Reklama

Maraton Bostoński, czyli 125 lat historii i tysiące przebiegniętych kilometrów

Sebastian Warzecha

Autor:Sebastian Warzecha

18 kwietnia 2022, 22:05 • 7 min czytania 1 komentarz

Maraton Bostoński ma wielki prestiż i niezwykle długą historię – jest w końcu najstarszym rokrocznie organizowanym biegiem maratońskim na świecie. Są w tej historii rzeczy niezwykłe, jak człowiek, który wystartował w Bostonie ponad 60 razy, są i straszne – choćby zamach bombowy z 2013 roku. Dziś biegacze znów rywalizowali na trasie tego biegu (u mężczyzn wygrał Kenijczyk Evans Chebet z czasem 2:06.51, a u kobiet Peres Jepchirchir, mistrzyni olimpijska z Tokio 2:21.02), a my przy tej okazji postanowiliśmy przypomnieć jego dzieje.

Maraton Bostoński, czyli 125 lat historii i tysiące przebiegniętych kilometrów

Zaczęło się w XIX wieku

Tak się składa, że dzisiejszy Maraton Bostoński odbył się dzień przed 125. rocznicą zorganizowania pierwszego z nich. To bowiem jutro, 19 kwietnia, impreza ta skończy tyle lat. Gdy biegacze po raz pierwszy w nim startowali, nie był jeszcze znany pod dzisiejszą nazwą, określano go mianem „B.A.A. Road Race”. Te trzy literki to skrót od Boston Athletic Association, organizacji założonej dekadę wcześniej, której członkowie postanowili zorganizować bieg.

Inspiracją był pierwszy w historii maraton – olimpijski, zorganizowany rok wcześniej w Atenach. Na starcie w Bostonie w 1897 roku pojawiło się ledwie 15 zawodników, bieg ukończyło 10 i to mimo tego, że… nie odbył się on na dzisiejszym, właściwym dystansie maratońskim, a był krótszy. W pierwszych kilkunastu latach jako „maraton” biegano bowiem często różne dystanse, nawet te na kolejnych igrzyskach różniły się od siebie. W Bostonie w 1897 roku bieg miał 24.5 mili – w przeliczeniu 39.4 kilometra (42 kilometry i 195 metrów zaczęto tam biegać od 1924 roku).

Reklama

Czas Johna McDermotta, czyli zwycięzcy pierwszej edycji? 2:55.10. Dziś to nadal znakomity wynik, według obliczeń osiąga lub przebija go ledwie cztery procent spośród wszystkich maratończyków. Swoją drogą McDermott w historii zapisał się nie tylko jako zwycięzca pierwszego Maratonu Bostońskiego, ale i pierwszego maratonu zorganizowanego w Stanach Zjednoczonych – 19 września 1896 roku w Nowym Jorku. Oba kończył w naprawdę kiepskim stanie – ten w Bostonie z kompletnie poodzieranymi i krwawiącymi stopami. Ale tak to wtedy wyglądało.

Co do samego Maratonu Bostońskiego – już w trakcie jego pierwszej edycji ustalono, że będzie odbywał się on w Patriots’ Day, czyli coroczne święto upamiętniające pierwsze bitwy o niepodległość stanów Zjednoczonych. Do 1968 roku był to niezmiennie 19 kwietnia i wtedy właśnie startowali biegacze (z wyjątkiem lat, gdy 19 kwietnia wypadał w niedzielę), a od 1969 – trzeci poniedziałek kwietnia, na tę ruchomą datę przeniesiono bowiem Dzień Patriotów.

I od tamtego czasu niemal niezmiennie w Bostonie biegną właśnie wtedy.

Najstarszy, największy, niezmiennie prestiżowy

Że jest najstarszy – to już wiemy. Od 1897 niezmiennie organizuje się go każdego roku – nawet, choć na innych zasadach, w 2020, gdy pandemia zatrzymała wszelkie sportowe zawody. Wtedy organizatorzy stwierdzili, że by podtrzymać tradycję biegu, będzie się on odbywał wirtualnie, ale kilka miesięcy później – we wrześniu.

„Uczestnicy wirtualnego Maratonu Bostońskiego 2020 będą zobowiązani przebiec dystans maratoński w czasie sześciu godzin i dostarczyć dowód do B.A.A. Wszyscy, którzy to zrobią, otrzymają oficjalny program Maratonu, koszulkę uczestnictwa, medal i numer startowy” ogłoszono wówczas na oficjalnej stronie Boston Athletic Association. I ta formuła, choć była tylko substytutem, wypaliła. W zeszłym roku z kolei maraton odbył się już we w miarę normalnych warunkach – tyle że w październiku.

Mimo przeszkód Maraton Bostoński – choć z gwiazdką przy tym sformułowaniu – odbywa się więc rokrocznie.

Reklama

W 1996 roku – gdy miała miejsce setna edycja – stał się też największy. Organizatorzy chcieli bowiem zrobić wszystko z przytupem i udało im się. Na starcie stanęło wtedy 36478 osób, a do mety dotarło aż 35858 z nich. Ten drugi wynik to rekord, podobnie zresztą jak liczba zgłoszeń (38708). Tak liczne grono startujących, potwierdziło tylko to, co wszyscy już wiedzieli – że Maraton Bostoński jest jednym z najbardziej prestiżowych biegów świata.

Należy zresztą do grona „World Marathon Majors”, sześciu najbardziej rozpoznawalnych, znanych i właśnie prestiżowych maratonów. Oprócz bostońskiego, są w nim też również te w Tokio, Londynie, Chicago, Nowym Jorku i Berlinie. Ten ostatni znany jest z trasy pozwalającej walczyć o rekordy świata, zwykle pojawiają się tam więc najszybsi biegacze. W Bostonie jest to niemożliwe, bo… trasa nie spełnia kryteriów World Athletics, potrzebnych do tego, by wyniki z biegu mogły być ratyfikowane.

Tym bardziej wypada docenić, że nadal pozostaje marzeniem wielu biegaczy.

Trzy wielkie postaci

Warto tu wspomnieć o ludziach, którzy w dużym stopniu tworzyli historię tej imprezy. I nie chodzi nam wcale o najbardziej znanych biegaczy, którzy w nim wystartowali. Wręcz przeciwnie, to nazwiska, które dziś raczej rzadko się wspomina. Zwłaszcza w Polsce.

Po pierwsze, John A. Kelley. Człowiek, który dwukrotnie – w 1935 i 1945 roku – wygrał Maraton Bostoński, ale to nie z tego jest najbardziej znany. Dzierży bowiem rekord, który trudno może być komukolwiek pobić – na starcie maratonu w Bostonie pojawił się bowiem 61 razy, a ukończył 58 biegów! Po raz pierwszy pobiegł tam w 1928 roku, jednak dopiero jego trzecia próba – w 1933 roku – była udana, dobiegł bowiem do mety. Ciężkie treningi pozwoliły mu wygrać już dwa lata później.

A potem biegał jeszcze przez kilka dekad. Po raz ostatni bieg ukończył w 1992 roku, miał wtedy 84 lata! Od 1995 do 2004 roku (w którym zmarł) pełnił też funkcję oficjela przy maratonie. „Runner’s World” za zasługi wybrał go biegaczem stulecia, a przy Heartbreak Hill – słynnym wzniesieniu pojawiającym się na trasie bostońskiego biegu – ma nawet swój pomnik. Nazwa wzniesienia wzięła się zresztą ponoć od jego startu w 1936 roku, gdy miał tuż przed nim poklepać po plecach rywala, którego mijał. Ten, zdenerwowany tym gestem, ostatecznie go wyprzedził i wygrał cały bieg, a Kelley skończył drugi. Zresztą na drugim miejscu dobiegał w tym maratonie… siedmiokrotnie.

***

Po drugie, Roberta Gibb. Pierwsze kobieta, która przebiegła Maraton Bostoński i to dzięki podstępowi. Do startu przygotowywała się przez dwa lata. Sama, bez trenera i wiedzy teoretycznej. W 1965 roku jej trening obejmował… przebiegnięcie Stanów z Massachusetts do Kalifornii – od Wschodniego do Zachodniego Wybrzeża. Rok później uznała, że jest gotowa, by pobiec w Bostonie. Wysłała więc zgłoszenie do organizatorów, ale dyrektor biegu odpisał jej, że „z przyczyn fizjologicznych kobiety nie są zdolne do przebiegnięcia dystansu maratońskiego”. A Gibb biegała już wtedy i znacznie dłuższe.

Gibb nie dała sobie jednak w kaszę dmuchać i przed rozpoczęciem biegu ukryła się w krzakach blisko startu. Gdy wyruszyła na trasę wraz z innymi zawodnikami, biegacze przyjęli ją życzliwie, a widzowie, gdy zorientowali się, że w stawce jest kobieta, zaczęli ją dopingować. Ba, w radiu podawano czasy najlepszych zawodników oraz biegnącej dalej Gibb i informowano, że do mety dobiegła z wynikiem 3 godzin i 21 minut (wolała pobiec wolniej, niż była w stanie, by na pewno bieg ukończyć). Rok później Roberta ponownie pojawiła się na starcie bez zgłoszenia, z kolei Kathrine Switzer dostała się oficjalnie na listę startową, bo podała tylko inicjał imienia.

W reakcji na to Amatorska Federacja Sportowa USA zabroniła kobietom wspólnych startów z mężczyznami we wszystkich biegach. Gibb jednak nadal startowała, a wraz z nią coraz więcej kobiet. W końcu organizatorzy ulegli. Od 1972 roku zaczęli przyjmować zgłoszenia zawodniczek. A to wszystko zapoczątkowała właśnie Roberta.

***

Po trzecie, Bennett Beach. Podobnie jak Kelley – też rekordzista, człowiek, który od 1968 roku nieprzerwanie startował w Maratonie Bostońskim i zawsze dobiegał do mety. Rekord ukończonych startów pobił w 2012 roku, kiedy zaliczył swój 45. Wynik ten wyśrubował ostatecznie do 54 i… chciał pobiec kolejny raz (a na karku ma już niemal 73 lata), ale w lutym zaliczył wypadek na rowerze, gdy przygotowywał się do startu. I niestety, z powodu kontuzji, na trasie tegorocznego maratonu się nie pojawił. A to oznacza, że szans na start naprawdę nie było – wcześniej bowiem wielokrotnie biegał z urazami. I zawsze zjawiał się na mecie.

Z jednym wyjątkiem, ale oficjalnie uznanym za bieg ukończony – startem w roku 2013.

Zamach

Edycja z 2013 roku prawdopodobnie była najbardziej medialną w historii, ale… wszyscy woleliby, żeby tak się nie stało. Media z całego świata obiegła bowiem informacja o zamachu bombowym, nie wynikach biegu. Dwie bomby domowej produkcji wybuchły w odległości 170 metrów od siebie, blisko linii mety. Zabiły trzy osoby (w tym ośmioletniego Martina Richarda), raniły 264 kolejne. Pomiędzy eksplozjami było 12 sekund przerwy. Ładunki zadziałały jak granaty odłamkowe, stąd tak duża liczba rannych.

Maraton natychmiast przerwano, ewakuując wszystkich z miejsca zdarzenia. W strefie powietrznej nad Bostonem ograniczono ruch, a całkowicie wstrzymano go na lotnisku Logana, znajdującym się w mieście. Ograniczono też zasięg telefonii komórkowej w obawie, że ktoś mógłby w ten sposób zdetonować kolejne ładunki. Zaczęło się śledztwo, w ramach którego ostatecznie ujęto podejrzanych – potem uznanych za winnych – zamachu z 2013 roku.

To już jednak zupełnie inna historia. Co istotne, to fakt, że Maraton Bostoński rok później odbył się jak zawsze – choć ze znacznie zwiększoną ochroną – a liczba uczestników była drugą największą w jego historii. Przed startem pamięć ofiar z 2013 roku uczczono minutą ciszy. O 14:49 zarządzono kolejną taką. Była to dokładna co do minuty rocznica wybuchu bomb.

Wybuchu, który Bostoński Maraton przetrwał i niezmiennie, co roku, nadal się odbywa. W 2022 na szczęście też, o czym pisaliśmy w leadzie.

SEBASTIAN WARZECHA

Fot. Newspix

Gdyby miał zrobić spis wszystkich sportów, o których stworzył artykuły, możliwe, że pobiłby własny rekord znaków. Pisał w końcu o paralotniarstwie, mistrzostwach świata drwali czy ekstremalnym pływaniu. Kocha spać, ale dla dobrego meczu Australian Open gotów jest zarwać nockę czy dwie, ewentualnie czternaście. Czasem wymądrza się o literaturze albo kinie, bo skończył filmoznawstwo i musi kogoś o tym poinformować. Nie płakał co prawda na Titanicu, ale nie jest bez uczuć - łzy uronił, gdy Sergio Ramos trafił w finale Ligi Mistrzów 2014. W wolnych chwilach pyka w Football Managera, grywa w squasha i szuka nagrań wideo z igrzysk w Atenach 1896. Bo sport to nie praca, a styl życia.

Rozwiń

Najnowsze

Inne sporty

Komentarze

1 komentarz

Loading...