Choć może być trudno w to uwierzyć, to XXI wiek faktycznie kończy 25 lat. Stuknęła naszemu stuleciu ćwiartka. Dla polskiego sportu było to 25 lat znaczących, bo z marazmu końcowych lat 90. wydobyliśmy się do sukcesów w naprawdę wielu dyscyplinach sportu. Ale jakie były najważniejsze wydarzenia po drodze? Kto w danym roku zasłużył na to, by o nim wspomnieć? Oto pierwsza część naszego zestawienia 25 momentów na minione 25 lat. Od Małyszomanii do Roberta Kubicy.
Polski sport i najważniejsze wydarzenia ćwierćwiecza. Część I – 2001-2008
Sprawa, co trzeba podkreślić, nie była łatwa. Nie postawiliśmy bowiem na typowy ranking, a szliśmy rok po roku, za każdym razem sięgając po tylko jedno – naszym zdaniem najważniejsze – wydarzenie. W niektórych latach nie mieliśmy wątpliwości, w innych trwały dyskusje, bo były one bardzo bogate w sukcesy. Ostatecznie powstało jednak to zestawienie, a przed wami jego pierwsza część, obejmująca lata 2001-2008.
Spis treści
- Polski sport i najważniejsze wydarzenia ćwierćwiecza. Część I - 2001-2008
- 2001. Skok w XXI wiek
- 2002. Pierwszy raz od 16 lat
- 2003. Sam sobie to wyrwał
- 2004. Historyczne medale
- 2005. Tańcz, Jurek, tańcz
- 2006. Medal dla Arka
- 2007. Dwa, dwa, dwa zero!
- 2008. Robert Kubica mknie jak błyskawica
- Czytaj również na Weszło:
2001. Skok w XXI wiek
Zaczęło się w Oberstdorfie. Potem było Garmisch-Partenkirchen, Innsbruck i Bischofshofen. Adam Małysz dosłownie wprowadził nas w sportowy XXI wiek, w wielkim stylu wygrywając Turniej Czterech Skoczni. To był absolutny przełom. Nagle pojawił się Polak, który nie tylko dominował (do dziś nikt nie wygrywał, nokautując rywali tak jak Orzeł z Wisły), ale też robił to regularnie. Na ekranach telewizorów w polskich domach Małysz gościł co tydzień, a ten jego pierwszy wielki sukces przypadł w dodatku na okres świąt i przełomu lat, gdy wszyscy faktycznie w tych domach siedzieli.
Bo to nie tak, że nie mieliśmy w tamtym okresie sukcesów. Rok wcześniej, na igrzyskach w Sydney, zgarnęliśmy sześć złotych medali. Dziś to dla nas wręcz liczba niewiarygodna. Sęk w tym, że wszystkie one były w konkurencjach rzadziej pokazywanych, mniej medialnych – jak chód czy rzut młotem. A skoki? One idealnie wpasowały się w rytm życia Polaków. W efekcie zaczęła się tzw. małyszomania. Fenomen, jakiego nie było przedtem i jakiego nie było już potem.
Dziś trudno nawet o nim opowiadać. Trzeba było to rodzinne dmuchanie w telewizor przeżyć. Po prostu.
2002. Pierwszy raz od 16 lat
Musieliśmy poświęcić Adama Małysza na ołtarzu piłki nożnej. W 2001 roku się na to nie zdecydowaliśmy, choć to wtedy reprezentacja Jerzego Engela awansowała na mistrzostwa, jednak wybuch małyszomanii nie mógł przegrać z niczym. W 2002 roku Małysz również szalał – zdobył dwa medale olimpijskie, jednak nie było wśród nich złota. Obronił też Kryształową Kulę. Należy, a wręcz trzeba docenić te sukcesy. Podobnie jak na przykład fakt, że Cezary Trybański przedarł się w tamtym roku do NBA, jako pierwszy z naszych rodaków.
Jednak to piłka nożna zawsze zajmowała – i zajmuje nadal – pierwsze miejsce w sercach Polaków. A powrót na mundial po 16 latach był wydarzeniem szczególnym. Autor tego tekstu sam miał 6 lat i zbierał monety z naszą reprezentacją, wierząc, że – zgodnie z zapowiedziami selekcjonera – powalczymy nawet o medal. I ta atmosfera wyczekiwania, nadziei była wyjątkowa. Szczególne było też to, jak dostaliśmy potem mokrą szmatą po twarzach, a do historii przeszedł duet Tomasz Hajto i Pauleta. Ten mundial jest więc ważny trojako: jako powrót sam w sobie, turniej wielkich nadziei i ogromne rozczarowanie.
To wszystko sportowe emocje. Radość, wyczekiwanie i rozczarowanie. Kadra Engela dała nam wszystko. Wypada jej jednak pogratulować – bo kto wie, co byłoby, gdyby Jerzy Władysław i jego piłkarze nie przerwali tej wielkoturniejowej suszy.
2003. Sam sobie to wyrwał
2003 rok to wielki sukces naszych siatkarek, które sensacyjnie zdobyły mistrzostwo Europy. Każdy znał Małgorzatę Glinkę czy Dorotę Świeniewicz. Nie ukrywajmy, że choć dały nam wiele radości, to daleko było im do tego, co zapewnił Polakom Adam Małysz. Sezon 2002/03 przez jakiś czas wydawał się nie iść po jego myśli. Przed mistrzostwami świata w Predazzo „ledwie” sześć razy stał na podium i ani razu nie wygrał. W 22 konkursach.
Biorąc pod uwagę skalę dominacji Adama z poprzednich dwóch lat – było to zaskakujące.
Włoska impreza odmieniła jednak wszystko. Małysz pojechał tam przygotowany idealnie. Latał daleko, wysoko, wyprzedził wszystkich rywali, a rozemocjonowany Włodzimierz Szaranowicz wręczał mu złoto jeszcze przed skokiem Mattiego Hautamekiego, krzycząc, że „nie może tego skoczyć Hautameki! Poczekam, przeproszę państwa!”. Przepraszać jednak nie musiał. Adam zrobił to, czego nie zdołał dokonać dwa lata wcześniej – zdobył złoty dublet, pobił rekordy obu skoczni i pokazał, że jest najlepszy.
Po mistrzostwach się napędził. Wygrał trzy kolejne konkursy i nagle stał się faworytem do trzeciej z rzędu Kryształowej Kuli. Pomogła mu zbita stawka, żaden skoczek się w tamtym sezonie nie wyróżniał, a on – choć na podium stawał wcześniej niezbyt często – regularnie był w najlepszej dyszce. Gdy więc po MŚ nadal skakał na najwyższym poziomie, to szybko objął prowadzenie w „generalce” i już go nie oddał.
Jako pierwszy i do dziś jedyny skoczek w historii był najlepszy trzy zimy z rzędu. Małyszomania trwała w najlepsze.
CZYTAJ TEŻ: MAŁYSZ TO STRASZNY JAJCARZ
2004. Historyczne medale
To właściwie rok bez konkurencji. Igrzyska w Atenach były najważniejszym wydarzeniem, a w ich trakcie napisało się nieco historii istotnych dla polskiego sportu. Przede wszystkim: były to ostatnie igrzyska Roberta Korzeniowskiego. Nasz wielki chodziarz miał już złoto z Atlanty (1996), dublet z Sydney (2000), a w Barcelonie w 1992 roku – gdzie debiutował – stracił srebro na ostatnich metrach z powodu dyskwalifikacji.
Do Aten przyjechał walczyć o czwarte złoto, czyli coś, czego nie dokonał jeszcze żaden Polak. Irena Szewińska – najwybitniejsza polska olimpijka – zdobyła, owszem, siedem medali, ale tylko trzy z nich były złote. Korzeniowski w Sydney jej dorównał (po latach do tego grona dołączyła jeszcze Anita Włodarczyk i, zimą, Kamil Stoch), a w Atenach polski mógł wyprzedzić. I zrobił to. Po raz trzeci z rzędu okazał się najlepszy w rywalizacji na 50 kilometrów, cementując tym samym swój status drugiej najważniejszej postaci polskiego sportu – po Małyszu – na przełomie wieków.
Igrzyska w Atenach ogółem nie poszły nam jednak tak, jakbyśmy tego chcieli. Po bardzo dobrym z dzisiejszej perspektywy Sydney, w Grecji sięgnęliśmy tylko po 10 medali, w tym trzy złote. Oprócz Korzeniowskiego dołożyli się jeszcze Tomasz Kucharski i Robert Sycz w w wioślarstwie i Otylia Jędrzejczak w pływaniu. To medal tej ostatniej też okazał się historyczny – polskie pływanie nigdy wcześniej złota nie wywalczyło… i nie zrobiło tego też nigdy później. A Otylia na tamtych igrzyskach była genialna – do złota dołożyła dwa srebra.
Dziś polskie pływanie o takich wynikach marzy. A na medal – jakikolwiek – z igrzysk czeka od… Aten właśnie.
2005. Tańcz, Jurek, tańcz
2005 to rok, w którym nasz sport się rozkręca. Siatkarskie Złotka obroniły wtedy ten tytuł na jeszcze dwa lata. Tomasz Adamek zdobył mistrzostwo świata WBC. Nikt jednak nie zrobił takiej furory jak Jerzy Dudek, który z Liverpoolem najpierw dotarł do finału Ligi Mistrzów, a potem został jego bohaterem.
Czy był to najlepszy występ bramkarza w dziejach? Nie no, gdzie tam. Daleko mu do tego. Choćby Thibaut Courtois z finału w 2022 roku trzeba postawić w tej hierarchii dużo wyżej.
Dudek zagrał jednak w finale legendarnym, wspominanym przez wielu jako ten numer jeden. Takim, który nigdy nie zostanie zapomniany. Wszyscy znacie tę historię: Liverpool przegrywał z wielkim Milanem już 0:3 do przerwy, by potem straty odrobić w ledwie kilkanaście minut po starcie drugiej połowy. Po tym żadne gole już nie padły i to akurat w dużej mierze już zasługa Dudka. Polakowi pamięta się do dziś podwójną interwencję w dogrywce, gdy Andrij Szewczenko w sobie – i Dudkowi – tylko znany sposób nie trafił do bramki.
A potem, oczywiście, karne. Te z tańcem na linii (i z wychodzeniem przed nią, ale słuchajcie: Dida też wychodził). Te karne, w których do bramki Dudka nie trafili: Serginho, Andrea Pirlo i wreszcie – pogrążony ostatecznie – Szewczenko, po którego strzale Polak pobiegł w kierunku narożnika i cieszył się z całym zespołem. Właśnie wygrał finał najważniejszych europejskich rozgrywek, jako trzeci Polak w historii, po Zbigniewie Bońku i Józefie Młynarczyku (Sławomir Wojciechowski, czasem podawany w statystykach, nie zagrał w sezonie 2000/01 w żadnym meczu). A pierwszy od momentu, gdy Puchar Mistrzów zmienił się w Ligę Mistrzów.
No i wszystko to, co zrobił – jego interwencje, taniec na linii – przeszło do historii jako „Dudek Dance”.
2006. Medal dla Arka
Były zimowe igrzyska w Turynie i historyczne srebro Tomasza Sikory, trzeba to odnotować. Był też Robert Kubica, który zadebiutował w F1 i niemal od razu stanął na podium Grand Prix, zgadza się. Mieliśmy też mistrzostwa świata w piłce nożnej, ale o tym nie ma co pisać. Bo były i inne – te siatkarskie.
Nasza męska siatkówka od lat nie mogła nawiązać do sukcesów z ery Huberta Wagnera. Mistrzostwo świata z 1974 roku i złoto olimpijskie zdobyte dwa lata później zdążyły pokryć się kurzem. Co gorsza – nie zapowiadało się, by ktokolwiek miał ten kurz zdmuchnąć. Udział Polaków w wielkich turniejach od lat 90. wyglądał bowiem tak:
- Igrzyska olimpijskie: brak kwalifikacji (1992, 2000), 11. miejsce (1996).
- Mistrzostwa świata: brak kwalifikacji (1990, 1994), 17. miejsce (1998) i 11. miejsce (2002).
- Mistrzostwa Europy: 7. miejsce (1991, 1993), 6. miejsce (1995), brak kwalifikacji (1997 i 1999), 5. miejsce (2001, 2003).
Ożywienie przyniosły igrzyska w Atenach, na których Polacy niespodziewanie dotarli do ćwierćfinału pod wodzą Stanisława Gościniaka. W grupie Biało-Czerwoni wygrali wtedy z Serbią i Czarnogórą, Tunezją, oraz – po tie-breaku – Argentyną. W ćwierćfinale do zera ograli nas wielcy Brazylijczycy – późniejsi mistrzowie olimpijscy – ale wynik z Grecji pokazywał, że coś niecoś potrafimy. Siatkarze tacy jak Michał Bąkiewicz, Arkadiusz Gołaś, Piotr Gruszka, Krzysztof Ignaczak, Łukasz Kadziewicz, Sebastian Świderski i Paweł Zagumny pokazywali, że mogą grać na wysokim poziomie.
Na początku 2005 roku zatrudniono im w dodatku trenera, który sprawił, że w pełni to uwierzyli. Do Polski przyjechał Raul Lozano, który został pierwszym w dziejach zagranicznym trenerem naszych siatkarzy. Ryzyko związane z jego angażem się opłaciło. Na mistrzostwach Europy w 2005 roku znów byliśmy co prawda na 5. miejscu. Ale MŚ 2006 – rozgrywane dla tragicznie zmarłego rok wcześniej Gołasia, gdy na podium wszyscy stanęli w jego koszulkach – okazały się wielkim sukcesem Polaków. Te koszulki to zresztą symbol polskiego sportu.

Biało-Czerwoni doszli do finału z kompletem zwycięstw (między innymi w genialnym meczu z Rosją, gdy wyszli z 0:2 w setach), a w półfinale ograli Bułgarię. Nagle wiedzieli, że mają medal, że zagrają o złoto. W finale nie dała nam szans Brazylia (w pierwszym secie sprała boleśnie do 12), ale to już było mniej istotne.
Polacy zdobyli medal. Historyczny wtedy i niezwykle ważny dla przyszłości – to on zapoczątkował przecież erę naszych sukcesów.
2007. Dwa, dwa, dwa zero!
Zaczęło się od bolesnej porażki z Finlandią w Bydgoszczy, choć to jeszcze rok 2006. Potem była Serbia i też kiepski wynik – 1:1 u siebie. Z Kazachami na wyjeździe też nie grało się lekko, bo wygraliśmy w bólach, 1:0. Ale ledwie cztery dni później przyszedł mecz-legenda, gdy Ebi Smolarek dwukrotnie ukąsił Portugalię. To starcie, które wspominamy do dzisiaj, mogąc żałować, że wygraliśmy tylko 2:1, a nie np. 5:1, co byłoby bardziej adekwatne do wybitnego poziomu gry. Miesiąc później zwycięstwo nad Belgami dał nam Radosław Matusiak.
I nagle, na początku roku 2007, piłkarskie mistrzostwa Europy wydawały się tak blisko, jak nigdy wcześniej.
Oczywiście, przez lata trudno było się tam dostać. Na początku był to turniej dla czterech ekip, więc nawet piłkarzom Kazimierza Górskiego się to nie udało. W 1980 roku rozszerzono je do ośmiu zespołów, ale Polsce to nie pomogło. Podobnie jak to, że od 1996 roku o prymat na Starym Kontynencie grało 16 zespołów. Biało-Czerwoni co cztery lata tylko się temu przyglądali.
W 2007 roku marzenia o awansie się jednak ziściły. Leo Beenhakker stworzył wówczas świetną ekipę z piłkarzy znacznie gorszej jakości niż obecni, wielu z nich grało w Ekstraklasie. Holender dokonywał wręcz cudów. I jego piłkarze też. Przede wszystkim szalał Euzebiusz Smolarek, który w tamtych eliminacjach zdobył 9 bramek i był ich trzecim najlepszym strzelcem.
Najważniejsze były gole wpakowane Portugalczykom, Kazachstanowi (jedyny gol na wyjeździe i hat-trick przy wygranej 3:1 u siebie – słynny moment, gdy zgasło światło) oraz Belgom, w starciu na Stadionie Śląskim. Smolarek dał nam wtedy zwycięstwo, a Dariusz Szpakowski krzyczał w ekstazie, że jest „Dwa, dwa, dwa zero!”.
Ekstaza była usprawiedliwiona. Bramki Smolarka dały nam upragniony awans. Awans, na który czekały pokolenia kibiców. Polacy wiedzieli, że zadebiutują na Euro. Udało się. Nie byliśmy już kadrą, która nigdy na mistrzostwach kontynentu nie grała i rośliśmy w siłę.
To był najważniejszy sportowy moment tamtego roku. Ważniejszy nawet od kolejnych sukcesów Adama Małysza (czwarta Kryształowa Kula i złoto MŚ) czy wicemistrzostwa świata naszych szczypiornistów. Bo za tym awansem poszły kolejne – z mistrzostw Europy nie wylecieliśmy przecież do teraz, gramy tam niezmiennie od pięciu edycji, choć należy podkreślić, że Leo Beenhakker wszedł na turniej dla 16 drużyn, a teraz kwalifikują się 24. Tym większy był to sukces Holendra.
Wszystko zaczęło się w 2007 roku.
2008. Robert Kubica mknie jak błyskawica
W 2008 Kubica miał już w Formule 1 wyrobioną reputację. Zresztą, tak po prawdzie, miał ją już zanim do tej F1 trafił – nie bez powodu uznawany był za jeden z dwóch, może trzech największych talentów tamtych czasów. Lewis Hamilton do dziś powtarza, że gdyby nie późniejszy fatalny wypadek w Andorze, Kubica mógłby śmiało zostać mistrzem świata. Czy faktycznie by tego dokonał – już nie dowiemy. Ale sezon 2008 był momentem, w którym nasz kierowca pokazał, że faktycznie miał na to potencjał.
To był zresztą znakomity rok Kubicy. W klasyfikacji generalnej skończył co prawda na czwartym miejscu, tuż za podium, ale to w dużej mierze „zasługa”… jego własnego zespołu. BMW nie do końca wierzyło w możliwość walki o najwyższe cele i od połowy roku skupiło się już na rozwoju samochodu na kolejny rok. Efekt był taki, że im dalej w sezon, tym trudniej było Kubicy walczyć o podia.
A wcześniej było fantastycznie. Na półmetku sezonu – po 9 z 18 wyścigów – Kubica był czwarty, lecz tracił tylko dwa punkty do trójki Felipe Massa, Fernando Alonso i Lewis Hamilton.
Największy sukces w historii swoich występów w F1 odniósł jednak dwie rundy wcześniej, gdy w Kanadzie (rok wcześniej, przypomnijmy, zaliczył tam fatalnie wyglądający wypadek) wygrał Grand Prix i został na moment liderem generalki. To był jego wielki triumf, ale też znaczące wydarzenie dla ekipy BMW Sauber, która nigdy wcześniej i… nigdy później nie zanotowała wygranej w wyścigu.

I cóż, może dostałaby od Kubicy nawet więcej, gdyby zapewniła mu potrzebne wsparcie. A tak skończyło się czwartym miejscem, bez możliwości walki o mistrzostwo. Do Lewisa Hamiltona Robert stracił 23 punkty. Równocześnie miał tyle samo, co Kimi Raikkonen, który zajął trzecie miejsce (po 75 oczek), ale Fin wygrał dwa Grand Prix i przez to był sklasyfikowany wyżej. Kubica został z jedną wygraną, trzema drugimi i trzema trzecimi miejscami. Łącznie siedmiokrotnie stał na podium, w 18 Grand Prix. Wyciągnął z tamtego bolidu maksa, pokazał, jak wielkie ma możliwości.
A przy tym zapisał piękną kartę w historii polskiego motorsportu.

SEBASTIAN WARZECHA
Fot. Newspix