Wyciągnięta w górę dłoń Gerarda Pique stała się symbolem, który prześladuje fanów Realu Madryt od niemal 15 lat. Pięć bramek Di Stefano i spółki zaczynało erę wielkich Królewskich, a piątka przyjęta od Cruyffa ją kończyła. Podobnie jak dominacja Barcelony w latach 90., która też skończyła się po pięciokrotnym wyciągnięciu piłki z siatki. Manita to bowiem nie jest zwykły wynik. To dowód wyższości. Upokorzenie rywala. Odebranie mu energii, podłamanie morale. To ostateczne zwycięstwo. Nie ma nic ponad nim.

Thibaud Leplat, autor jednej z wielu książek poświęconych rywalizacji Królewskich z Dumą Katalonii napisał kiedyś: „Manita to jedyny wynik, który zasługuje na wieczność”. I tak to wszystko widzą Hiszpanie.
Kliknij tutaj i oglądaj El Clasico w CANAL+
Manita – od hiszpańskiego „rączka” – oznacza pięć goli zaaplikowanych przeciwnikowi. Właściwie każda piątka to manita, ale zdecydowanie nie każda manita przechodzi do historii. Nikogo nie obchodzi, że Real Madryt pięciokrotnie ukłuje Granadę, podobnie jak wszyscy przejdą do porządku dziennego nad wygraną 5:0 Barcelony w meczu z Rayo Vallecano.
Manita. O meczach, które zapisały się w historii
Manita historyczna, taka, o której będzie się mówić latami, to manita wielkich meczów, wspaniałych piłkarzy, historycznych rywalizacji na murawie. A czasem i tego, co poza boiskiem.
Oczywistym jest więc, że manita niezapomniana to przede wszystkim ta, która padnie w meczu Realu Madryt z Barceloną. Bo gdzie, jeśli nie na największej piłkarskiej scenie, taki wynik ma największe znaczenie? Kiedy Camp Nou i Santiago Bernabeu to świętują, to rozpaczają, piszą się najwspanialsze piłkarskie opowieści. To te, które mówią o Alfredo Di Stefano, boiskowym twórcy wielkości Królewskich. To ta jedna, w której opiewa się Romario i jego krowi ogon. Albo ta o wielkim rewanżu i Ivanie Zamorano, który udowodnił swoje.
I wreszcie ta o Gerardzie Pique. O Xavim. Davidzie Villi. I o Jeffrenie, bohaterze najbardziej nieoczywistym z nieoczywistych.
Bohaterze ostatniej prawdziwej – tej na zero z tyłu – manity.
Spis treści
- Manita. O meczach, które zapisały się w historii
- Mourinho kontra Katalonia
- Manita z dedykacją dla Cruyffa
- Zranieni. Barcelona potrafi sprawić, że boli
- Manita tworzy wielki Real
- Katalońskie święto
- Na każdego Romario znajdzie się Zamorano
- Czy czeka nas kolejna manita?
- Manita. Historia spotkań
- Pozostałe spotkania z pięcioma bramkami jednego z zespołów:
- CZYTAJ WIĘCEJ PRZED EL CLASICO NA WESZŁO:
Mourinho kontra Katalonia
Jose Mourinho robił swoje. Na konferencjach show trenera, a na boisku jego zespół imponował dobrą grą i świetnymi wynikami. 29 listopada 2010 roku Real Madryt z Portugalczykiem na ławce przyjeżdżał na Camp Nou, by zmierzyć się z Barceloną. Dzień był nietypowy – grano w poniedziałek. Władze obawiały się tego spotkania w weekend, bo w Katalonii odbywały się lokalne wybory. Nie chciano łączyć dwóch potencjalnych zapalnych wydarzeń.
Stąd pierwszy Klasyk rozegrany w poniedziałek od 1972 roku. Dobry omen dla Barcelony – ta 38 lat wcześniej wygrała właśnie w takich okolicznościach. Choć może wcale nie tak dobry? Mistrzem ostatecznie został wtedy przecież Real.
Lokalni wróżbici i ludzie przesądni mogli się trudzić czytaniem losu obu ekip z dat, ale dla kibiców – nie tylko w Katalonii czy Hiszpanii, a na całym świecie – liczyło się tylko to, że do tego spotkania dojdzie. Wielka Barcelona Pepa Guardioli miała zmierzyć się z nowym Realem Madryt. Co prawda starcia Cristiano Ronaldo z Lionelem Messim fani mogli oglądać już sezon wcześniej, ale teraz dochodzili do tego Guardiola i Jose Mourinho. Oni też spotkali się zresztą w poprzednim sezonie. I triumfował wówczas Portugalczyk – wyeliminował Blaugranę w półfinale Ligi Mistrzów, a potem sięgnął z Interem po trofeum, zdobywając tryplet.
Do Realu przyszedł, by zrobić to samo, a przy okazji – odczarować Królewskich, którzy nie radzili sobie z dominacją Barcelony w poprzednich dwóch sezonach. To miało być spotkanie o ogromnym znaczeniu, ale i napięciu. Mouirnho na konferencjach mówił, że Barcelona ma na jego punkcie obsesję, a fani Dumy Katalonii wypominali mu jego słowa z 1997 roku – gdy pracował w tym klubie jako tłumacz i asystent Bobby’ego Robsona. Mou powiedział wtedy po zdobytym mistrzostwie, że „dzisiaj, jutro i na zawsze Barcelona zamieszka w moim sercu”.
Ale przez kolejnych 13 lat stał się jej wrogiem. A po tym, jak przeszedł do Realu – tym numer jeden, choć na moment gorszym nawet od Cristiano Ronaldo. Może tylko inny Portugalczyk – Luis Figo – mógłby z nim konkurować. Ale to lata wcześniej. Wtedy większość przyśpiewek na Camp Nou kierowano w stronę Mourinho.
A ten miał opinię człowieka, który znalazł antidotum na Barcelonę. Guardiola miał udowodnić, że jest inaczej. W prasie pisano o „meczu roku”, nastroje były bojowe – autobus Realu dzień przed spotkaniem obrzucono kamieniami, ranny został ochroniarz, a Raul Albiol i Alvaro Arbeloa widzieli, jak zostaje rozbita szyba tuż obok nich. Mniej więcej tego – czyli walki, trzeszczących nóg, ale też wielkiej piłki – spodziewano się również po samym meczu.
Manita z dedykacją dla Cruyffa
Na murawie królował tylko jeden zespół. Barcelona była wielka. Real skapitulował, a Mourinho w drugiej połowie wyróżnił się właściwie tylko wtedy, gdy zdawał się wręcz błagać Mahamadou Diarrę, by ten wszedł na boisko. Fani gospodarzy śpiewali: „Mourinho sal del banqullo”, prosząc go o to, by wstał z ławki, pokazał się. Zapewne po to, by móc się śmiać albo go wygwizdać. Albo oba naraz.
Barcelona udowadniała swą wyższość. Pierwszy gol padł może nieco szczęśliwie, bo piłka po podaniu od Andresa Iniesty w dziwny sposób skozłowała przed Xavim i tylko sobie znanym sposobem znalazła się w miejscu, w którym mógł ją lekko przerzucić nad Ikerem Casillasem. Drugi gol to już świetna akcja Davida Villi. Piłkę po jego dośrodkowaniu trącił co prawda Casillas, ale Pedro uciekł obrońcom i wpakował futbolówkę do pustej bramki. Dwie kolejne bramki – już w drugiej połowie – to trafienia Villi po świetnych podaniach Leo Messiego (choć pierwszy z tych goli padł z minimalnego spalonego).
A potem? Potem kontrola, dominacja i nastrój wyczekiwania. Real właściwie walczył już tylko o to, by nie padła ta jeszcze jedna, kompromitująca bramka. Barcelona jej chciał. I wreszcie, już w doliczonym czasie gry się udało. Trafił Jeffren. Bohater ostatniej – i jedynej w XXI wieku – manity do zera. Człowiek, który w barwach Barcy zagrał w 34 meczach i trafił do siatki trzykrotnie. Ostatni z tych goli zapewnił mu piłkarską nieśmiertelność.

Jeffren. Bohater nieoczywisty. Fot. Newspix
Na ironię zakrawa, że równocześnie do siatki nie trafił wtedy ten największy – Leo Messi. Nie znajdziemy Argentyńczyka na liście strzelców tej manity, żeby odkryć jego obecność trzeba obejrzeć skrót lub wczytać się w głębsze statystyki. Ale Messi wraz z partnerami robił to, co robił przez lata najlepiej na świecie – kontrolował tempo gry. Wyprowadzał kolegów na pozycję. Posyłał precyzyjne podania. Dowodził tą ferajną, która sprawiła, że Camp Nou, że Barcelona, że większość Katalonii tamtego dnia eksplodowały.
– To jedno z naszych najlepszych spotkań. Z tyłu widać wszystko. Widziałem tak wielką przewagę nad rywalem, w końcu też bardzo mocnym, że zdałem sobie wtedy sprawę, że gram z naprawdę najlepszymi – mówił potem Gerard Pique. I kogo by nie zapytać, zgodziłby się z obrońcą Barcelony. W tym meczu nie chodziło tylko o wygraną nad rywalem. Chodziło o dominację, o pokaz wyższości.
Przecież nawet Xavi – zdjęty wcześniej z boiska – gola na 5:0 świętował tak, jakby ponownie wygrał mistrzostwo świata, które wraz z reprezentacją Hiszpanii wywalczył kilka miesięcy wcześniej. Bo wiedział, że to coś więcej niż kolejna bramka w piłkarskim pogromie. To była TA bramka.
November 29, 2010, FC Barcelona delivered a „Manita” at Real Madrid. Gerard Piqué took advantage of the opportunity to make fun of Real Madrid fans.
Happy birthday to the Spanish defender 🎉 pic.twitter.com/HxQrWw1lYA— Oh My Goal (@OhMyGoalUS) February 2, 2020
– To historyczny wynik – mówił potem. A Pep Guardiola dedykował ten mecz między innymi Johannowi Cruyffowi, któremu właśnie wtedy dorównał – został drugim człowiekiem, który brał udział w manicie po zwycięskiej stronie w roli trenera i piłkarza. Po Holendrze właśnie.
Zranieni. Barcelona potrafi sprawić, że boli
Real tamtą ligę przegrał. Ale to nie była manita, która coś kończyła, jak inne w przeszłości. Ta paradoksalnie sprawiła, że Mourinho zmienił nastawienie. Poszedł po wynik. I choć Real jeszcze raz musiał uznać wyższość Barcelony w tym sezonie – w półfinale Ligi Mistrzów – to zdobył trofeum na przełamanie, wygrywając w finale Pucharu Króla, a tym samym nie pozwalając Barcy zdobyć kolejnego – po 2009 roku – trypletu czy też nawet sekstetu.
Mały sukces? Marne pocieszenie? Nie wtedy. Wówczas było to tak istotne, że dla pucharu, który w Madrycie wcześniej często ignorowano, zorganizowano paradę w otwartym autobusie. Tę samą, w czasie której Sergio Ramos przypadkowo zrzucił trofeum wprost pod koła pojazdu. Dziś stoi ono – pokrzywione – w klubowym muzeum.
Rok później Real zdobył mistrzostwo, po kilku latach oczekiwania i przeciwko wielkiej Barcelonie Guardioli. Świętowano je hucznie, bo było znaczące. Ale jednak gdzieś w sercach fanów Królewskich nadal tkwiła manita. W każdej chwili mogli gdzieś natknąć się na zdjęcie Gerarda Pique i jego pięciu palców. Albo na inne – Carlesa Puyola, Xaviego czy kilku innych piłkarzy (czy też dziesiątek tysięcy kibiców), którzy też rozłożyli swoje dłonie.
W gruncie rzeczy duża część fanów Los Blancos nadal podzielała pogląd Tomasa Roncero, dziennikarza madryckiego dziennika „AS” i nie tyle sympatyka, co fanatyka Królewskich, z czym nigdy się nie krył. To on bezpośrednio po tym poniedziałkowym Klasyku, po doznanym upokorzeniu powiedział w jednym z hiszpańskich programów telewizyjnych:
– Dziś wieczorem madridismo pogrąża się w smutku i uznaje swoją porażkę. Ale zachowanie Puyola i Pique na koniec meczu pozostaje niedopuszczalne. Te dwie manity uniesione w górę są niedopuszczalne. Popełnili błąd. Obudzili bestię.
Kolejne lata niekoniecznie potwierdzały jego ostrzeżenie. Właściwie przez całe lata 10. XXI wieku najlepszym zespołem w Hiszpanii była Barcelona, a Real finalnie swe królestwo znalazł tam, gdzie czuje się najlepiej – w Lidze Mistrzów. Co jednak bolało szczególnie, to fakt, że Królewscy nie potrafili się zrewanżować Dumie Katalonii za to upokorzenie. I od 15 lat wciąż nie potrafią. Jeśli ktoś zadawał kolejne rany – to Katalończycy właśnie.
W XXI wieku tylko oni potrafili wbić swoim odwiecznym rywalom pięć goli. Poza manitą przeciwko Mourinho zrobili to jeszcze dwukrotnie – w 2018 roku, w meczu ligowym, gdy wygrali 5:1, i w finale Superpucharu Hiszpanii sprzed niemal roku, kiedy triumfowali 5:2. To też manity, choć nieco mniej okazałe. A do tego sporo było spotkań, w których padały po cztery gole, przy dominacji Blaugrany.
Real takich meczów zaliczał niewiele. Królewscy często zdawali się zwalniać grę, gdy zdawało się, że dominują i nic ich nie zatrzyma. Fani miewali do nich o to pretensje, ale taka była filozofia, tak to w tym klubie wyglądało. Nie był to futbol totalny i jego następcy. Real robił swoje do momentu, gdy czuł, że musi. Potem nierzadko odpuszczał. Zwycięstwo i kontrola wyniku były ważniejsze od gonienia za upokorzeniem rywala.
I dlatego zadra – a nawet trzy – wciąż tkwią gdzieś w sercach skrytych pod białymi koszulkami. A przecież nie zawsze było tak, że Królewscy nie potrafili sami wbić pięciu goli, czy za te pięć trafień się zrewanżować.
Manita tworzy wielki Real
Dwie pierwsze manity – przy czym mowa tu tylko o tych do zera, one są najważniejsze – właściwie nie mają wielkiego znaczenia, poza statystycznym. Jedna to rok 1935, druga – 1945. Obie skończyły się triumfami Barcelony, ale to nie może dziwić – Real prawdziwie wielki (choć miał i wcześniej nieco sukcesów) stał się w latach 50., Barca była już wcześniej. Ich mecze w tamtym okresie regularnie kończyły się wynikami na korzyść Katalończyków.
Inna sprawa, że – co też wpływa na istotność tamtych manit – nie była to jeszcze ta rywalizacja, którą znamy dziś. Nie było Francisco Franco, nie było reżimu, nie było prześladowań i dyskryminacji Katalonii, nie było też wspomnianej wielkości Realu i Barcelony w opozycji do niego. No i też kwestia tego, że hokejowe wyniki w tamtych latach padały stosunkowo często.
Inne czasy, inne zespoły, inne manity.
Ale ta trzecia w dziejach – z 24 października 1953 roku – to już inna sprawa. To manita jak najbardziej historyczna, niezwykle istotna w dziejach obu zespołów i w kronikach dotyczących ich rywalizacji. Po raz pierwszy w El Clasico wystąpił wtedy Alfredo Di Stefano, który jeszcze kilka miesięcy wcześniej był niemal piłkarzem Barcelony, a Real wykradł go z Katalonii. To miało być starcie dwóch geniuszy – tego już w Hiszpanii uznanego (Ladislao Kubala) i tego, który do niej właśnie trafił (Di Stefano).
Tamtego dnia geniuszem okazał się tylko ten drugi. Di Stefano poprowadził Real do triumfu, strzelił dwie z pięciu bramek i dyrygował grą Królewskich. To był początek wielkich Los Blancos, drużyny, która niedługo potem wygrała pięć Pucharów Mistrzów z rzędu i zaczęła dominować na krajowym podwórku. Barcelona co prawda szybko wzięła rewanż – jeszcze w tym samym sezonie wygrała u siebie z Realem 5:1 – ale niewiele jej to dało i mało kto dziś o tym pamięta. Bo kolejnych 20 sezonów to 14 mistrzowskich tytułów Królewskich i zaledwie dwa Barcelony.
Era genialnego Realu zaczęła się właśnie manitą. I tak też się skończyła.
Katalońskie święto
Od 5:0 Di Stefano i spółki minęło ponad 20 lat, a do Hiszpanii zawitał kolejny geniusz futbolu. Nieco wcześniej zniesiono w La Lidze zakaz sprowadzania obcokrajowców, o co zabiegały przede wszystkim (choć nie tylko) Real i Barcelona, które potem niemal od razu z tego skorzystały. Katalończycy szczególnie, bo postanowili się wykosztować i sprowadzić do siebie Johana Cruyffa, prawdopodobnie najlepszego wówczas piłkarza na świecie.
Na Holendra wydali 100 milionów peset, czyli niemal dwa miliony euro. Tak dużo, że temat odpuścił – choć możliwe, że Johan i tak nie chciałby tam przejść – nawet Real. Ale Barcelona była zdecydowana i dopięła swego.
Opłaciło się.
Cruyff co prawda został sprowadzony późno i w początkowych kilku tygodniach sezonu nie grał. Ominął przez to też pierwszy ligowy Klasyk (0:0), wystąpił dopiero w drugim. I był to występ absolutnie niezapomniany. Cała Barcelona zagrała wtedy wybitnie, ale pod batutą Rinusa Michelsa błyszczał przede wszystkim ten, którego holenderski trener doskonale znał. Cruyff strzelił gola, do tego zaliczył dwie asysty. Jego koledzy na własną rękę (nogę) dorzucili jeszcze dwa trafienia. Barca udowodniła swoją wyższość.
Fakt, że to był słaby sezon Królewskich – po niemal 24 latach pracy zwolniono ze stanowiska trenera Miguela Munoza – ale niewiele to zmieniało. Manita była upokorzeniem – podwójnym, bo grano w Madrycie! – ale też symbolem zmian na piłkarskiej mapie Hiszpanii. Po latach bycia w cieniu, Barcelona przepychała się do przodu. Jeszcze w tym samym sezonie zdobyła mistrzostwo, a Królewscy byli w lidze… dopiero na 8. miejscu.
W dodatku był to też mecz-symbol na innym poziomie – społecznym. Francisco Franco co prawda jeszcze żył, ale czuć było osłabienie jego reżimu. Fani w Katalonii po zwycięstwie wywieszali więc flagi regionu, świętowali, śpiewali niepodległościowe piosenki. Niektórzy twierdzą, że był to najważniejszy mecz w historii Barcelony, bo przerwał czarną serię, a poza tym zbudował mit Cruyffa, potem rozszerzony w roli trenera. Ale możliwe, że było to też jedno z najważniejszych spotkań dla Barcelony w sensie miasta i regionu.
Był to też mecz, który zdaniem obserwatorów oficjalnie zakończył okres wielkiego Realu Madryt, potwierdzenie tego, co pokazało zwolnienie Munoza – że to już inna drużyna, która musi się odbudować (sezon wcześniej Real też nie zdobył mistrzostwa, zrobiło to Atletico). I choć Królewscy sięgnęli po tytuł już rok później, a Barca dopiero po dekadzie, to w Hiszpanii takie opinie utrzymują się do dziś.
Na scenę po raz pierwszy – ale nie ostatni – wszedł wówczas futbol totalny w wykonaniu Barcy, nowa jakość w Hiszpanii. Królewscy tamtego wieczoru po prostu nie nadążali za piłką. Zoco, piłkarz Los Blancos od 1962 roku, mówił potem:
– Tamtego wieczoru robili z nami, co chcieli. To było coś nowego, zupełnie inna szybkość. Czułem, że jestem skończony, zdałem sobie sprawę, że naprawdę jestem skończony. Kiedy brałem prysznic, postanowiłem, że to wystarczy. Że już więcej nie będę grał w piłkę. W poniedziałek poprosiłem o spotkanie z Saportą i powiedziałem mu o tym. On powiadomił Bernabeu, który oświadczył: „Posłuchaj, Ignacio, goleada wyprowadziła cię z równowagi. Weź sobie dwa dni wolnego, skonsultuj się z Marią, a potem podejmiesz decyzję”. Tak więc wziąłem sobie dwa dni wolnego, wyjechałem, skonsultowałem to z Marią, a później poszedłem do niego: „Panie Santiago, zrobiłem to, o co mnie pan prosił. I nie zmieniłem zdania. Nie chcę więcej grać.
I nie zagrał, z jednym wyjątkiem. Real bowiem wziął na Barcelonie rewanż w finale Pucharu Króla. Jak 36 lat później – był to mecz na pocieszenie i trofeum na otarcie łez (ale też na wagę awansu do europejskich pucharów, bo ligę piłkarze z Madrytu skończyli zbyt nisko, by się do nich dostać). Tyle że w tym przypadku Królewscy triumfowali faktycznie wysoko, bo 4:0. W dużej mierze ze względu na to, że w Copa del Rey nadal nie mogli grać zagraniczni zawodnicy, nie było więc Cruyffa, a na ławce nie siedział Michels – obaj polecieli już do Niemiec, przygotowywać się do mistrzostw świata.
Królewscy z tego skorzystali, a Zoco – niespodziewanie nawet dla samego siebie – został posłany na boisko przy rozstrzygniętym wyniku, na pożegnanie z kibicami. Założył nawet opaskę kapitana, podniósł puchar. Na koniec kariery dostał piękne wspomnienia. Bo gdyby nie to, ostatnim, co by z boiska pamiętał, byłaby manita.
A ta pewnie i tak prędko nie wyleciała mu z głowy. Bo nie mogła.
Na każdego Romario znajdzie się Zamorano
Minęło dwadzieścia lat. Barcelona finalnie stała się godnym Realu rywalem. W latach 1991-1994 zdobyła cztery tytuły mistrzowskie z rzędu, a na ławce zasiadał ten, który niemal dwie dekady wcześniej odmienił ten klub jako piłkarz. Johan Cruyff okazał się jednak dla Dumy Katalonii szkoleniowcem jeszcze ważniejszym, niż zawodnikiem. Zbudował nie tylko mistrzowski zespół. Wygrał nie tylko pierwszy w historii klubu Puchar Europy.
Zrobił więcej – stworzył całą filozofię. Tę samą, którą lata później na swoją modłę odtworzył Pep Guardiola, jako zawodnik zresztą grający pod Cruyffem.
Owszem, Holender miał nieco szczęścia. Real bowiem dwukrotnie – w każdym przypadku w meczach z Tenerife – tracił przewagę w tabeli i na finiszu przegrywał mistrzostwo na rzecz Barcelony. Ale jednak tytuły wędrowały do Katalonii. A ten czwarty był szczególny, bo po drodze miała miejsce historia. A jak historia – to manita.
Atmosfera między klubami była wówczas napięta. Gdy rozgrywano Superpuchar – dwumeczem, na stadionach obu klubów – prezesi Realu nie pojechali na Camp Nou, za to Ramon Mendoza witał zwycięską ekipę na lotnisku i dał się porwać przyśpiewkom kibiców, intonujących, że „Kto nie skacze, jest Polakiem” (tak w Hiszpanii określa się czasem Katalończyków). Nagrały to media, zrobił się mały skandal. Mendoza przeprosił, ale mówił, że „czasem po prostu człowiek da się porwać chwili”.
Na pewno nie zrobił tego przy okazji pierwszego ligowego Klasyku z tamtego sezonu. Ten był bowiem popisem Barcelony, a szczególnie wielkiego Romario. Brazylijczyk w Barcy imprezował, ale im więcej przesiedział w klubie, tym lepiej momentami grał. Słynna jest anegdota o tym, że Johan Cruyff chciał go ukarać za to, że w przeddzień meczu z Atletico jego piłkarz balował, ale dał mu wyjście z sytuacji.
– Strzelisz trzy gole i zapominamy o karze.
– Jak strzelę trzy gole, to trener stawia obiad – odpowiedział Romario.
Romario trafił trzy razy, a Cruyff faktycznie miał zapłacić za jego obiad. Inna historia mówi o tym, że klub wynajął detektywa, by ten śledził Brazylijczyka, na co gracz Barcelony… podszedł do niego i zaczął stawiać mu drinki. Sam Romario twierdził, że jeśli nie wyjdzie na miasto, gra gorzej. I trzymał się tej filozofii, a przed El Clasico z 8 stycznia 1994 roku najwyraźniej nieźle zabalował. Bo na boisku wyrastał ponad wszystkich. Koledzy mogli po prostu podać mu piłkę i mieć pewność, że po chwili trafi do siatki.
Pierwszy gol? Historia. Romario dostał podanie od Guardioli. Stał tyłem do bramki, ale jednym zwodem – tak zwanym krowim ogonem – uwolnił się od obrońcy i strzelił obok bezradnego Paco Buyo. Potem dołożył jeszcze dwa gole, a dwoma kolejnymi wspomogli go jego koledzy, w tym młody Ivan Iglesias, który – jak Jeffren po latach – został niespodziewanym bohaterem meczu. To on trafił na 5:0, ale poza tym w Katalonii kariery nie zrobił. Zresztą ten mecz ma więcej podobieństw, bo pięć palców pokazywał rywalom Toni Bruins, asystent Cruyffa.
Ta manita została jednak pomszczona. Niemal równo rok później.
Niemal, bo w kolejnym sezonie grano 7 stycznia. Trenerem Realu był wtedy Jorge Valdano, ten sam, który jako szkoleniowiec Tenerife odbierał mu dwa tytuły mistrzowskie i jeden Puchar Króla. I ten sam, który wiele lat wcześniej sam brylował w koszulce Królewskich. Argentyńczyk obiecał, że „odda Realowi wszystko, co mu odebrał” i w sezonie 1994/95 postanowił się z tego wywiązać.
Choć trzeba przyznać, że nie we wszystkim miał rację. Gdy przychodził do zespołu, chciał się na przykład pozbyć z niego Ivana Zamorano i Jose Emilio Amaviski. Nie udało się, obaj zostali i próbowali udowodnić swoją wartość. Okazało się, że Valdano ją zauważył i przyznał się do błędu, Chilijczyk i Hiszpan stali się ważnymi częściami jego zespołu, który na początku stycznia był liderem ligi i miał trzy punkty przewagi nad Blaugraną, z którą teraz miał się zmierzyć na własnym stadionie.
18 z 22 piłkarzy, którzy wybiegli tamtego dnia na boisko, grało też w Klasyku sprzed roku. Jeden z nich – Michael Laudrup – w innej drużynie, bo po sezonie zmienił Barcelonę na Real. Miał swoje powody, a głównym był Johan Cruyff. Mediom mówił:
– Nie znoszę Johanna Cruyffa. […] Ostatni raz rozmawiałem z nim w styczniu. Dla mnie podstawowe znaczenie w futbolu ma czynnik ludzki. Gdyby nie wspaniały zespół, który mieliśmy, nie wiem, co by się stało. Zespół uratował wiele sytuacji i zdobywał tytuły, bo potrafił się wspierać. Odkąd jedenaście lat temu wyjechałem z Danii, nie byłem w jednej drużynie z równie wspaniałymi ludźmi.
Teoretycznie więc w obu ekipach nie zmieniło się wiele. Ale boisko pokazało, że właściwie wszystko. Tak, jak rok wcześniej błyszczała Barca, tak teraz królował Real. To jego piłkarze pod batutą Valdano chcieli mieć piłkę i często ją odzyskiwali. Oni dyrygowali, a rywale starali się – nieudolnie – grać na ich warunkach. Już do przerwy było jednak 3:0 dla Los Blancos. Wszystkie bramki strzelił ten, którego w klubie miało nie być – Ivan Zamorano. 15 minut spędzonych w szatni było dla piłkarzy Realu czasem na myśli o jednym.
– W przerwie w szatni wszyscy czuliśmy, że nadszedł czas zemsty. Teraz, natychmiast. Wszyscy pamiętali 5:0 z Camp Nou z poprzedniego sezonu – mówił Valdano, a Paco Buyo, który pięciokrotnie wyjmował piłkę z siatki rok wcześniej, mówił, że wiedzieli, że muszą dojść do pięciu bramek. I doszli. Czwartą strzelił ten, który potem został legendą Barcelony – Luis Enrique (po tym, jak w słupek trafił Zamorano). A dobił Barcelonę drugi z tych, których Valdano nie chciał – Amavisca. Po asyście wielkiego w tamtym meczu Zamorano.
Ten gol padł w 77. minucie. Nikt już jednak nie próbował strzelać więcej. Real zwolnił, tak jak 20 lat wcześniej zrobiła to Barcelona. Wszyscy wiedzieli, że to o ten wynik chodzi. Żaden inny nie liczył się tak, jak 5:0. Manita ponad wszystko. A jej efekt był piorunujący. Cruyff na konferencji przejechał się po swoich zawodnikach. Barceloński Dream Team się rozpadał, Real z kolei wchodził w nową erę sukcesów.
A poza boiskiem? Tam prezesem Realu wybrano po raz kolejny Ramona Mendozę, choć sondaże pokazywały, że wygrać może z nim przebojowy Florentino Perez. Ale to były sondaże sprzed Klasyku. Po nim sytuacja była już zupełnie inna.
Wszystko się zmieniło. Manita wszystko zmieniła.
Czy czeka nas kolejna manita?
Historia uczy nas, że manita w erze wielkiej rywalizacji Realu i Barcelony pada średnio co dwie dekady. Czasem nieco szybciej, czasem później, ale te dwie dyszki to oczekiwany czas. Od tej Di Stefano do manity Cruyffa, minęło nieco ponad 20 lat. Od Cruyffa do tego wyjątkowego okresu dwóch manit w dwa sezony – odpowiednio niespełna 20 i nieco ponad 20 lat. Szybciej przyszła ta najnowsza, z 2010 roku, bo kibice czekać musieli na nią niespełna 16 lat (choć uczciwiej byłoby napisać, że niespełna 17, bo czekali na taki wynik raczej ci z Barcelony).
W listopadzie od manity w wykonaniu zespołu Guardioli minie 15 lat. W tym czasie miały już miejsce dwie inne, przywołane wcześniej, ale żadna z nich do zera. Jeśli więc cykl się powtórzy, to w najbliższych sezonach powinniśmy zobaczyć kolejne takie spotkanie. I jeśli się ono przydarzy, miejcie pewność co do jednego – przejdzie do historii.
Manita. Historia spotkań
Siedmiokrotnie zdarzało się, że Barcelona lub Real wygrywały swój mecz z odwiecznym rywalem 5:0. Pięciokrotnie robiła to Duma Katalonii, dwukrotnie udawało się Królewskim. Tylko raz takim wynikiem wygrywali goście – w 1974 roku, gdy Johan Cruyff pogrążył Królewskich na ich stadionie.
Poniższa lista zawiera tylko mecze oficjalne. W dawnych latach – w większości przed hiszpańską wojną domową – zdarzały się też mecze towarzyskie, pokazowe, w których padały wyniki z pięcioma bramkami. One jednak dla historii nie mają większego znaczenia.
- 21.04.1935 | La Liga | FC Barcelona 5:0 Real Madryt | Bramki: Ventolra x4, Escola.
- 25.03.1945 | La Liga | FC Barcelona 5:0 Real Madryt | Bramki: Cesar x2, Bravo, Escola, Gonzalvo III.
- 24.10.1953 | La Liga | Real Madryt 5:0 FC Barcelona | Bramki: Di Stefano x2, Olsen x2, Molowny.
- 16.02.1974 | La Liga | Real Madryt 0:5 FC Barcelona | Bramki: Asensi x2, Cruyff, Juan Carlos, Soler.
- 08.01.1994 | La Liga | FC Barcelona 5:0 Real Madryt | Bramki: Romario x3, Koeman, Iglesias.
- 07.01.1995 | La Liga | Real Madryt 5:0 FC Barcelona | Bramki: Zamorano x3, Luis Enrique, Amavisca.
- 29.11.2010 | La Liga | FC Barcelona 5:0 Real Madryt | Bramki: Xavi, Pedro, Villa x2, Jeffren.
Pozostałe spotkania z pięcioma bramkami jednego z zespołów:
- 18.04.1926 | Copa del Rey| Real Maddryt 1:5 FC Barcelona | Bramki: Monjardin – Samitier x4, Piera.
- 30.03.1930 | La Liga | Real Madryt 5:1 FC Barcelona | Bramki: Rubio x2, Lazcano x3 – Goiburu.
- 11.11.1951 | La Liga | Real Madryt 5:1 FC Barcelona | Bramki: Molowny, Cabrera, Pahino x2, Olsen – Basora.
- 21.02.1954 | La Liga | FC Barcelona 5:1 Real Madryt | Bramki: Tejada x2, Cesar, Moreno, Manchon – Di Stefano.
- 04.12.1960 | La Liga | FC Barcelona 3:5 Real Madryt | Bramki: Martinez, Villaverde, Kubala – Di Stefano x2, del Sol, Gento x2.
- 27.01.1963 | La Liga | FC Barcelona 1:5 Real Madryt | Bramki: Re – Puskas x3, Di Stefano, Gento.
- 28.10.2018 | La Liga | FC Barcelona 5:1 Real Madryt | Bramki: Coutinho, Luis Suarez x3, Vidal – Marcelo.
- 12.01.2025 | Superpuchar Hiszpanii | Real Madryt 2:5 FC Barcelona | Bramki: Mbappe, Rodrygo – Yamal, Lewandowski, Raphinha x2, Balde.
Ponadto raz w historii – w 1943 roku – Barcelona i Real zremisowały 5:5.
SEBASTIAN WARZECHA
CZYTAJ WIĘCEJ PRZED EL CLASICO NA WESZŁO:
- Vinicius Junior obsypany pochwałami. Docenił go… obrońca Barcelony
- Lamine Yamal prowokuje przed El Clasico. Opublikował wymowne zdjęcie
- Gęsta atmosfera przed El Clasico. Joan Laporta nie gryzł się w język
Fot. Newspix