biały. Śmialiśmy się, że Taszkient to miasto białych samochodów.

A mówią, że miasto wiatru!

Nie odczułem, było duszno. Wiatr pojawiał się pod wieczór, ale to było przyjemne, bo nie dość, że podczas treningu, to jeszcze po całym dniu z 45 stopniami na termometrze.

Występy w azjatyckiej Lidze Mistrzów traktujesz tak samo, jakby to była europejska wersja?

Oj nie, kompletnie! Widać różnicę, nawet po otoczce i opakowaniu. W Azji Liga Mistrzów nie pachnie takim prestiżem jak w Europie. W domu wokół meczu nie dzieje się wiele więcej niż w przypadku ligowego spotkania. Wiadomo, różniło się to, że była większa frekwencja oraz to, że graliśmy na stadionie Bunyodkoru, gdzie gra też reprezentacja Uzbekistanu. Na meczach wyjazdowych bardziej dało się odczuć to, że jest to Liga Mistrzów.

Zero ekscytacji, że grasz w międzynarodowych rozgrywkach?

Ekscytacja była, ale niepełna. Może dlatego, że nie byłem zadowolony z tego, jak to się skończyło. Nie strzeliłem bramki, nie wyszliśmy z grupy, nie wpadliśmy na Saudyjczyków z Cristiano Ronaldo albo Karimem Benzemą, których wylosowali nasi uzbeccy rywale. My z Arabii Saudyjskiej wylosowaliśmy zespół Al-Fayha. Pocieszeniem było, że graliśmy z Al-Ain ze Zjednoczonych Emiratów Arabskich, oni później Ligę Mistrzów wygrali. Widać było jakość. Myślę, że po wyjściu z grupy mogłoby być ciekawiej, byłyby mecze w Japonii czy w Korei.

Nie było żal zostawić ten świat i wrócić do Polski?

Byłem już trochę zmęczony. Kończył mi się kontrakt, miałem ofertę przedłużenia, ale zadeklarowałem wcześniej, że odejdę. Nie skończyło się to zbyt dobrze, bo przez pół roku byłem bez klubu. To pochodna urazu. Dwa tygodnie przed końcem sezonu bolał mnie mięsień dwugłowy, ale koniecznie chciałem zagrać i wypadłem na trzy miesiące. W takiej sytuacji znaleźć zimą klub w Ekstraklasie… Byłem na straconej pozycji, każdy szukał kogoś „na już”.

Odczułeś, że polskich klubów kompletnie nie obchodzi, co zrobiłeś w Uzbekistanie?

Dla nich po prostu zniknąłem z radarów. Jeden pierwszoligowy dyrektor sportowy powiedział, że oglądał nasze mecze w azjatyckiej Lidze Mistrzów.

Co wywnioskował?

I tak mnie nie chciał! Nie było jednak tak, że nikt się mną nie interesował. Prowadziłem rozmowy w Ekstraklasie, były propozycje np. z Kazachstanu. Po prostu przez kontuzję nie mogłem nawet nigdzie pojechać i pokazać, że jestem w formie, że dam radę. Gdyby nie to, myślę, że byłbym w Ekstraklasie, bo jeden trener mnie bardzo chciał. Wyjazd sporo mi jednak dał, przede wszystkim pewność siebie. Grasz w innym kraju, w Azjatyckiej Lidze Mistrzów, walczysz o mistrzostwo, to buduje. Może to tak nie wygląda, skoro trafiłem do pierwszej ligi, ale mierzę siły na zamiary. Potrzebowałem spokoju, miejsca do odbudowy i regularnej gry, żeby nie być którymś wyborem, żeby nie brakowało minut. To odnalazłem w Górniku Łęczna.

Trochę trudniejsza saga transferowa niż wtedy, gdy odchodziłeś z Chełmianki i chciał cię każdy.

Dosłownie każdy, bo oglądała mnie nawet Legia Warszawa. Skaut jeździł na trzecią ligę, interesowali się. Dopóki nie miałem agenta, zainteresowanie było duże, gdy podpisałem umowę, grono się zmniejszyło, temat Legii też nagle zniknął. Miałem też testy w Radomiaku w połowie rundy, tam ponoć rozchodziło się o kwestie finansowe między klubami. Do Widzewa dołączyłem w ostatni dzień okienka, gdy wszystkie ligi już grały. Trochę się rozczarowałem, liczyłem, że skoro chciała mnie Legia, to będę w Ekstraklasie.

Sodówka?

Nie, po prostu nie wiedziałem, z czym to się je. Nie znałem wielkiej piłki, nie miałem doświadczenia. Przespaliśmy tamten okres, dla mnie to były pierwsze przygody z agentem. Całe to zamieszanie mi przeszkodziło, mogłem wycisnąć więcej z tamtego momentu i przyśpieszyć proces rozwoju, ale cóż — uczysz się na błędach.

Przywiozłeś sobie chociaż coś z tego Uzbekistanu?

Magnes!

Podobno są najtańsze na świecie.

Faktycznie, kosztował jakieś sześć złotych, niewiele. Poza tym chyba nic nie mam, tylko jakieś koszulki i klubowe gadżety. Śmialiśmy się zawsze z Kuchym, że jak będziemy wracać, to weźmiemy ze sobą kuferek z talerzami. Gdy lataliśmy na Ligę Mistrzów, zawsze ktoś z klubu targał te ogromne kufry na lotnisko. Wieźliśmy je ze sobą, żeby dać gospodarzom jakiś lokalny prezent. To byłby dobry pomysł, ale nie zmieściłbym tego w bagażu!

WIĘCEJ O 1. LIDZE:

ROZMAWIAŁ SZYMON JANCZYK

fot. Newspix

Nie wszystko w futbolu da się wytłumaczyć liczbami, ale spróbować zawsze można. Żeby lepiej zrozumieć boisko zagląda do zaawansowanych danych i szuka ciekawostek za kulisami. Śledzi ruchy transferowe w Polsce, a dobrych historii szuka na całym świecie - od koła podbiegunowego przez Barcelonę aż po Rijad. Od lat śledzi piłkę nożną we Włoszech z nadzieją, że wyprodukuje następcę Andrei Pirlo, oraz zaplecze polskiej Ekstraklasy (tu żadnych nadziei nie odnotowano). Kibic nowoczesnej myśli szkoleniowej i wszystkiego, co popycha nasz futbol w stronę lepszych czasów. Naoczny świadek wszystkich największych sportowych sukcesów w Radomiu (obydwu). W wolnych chwilach odgrywa rolę drzew numer jeden w B Klasie.

Rozwiń

Najnowsze

1 liga

Komentarze

2 komentarze

Loading...