Reklama

Polski kangur z dwoma olimpijskimi złotami. Historia Józefa Szmidta

Sebastian Warzecha

Autor:Sebastian Warzecha

22 listopada 2022, 08:50 • 17 min czytania 5 komentarzy

Był jednym z najlepszych polskich sportowców w historii. Bił rekord świata, zdobywał i skutecznie bronił olimpijskie złoto. Jako dziecko… nie znał jednak polskiego. Po latach zresztą z kraju wyjechał i ówczesne władze postawiły na nim krzyżyk. Dziś raczej unika rozmów o dawnych czasach, podobnie jak zaproszeń na niemal wszystkie uroczystości. Żyje w spokoju, jak lubi, choć coraz bardziej szwankuje mu zdrowie. Nic dziwnego jednak – ma już 87 lat. Józef Szmidt nadal jest jednak legendą. A to opowieść o jego życiu i karierze.

Polski kangur z dwoma olimpijskimi złotami. Historia Józefa Szmidta

*****

Lubię ciszę, samotność. Chcę robić swoją robotę, i tyle. Nie lubię rozgłosu. Tak samo było w sporcie. Trenowałem tak, jak chciałem, a nie tak, jak mówił trener. A jak nie mogliśmy się dogadać, to do widzenia – mówił Józef Szmidt na łamach Onetu przed dwoma laty. Faktycznie, nasz podwójny mistrz olimpijski to człowiek, który rozgłosu unika. W ostatniej dekadzie dłuższych wywiadów udzielił tylu, że można by je policzyć na palcach jednej ręki.

Był taki okres, w którym przez pięć lat niemal nie pojawiał się w mediach. Nie lubi tego od lat. Zawsze wolał, by przemawiało to, co robi, niż to co mówi, a do tego w latach 70. do mediów dodatkowo się zraził, bo przez te miał w Polsce wielkie problemy. Ale do tego jeszcze przejdziemy.

Już przed trzydziestu laty zaszył się we wsi Zagozd, niedaleko Drawska Pomorskiego. W takim miejscu, że bez wskazówek sąsiadów trudno byłoby nawet do niego dojechać. Odmawiał wywiadów, podobnie jak oficjalnych spotkań i uroczystości – czy to tych związanych wyłącznie ze sportem, czy innych. Nie korzystał nawet z zaproszeń od kolejnych prezydentów. – A co to ja, papier toaletowy jestem, by się mną podcierać? – pytał dziennikarza „Gazety Wyborczej”, gdy ten wspomniał o tym w 2008 roku.

Reklama

Taka rola mu pasowała. Ze swojej samotni (no, nie do końca, zamieszkał w niej z żoną) wychynął właściwie tylko kilka razy – choćby wtedy, gdy Olsztyn, gdzie przed laty bił rekord świata, postanowił nadać mu honorowe obywatelstwo miasta. To wówczas na wielu portalach pojawiły się rozmowy z nim, bo wysłannicy mediów skorzystali z okazji. Ale to był 2013 rok, dawno temu. A i tak ponoć Szmidt otworzył się wtedy bardziej, gdy już nie było przy nim mikrofonów, a on… popijał piwko z burmistrzem Drawska Pomorskiego.

Prawie w ogóle nie spotykam się z kolegami. Takie spotkania oczywiście są bardzo miłe, ale wolę być z dala od takich wydarzeń. Jestem spokojnym człowiekiem, który nie lubi dużo gadać. Unikam takich spotkań i rozgłosu. To nie jest mój świat – mówił przy tamtej okazji. Zresztą gadać nie musi.

Wszystko za niego mogą opowiedzieć wyniki. Bo te miał absolutnie wybitne.

*****

To było niespełna cztery miesiące przed igrzyskami. Dokładnie: 23 czerwca 1964 roku. Józef Szmidt doznał wtedy zapalenia kaletki, bo po podanym wcześniej przez lekarza zastrzyku wdało się zakażenie. Profesor Adam Gruca, specjalista od takich zabiegów, otworzył więc jego kolano i próbował je naprawić, a lekarz reprezentacji, Zdzisław Zajączkowski, zapisał we wspomnieniach, że zdrowie Szmidta stało się wręcz problemem narodowym.

Chodziło w końcu o jednego z najpopularniejszych polskich sportowców. A przede wszystkim – obrońcę tytułu mistrzowskiego.

Profesor Gruca dokonał operacji wycięcia kaletki maziowej. Do igrzysk było wtedy sto dni… a potem zostało ich jeszcze mniej, bo w trakcie rehabilitacji Szmidt naderwał przyczep więzadła stawu kolanowego i wdał się stan zapalny. Wytworzyła się tak zwana cysta Bakera – płyn smarujący staw kolanowy przedostał się w okolice więzadeł. Trójskoczek ze szpitala wyszedł ostatecznie 1 sierpnia. Konkurs trójskoku w Tokio zaplanowany był na 16 października.

Reklama

Czas gonił, Szmidt więc już dzień po opuszczeniu szpitala poszedł na rozruch. Nie było lekko, noga odmawiała posłuszeństwa. Eksperci odradzali mu zresztą lot do Tokio. Obok stanu zdrowotnego podkreślano również jego wiek (a przecież jeszcze przesadnie stary – miał 29 lat). Szmidt jednak trenował i próbował wrócić do jako takiej sprawności. Do Japonii poleciał, jak sam przyznawał, po prostu zobaczyć, co z tego wszystkiego będzie. Miał szczęście i… sponsora.

– Tak właściwie miałem tam w ogóle nie jechać. Polski Komitet Olimpijski i PZLA nie za bardzo chcieli mnie wysłać. Pojawił się jednak jakiś mecenas z Ameryki. Polak. Zapłacił za mój pobyt w Japonii. I tylko dzięki niemu pojechałem, choć w życiu go na oczy nie widziałem. Oczywiście nie można było o tym głośno mówić, bo jak to tak w komunistycznym kraju sportowcy mieliby być wspierani przez kapitał z Zachodu. […] Przed wyjazdem do Tokio czekał mnie jeszcze sprawdzian na jednych zawodach, ale nie podchodziłem do tego zbyt optymistycznie, bo trzy tygodnie przed zawodami to jest jeszcze za wcześnie. Zwłaszcza po takich problemach ze zdrowiem. Nie poszło mi najlepiej, ale nie załamywałem rąk. W Tokio miałem jeszcze trochę kłopotów – opowiadał w Onecie.

Jeszcze w wiosce olimpijskiej miał problem z wchodzeniem po schodach. Bandaż zdjął dopiero tuż przed zawodami. Już w Japonii lekarze ocenili, że noga Polaka nie jest w pełni wyleczona. Trener Tadeusz Starzyński, przygotowujący naszego zawodnika do zawodów, podkreślał do ostatnich dni, że nie wiadomo, czy jego podopieczny weźmie udział w konkursie. W zawodach kontrolnych, na początku października, uzyskał 15.80 m. O jakieś 70 cm za mało, by myśleć o medalach.

Mimo tego wszystkiego – wystartował. A potem mówił, że to był jego największy sukces.

Bo nikt nie dawał mu szans, a on znów zdobył złoto. Miał znakomity dzień. Już w pierwszym skoku osiągnął 16.37 m, potem poprawione na 16.65. Odpuścił kolejne próby, ale rywale się zbliżyli. Więc w ostatniej kolejce raz jeszcze stanął na rozbiegu, pobiegł szybko, w swoim stylu, i skoczył 16.85 m! Pobił tym samym własny rekord olimpijski. W nagrodę otrzymał złoto i… lot z cesarzem na pokładzie prywatnego samolotu, bo Hirohito zapragnął pokazać polskiemu mistrzowi górę Fudżi z lotu ptaka.

Za plecami Szmidta znalazło się wtedy dwóch reprezentantów Związku Radzieckiego. Musiał czuć satysfakcję i z tego powodu – mówił kiedyś, że nigdy nie czuł się Polakiem tak bardzo, jak pokonując wszystkich rywali, zwłaszcza Rosjan.

A przecież Polakiem tak naprawdę początkowo nie był.

*****

Urodził się 28 marca 1935 roku. Na imię dostał Josef, a jego nazwisko – potem spolszczone – brzmiało Schmidt. Rodzina była niemiecka, polskiego w domu w ogóle się nie używało. Języka kraju, który miał potem reprezentować, nauczył się dopiero po wojnie, gdy jego rodzinne Miechowice (wcześniej Miechowitz), położone niedaleko Bytomia, stały się polskim miastem. Wtedy też zmieniono mu imię na Józef, jego siostrze (Ingeborg) na Irena, a bratu (Eberhardt) na Edward.

W nowym kraju – choć przecież w tym samym miejscu – rodzina nie miała lekko. Do Niemiec nie wyjechali, bo matki Józefa nie było na to stać, a ojciec zginął w Norwegii jako żołnierz Wehrmachtu. Po latach sam Szmidt pamiętał, że to nie tak, że jego mama nie próbowała wrócić do swojej ojczyzny. Podjęła starania. Raz nawet umówiła się z człowiekiem, który miał w zamian za zgromadzone przez nią oszczędności i biżuterię pomóc w przeprowadzce.

Matka zapłaciła, a człowiek zniknął. Razem z biżuterią i oszczędnościami, oczywiście.

Józef, gdy Miechowice stały się polskie, miał 10 lat. Rówieśnicy nie traktowali go lekko, wszyscy w końcu doskonale wiedzieli, że jest z niemieckiej rodziny. I nie miało znaczenia, że mieszkał w tym samym miejscu od lat, zresztą w okolicy pojawiło się sporo nowych twarzy. „Koledzy” go bili, obrywał, jak wspominał, wyłącznie za pochodzenie. Nie było żadnego innego powodu.

Pamiętam jedną sytuację jak dziś, nigdy tego nie zapomnę. Tam, gdzie mieszkałem, było kino. Prowadziły do niego wielkie wrota, które po otwarciu były przytrzymywane przez haki. Przywiązali mnie kiedyś do tych haków i zaczęli uderzać drzwiami. Czułem się jak w rzeźni – opowiadał po latach Onetowi.

Blizny z tamtych lat zostały mu na zawsze. W końcu jednak wszystko się urwało. Paradoks polega na tym, że do Niemiec trafił po latach, gdy już wszyscy kojarzyli go nie tylko jako Polaka, ale i jednego z narodowych bohaterów.

*****

Po wielkim zwycięstwie w Tokio, dalej doskwierało mu zdrowie. Dotrwał jeszcze do kolejnych igrzysk – w Meksyku zajął siódme miejsce, choć wierzył w medal – a nawet pociągnął i trzy lata dalej. W 1971 roku wystąpił na mistrzostwach Europy w Helsinkach. Miał 36 lat, skończył na 11. pozycji. Jego koledzy z lekkoatletycznych stadionów mówili potem, że nie potrafił odejść w odpowiednim momencie.

Po karierze nagle okazał się nie tyle bohaterem, co problemem. Nikt nie chciał go zatrudnić, miał kłopoty ze znalezieniem pracy. A że – jak to w PRL-u – na samym sporcie się nie dorobił (pamiętał, że za wyniki raz dostał telewizor, a przy innej okazji samochód, ale oba… stare), szybko wpadł w problemy finansowe. W pewnym momencie żył w dużej mierze z pensji żony, Łucji, która była pielęgniarką (a do tego dorabiała też w Mostostalu). Zresztą poznali się, gdy on sam leżał w szpitalu, dla niego rozwiodła się z pierwszym mężem.

Miał żal do ludzi. Wspominał, że w kopalni – gdzie był zatrudniony na etacie i to nie fikcyjnym, bo większość kariery pracował normalnie, dopiero potem tylko „połówki” – obiecano mu, że gdy skończy szkołę górniczą, to zostanie sztygarem. Skończył, ale o obietnicy zapomniano. A w dodatku przyszedł jeszcze jeden nieszczęsny wywiad…

W domu Szmidta zjawiła się dziennikarka, zresztą krewna Jerzego Ziętka, wysoko postawionego działacza partyjnego. Nie wypadało wystawić za drzwi, więc były już trójskoczek z nią porozmawiał. Na pytanie „dlaczego głosuje pan na PZPR?”, odpowiedział szczerze – że nie ma innej możliwości, więc krzyżyk przy jedynej słusznej partii stawia. Wypowiedź ukazała się w mediach, a przez nią krzyżyk postawiły i władze. Na nim.

I Szmidt, który już wcześniej nie mógł znaleźć pracy, teraz sytuację miał jeszcze trudniejszą. W dodatku komunistyczna propaganda przypomniała sobie, że dwukrotny mistrz olimpijski jest przecież Niemcem z pochodzenia (mimo że kiedyś ofertę startów dla Niemiec – złożoną jeszcze przed pierwszym złotem olimpijskim – odrzucił), rozpuszczano nawet plotki o tym, że jest zagranicznym szpiegiem. Gdy pojawił się na zawodach w Krakowie, przez megafon ogłoszono, że ma opuścić stadion. Innym razem wygwizdali go kibice, którzy jeszcze niedawno bili mu brawa. Takie sytuacje się powtarzały. Więc w końcu podjął najtrudniejszą decyzję w życiu. Zdecydował się na wyjazd.

Kupił bilet na mecz piłki nożnej Polska – Holandia w Amsterdamie, przy okazji eliminacji do mistrzostw Europy. Ktoś stracił czujność, może nie dostrzegł, albo nie skojarzył nazwiska w większej grupie fanów. Szmidt dostał pozwolenie na wyjazd. Mecz faktycznie obejrzał (Polska – po triumfie 4:1 u siebie, w rewanżu przegrała 0:3), a potem odłączył się od reszty kibiców. Przez jakiś czas przebywał w Holandii, początkowo nawet w przytułku. W końcu trafił na Ślązaka, który obiecał mu pomoc w przedostaniu się do Niemiec Zachodnich. Udało się.

Kilkanaście miesięcy później przyjechali do niego synowie. Żona dopiero dwa lata po tym, jak wyjechał sam sportowiec. Józef znalazł zatrudnienie jako rehabilitant (później pomagał też w treningu trójskoczków), Łucja – po staremu – jako sanitariuszka w szpitalu. Sami wspominali, że zaczynali właściwie od zera, ale i tak było lepiej niż w Polsce. Bo mieli jakieś perspektywy, a do tego znaleźli się pomocni ludzie – choćby inny były olimpijczyk, Stefan Lewandowski. Inna sprawa, że pojawiły się i problemy, których nie przewidzieli – na przykład ten, że Szmidt przez lata… zapomniał niemieckiego.

Miał jednak sporo czasu, by go sobie przypomnieć. W Niemczech spędził 17 lat. Wrócił dopiero za namowami rodziny, w 1992 roku. Już do innego ustroju.

*****

Nie byłoby wielkiego Józefa Szmidta, gdyby nie jego starszy brat, też lekkoatleta. Edward był sprinterem, startował zresztą nawet na mistrzostwach Europy. Józef w tym czasie pracował w warsztacie samochodowym, o karierze sportowej nawet nie myślał. Ale brat potrzebował dodatkowej motywacji do treningów.

Bratu nie chciało się ćwiczyć samemu, ciągle mi mówił: ty, taki chłop, mógłbyś spróbować. Kiedy już spróbowałem, okazało się, że dorównuję mu w biegach i jestem lepszy w skokach. To, co ty masz w nogach, to jest niemożliwe – mówił brat, ale mnie to nie przekonywało. Ty rób swoje, a ja swoje. Tak sobie myślałem, ale brat zapisał mnie do sekcji lekkoatletycznej Górnika Zabrze, bo chciał mieć towarzysza podróży na treningi. Wstawałem o piątej rano, potem praca, uciążliwe podróże przez Śląsk i powrót do domu około 23 – opowiadał Szmidt w rozmowie ze Stefanem Szczepłkiem i Mirosławem Żukowskim.

Zaczynał od kilku konkurencji naraz. Próbował sprintów, skoku w dal i trójskoku, przy którym ostatecznie został. Ale nawet w późniejszych latach kariery zdarzało mu się wspierać polską sztafetę 4×100 metrów. Bo to, co wyróżniało Józefa, to jego niezwykła szybkość. Właściwie stworzył – wraz z trenerem Tadeuszem Starzyńskim – nowy styl skakania, „biegowy” (później zwany polskim, dziś powszechnie stosowany), znacznie prostszy i lepiej wykorzystujący wrodzone predyspozycje Szmidta, niż styl radziecki, bazujący na mocnym odbiciu w górę.

Swoją drogą, jak szybki jest Szmidt łatwo było się przekonać w 1964 roku w Spale, gdy lekkoatleci przygotowywali się do igrzysk w Tokio. Jeszcze przed swoją kontuzją Józef odbywał tam pojedynki z Wiesławem Maniakiem, naszym stumetrowcem, który wkrótce miał na igrzyskach zostać czwartym zawodnikiem na setkę, „najszybszym z białych”. Biegali na 30 metrów, dziesięć startów. Wszystkie(!) wygrał Szmidt, a Maniak tylko wściekle uderzał pięścią o bieżnię. Całe zdarzenie opisywał zresztą magazyn „Sportowiec”.

Cofnijmy się jednak w czasie – do roku 1955, bo wtedy Józef, za namową brata, rozpoczął treningi (przypomnijmy – miał wtedy już 20 lat!). Jego talent szybko dostrzeżono. Już rok później skakał ponad 15 metrów, został też powołany na zgrupowanie reprezentacji w Spale. Choć wcześniej mało brakowało, a kariera z miejsca by się zakończyła. Szmidta powołano bowiem do wojska, a że jeszcze nie był uznanym sportowcem, to traktowany był jak każdy szeregowy.

By pomóc bratu, znajomości wykorzystał Edward. Dzięki niemu Józef trafił do Wrocławia, gdzie został zawodnikiem Śląska, który… nie miał sekcji lekkoatletycznej. Oficjalnie przebywał w nim więc jako piłkarz, choć gdy inni trenowali na murawie, on realizował swoje treningi trójskoczka. Potem trafił do zabrzańskiego Górnika, a ten już był otwarty na lekkoatletów.

Wkrótce po raz pierwszy zostawał mistrzem kraju i… Europy. Bo ten ostatni tytuł zdobył ledwie trzy lata(!) po rozpoczęciu treningów. Jego rozwój nie mógł nie zachwycić. Choć wielu trenerów próbowało początkowo zmieniać technikę, dopiero wspomniany Starzyński zrozumiał, że skoro ta Szmidtowi pomaga, to trzeba pracować nie nad jej zmianą, a udoskonaleniem. Podobnie jak nie starał się na siłę zmienić wypracowanych przez samego trójskoczka metod treningowych.

Dzięki temu Szmidt osiągnął wielkie sukcesy. I zasługi jego trenera – mimo że po latach obaj się pokłócili, gdy Starzyński nie wsparł byłego podopiecznego, kiedy ten stał się celem ataków propagandy – trzeba docenić. Bez niego mogłoby w końcu nie być złotych medali olimpijskich. Zresztą w 1959 roku obaj na chwilę zawiesili współpracę, a trójskoczek zanotował gorszy sezon. Szybko więc do siebie wrócili.

W międzyczasie Józef zyskał też przydomek – „Kangur ze Śląska”. Z jednej strony trafny, a z drugiej bardziej pasowałby, gdyby skakał radzieckim stylem, mocniej bazującym na odbiciu samym w sobie, niż nabiegu. Dziennikarze i publika wiedzieli jednak swoje i rekordzistę Polski (od 1958 roku, gdy skoczył 16.06 m) nazwali właśnie tak. On sam, choć na co dzień zamknięty w sobie, szybko polubił wielkie imprezy i kontakt z kibicami. Ponoć to za sprawą meczu Polska – USA na Stadionie Dziesięciolecia (w którym miał okazję startować), gdy arena wypełniła się do ostatniego miejsca, a atmosfera była elektryzująca.

To zresztą przed największą publiką Szmidt spisywał się najlepiej. Czy to w Tokio, czy cztery lata wcześniej – w Rzymie. Ale najdłuższy skok w życiu oddał akurat w Polsce. I był to skok historyczny.

*****

Zanim nastał czas Szmidta, w Europie rządzili radzieccy trójskoczkowie. W Europie, bo na igrzyskach olimpijskich dwukrotnie pobijał ich fenomenalny Adhemar Ferreira da Silva, reprezentujący Brazylię. Ale w 1958 roku rekord świata da Silvy poprawił Oleg Riachowski (16.59 m), a dziesięć miesięcy potem Oleg Fiedosiejew (16.70 m). Nie dziwi więc, że przed igrzyskami w Rzymie to oni i ich koledzy z reprezentacji byli faworytami do złota.

Choć mieli w osobie Polaka – w końcu już mistrza Europy – niezłego rywala. Jak niezłego, okazało się dokładnie 5 sierpnia 1960 roku, w trakcie mityngu na – dziś już zrujnowanym – Stadionie Leśnym w Olsztynie. Szmidt nie tylko ustanowił wtedy rekord świata, ale jako pierwszy trójskoczek w dziejach przeskoczył granicę 17 metrów. O trzy centymetry.

A to wszystko ponoć po części dzięki… żabie, która pojawiła się na rozbiegu w trakcie jego rozgrzewki.

Myślę, poczekam, niech sobie pójdzie bo ja niechcący rozdepczę. Ale ona nie chciała współpracować. Wziąłem ją więc żeby przenieść na trawnik i wtedy obsikała mi rękę, ropucha jedna. Wszystko przed tym skokiem. Tak mnie tym sikaniem rozluźniła, że roześmiałem się i podszedłem na luzie. Skoczyłem 17 m i 3 cm. Rekord świata – opowiadał na łamach „Rzeczypospolitej”.

Innym razem podsumowywał to krótko, w iście vonnegutowskim stylu: „Zdarzyło się”. Ale to po latach, kiedy z mediami rozmawiał naprawdę niechętnie. Swoją drogą sędziowie jego rekordowy skok mierzyli ponoć… pół godziny. Tak długo upewniali się, że wszystko na pewno sprawdzili dokładnie. Chodziło w końcu o niebotyczny wynik. Z kolei operator Polskiej Kroniki Filmowej zapomniał przestawić ustawienia w kamerze i nakręcił wszystko w zwolnionym tempie. A sam Józef Szmidt wspominał, że rozmiar swojego wyczynu uświadomił sobie tak naprawdę dopiero w szatni.

Jego rekord zresztą w pewnym sensie utrzymał się do dziś. Bo ustanowiony został na żużlowej bieżni, a na takiej nikt nie skoczył już nigdy dalej w oficjalnych zawodach. A próbowało wielu, zresztą szybko do Olsztyna przyjeżdżać zaczęły gwiazdy, bo na Stadionie Leśnym cuda sprawiało ponoć torfowe podłoże bieżni. Dopiero osiem lat później, już na tartanie, wyczyn Polaka poprawił Giuseppe Gentile, na igrzyskach w Meksyku, gdzie na wysokości, w rozrzedzonym powietrzu skakało się wprost doskonale (to tam Bob Beamon osiągał 8.90 m w dal – “skok z XXI wieku”).

Wróćmy jednak do 1960 roku. Szmidt pojechał wtedy na igrzyska w Rzymie opromieniony statusem rekordzisty świata, ale i z bagażem oczekiwań. Tych nie zawiódł. Co prawda skoczył nieco bliżej niż w Olsztynie – 16.81 m – ale to i tak był nowy rekord olimpijski, a Władimira Gorajewa, kolejnego z radzieckich trójskoczków, wyprzedził o 18 centymetrów. Inna sprawa, że jego wygrana – o czym niemal nikt nie wiedział – nie była tak pewna, bo przed wyjazdem doznał zapalenia korzonków nerwowych, co utrudniało mu skakanie.

Sytuacja co prawda nie była tak dramatyczna jak w Tokio, ale obawy istniały. Pomogły ponoć kąpiele słoneczne, z których korzystał już w Rzymie. Szmidt przystąpił więc do konkursu w pełni formy, a poem wygrał, stał się niezwykle popularny i… to właściwie tyle. Nie poszły za tym ani nagrody finansowe, ani ulgi w pracy. Nic, poza kilkoma odznaczeniami. W dodatku gdy proszono go, by opisał swój złoty skok, nie potrafił tego zrobić.

Kiedy człowiek staje na rozbiegu i skacze najdalej jak potrafi, brakuje myśli. Nie pamiętam swojego złotego skoku w Rzymie, nie pamiętam też tego skoku, którym pobiłem rekord świata. Po tych skokach też chyba o niczym nie myślałem. Po prostu cieszyłem się. W takich chwilach radość przysłania wszystko – mówił po latach w rozmowie z Tomaszem Kalembą.

Warto tu dodać jeszcze jedną rzecz. Że choć Szmidt w Rzymie zdobył jeden medal, to jego buty… dwa. W międzyczasie zaginęło bowiem obuwie Elżbiety Krzesińskiej, obrończyni tytułu mistrzyni olimpijskiej w skoku w dal. Polce swoje kolce pożyczył właśnie Józef, a choć te były o dwa numery za duże, to Krzesińska wyskakała w nich srebrny medal.

A potem? Potem były kolejne tytuły, kontuzje, Tokio, lot nad wulkanem, powolny spadek formy, problemy z pracą, wywiad, ucieczka do Niemiec i sprowadzenie tam rodziny. A wreszcie też – powrót do Polski.

*****

Jak już wspomnieliśmy – to był rok 1992. Do wsi Zagozd sprowadziła się wtedy cała rodzina Szmidtów. Józef wspominał, że do powrotu namówili go bliscy, ale i on sam nieco się stęsknił, a nieco był ciekaw tej nowej Polski, której nie miał okazji poznać. Kupił spore gospodarstwo, do tego stadko kóz. Powoli uczył się takiego życia. Początkowo nie było łatwo – zdarzało mu się nawet posadzić rośliny… korzeniami do góry – ale z czasem przywykł.

Lubił pracę fizyczną. Od zawsze był aktywny, a do tego kiedyś lekarz w Niemczech polecił mu ruch tego typu jako sposób na przedłużenie sobie życia. Stosował się więc do tego zalecenia. Długo też we własnym gospodarstwie odbywał treningi jak przed laty, poza tym stał się jednak typowym gospodarzem. Odbywał spory z sąsiadami (o zagryzione przez psy kozy), produkował własny ser, nawet dom stawiał częściowo własnoręcznie (fundamenty trzeba było wylewać jeszcze raz, bo było to zrobione kiepsko, a on „fuszerki nie znosi”). Raz na jakiś czas pojawiał się również na jakiejś oficjalnej uroczystości, ale tylko jeśli naprawdę tego chciał.

Jeszcze kilka lat temu mówił, że nadal chciałby móc pracować jak dawniej, ale wiek już się u niego odzywa. Przeszedł zawał, po dłuższym wysiłku drętwięją mu mięśnie, nawet język, jeśli mówi za dużo w krótkim czasie. Problemy ze zdrowiem (udar) miała też jego żona, do tego zmarł starszy syn. To wszystko go podłamało, ale jednak nie złamało do końca.

Mistrz olimpijski z Rzymu i Tokio na karku ma 87 lat. Nadal żyje, jak lubi – unikając rozgłosu i oficjalnych uroczystości. Sportu raczej nie śledzi, co najwyżej niemiecką Bundesligę. A „jego” trójskok w Polsce podupadł. I nawet do rezultatów Szmidta obecnie nam daleko – na ostatnich mistrzostwach kraju złoty medal dał wynik… 15.99 m. W dodatku zdobył go 36-letni (rocznikowo) Adrian Świderski.

Cóż, drugiego Józefa Szmidta szybko się nie doczekamy.

SEBASTIAN WARZECHA

Fot. Newspix

Czytaj więcej o lekkoatletyce:

Gdyby miał zrobić spis wszystkich sportów, o których stworzył artykuły, możliwe, że pobiłby własny rekord znaków. Pisał w końcu o paralotniarstwie, mistrzostwach świata drwali czy ekstremalnym pływaniu. Kocha spać, ale dla dobrego meczu Australian Open gotów jest zarwać nockę czy dwie, ewentualnie czternaście. Czasem wymądrza się o literaturze albo kinie, bo skończył filmoznawstwo i musi kogoś o tym poinformować. Nie płakał co prawda na Titanicu, ale nie jest bez uczuć - łzy uronił, gdy Sergio Ramos trafił w finale Ligi Mistrzów 2014. W wolnych chwilach pyka w Football Managera, grywa w squasha i szuka nagrań wideo z igrzysk w Atenach 1896. Bo sport to nie praca, a styl życia.

Rozwiń

Najnowsze

Polecane

Po czterdziestce i ze sztucznym kolanem. Lindsey Vonn wróciła i marzy o igrzyskach

Sebastian Warzecha
0
Po czterdziestce i ze sztucznym kolanem. Lindsey Vonn wróciła i marzy o igrzyskach

Inne sporty

Lekkoatletyka

Matusiński: Naszą siłą była równość i waleczność. Ostatnie lata wyglądają inaczej

Kacper Marciniak
3
Matusiński: Naszą siłą była równość i waleczność. Ostatnie lata wyglądają inaczej

Komentarze

5 komentarzy

Loading...