Pół wieku temu, również przy okazji okrągłego jubileuszu, banda z Cagliari dowodzona przez Gigiego Rivę sięgnęła po pierwsze i jedyne dotychczas scudetto. Był to bezprecedensowy przypadek w historii włoskiego futbolu. Nigdy później, ani nigdy wcześniej, mistrzostwo nie opuściło lądowej części Włoch.
Jak doszło do tego, że w szóstym sezonie po awansie do Serie A, Cagliari wdrapało się na ligowy szczyt?
– Spójrzcie na mapę, a dowiecie się, co myślą o nas Włosi – mówił swoim piłkarzom trener Manlio Scopigno. Nawiązywał do tego, że Sardynia wygląda, jak gdyby wielki but wykopał ją z dala od lądowej części Italii. Sardyńczycy są tym dzieckiem, z którego każdy w klasie miał polewkę. Nie pomagał w tym fakt, że na wyspę zsyłano wszelkiego rodzaju męty i więźniów, a także to, że zamiast kurortów wakacyjnych wciąż dominowały tam pola i łąki, na których pasły się owce. Dlatego mówiono, że Sardynia to Afryka i kraina pastuchów. Znacie historie o tym, że za komuny dzieci straszono „czarną wołgą”? We Włoszech analogiczną rolę pełniło zdanie: “wywiozę cię na Sardynię”. Dziś słyszymy, że piłkarze niezbyt chętnie zapatrują się na transfer do Napoli, bo ich wyobraźnia wyświetla sceny z „Gomorry”. Pół wieku temu podobnie traktowano możliwość gry w Cagliari, które zresztą nie było atrakcyjnym miejscem nawet pod względem piłkarskim. Dekadę przed historycznym sukcesem, klub zajął ostatnie miejsce w Serie B i z hukiem zleciał do trzeciej ligi.
Co dla jednych byłoby pogrzebem, dla „Rossoblu” było jednak odrodzeniem. Stery klubu przejął Enrico Rocca, któremu towarzyszył Andrea Arrica. Drugiego z wymienionych ratowników śmiało można nazwać sardyńskim Midasem i ojcem sukcesu, którego wtedy nikt się jeszcze nie spodziewał.
Architekt zespołu – Andrea Arrica
Rocca i Arrica przyszli do Cagliari z jasną wizją: wprowadzić klub do Serie A. Każda ich decyzja była przemyślana i logiczna, począwszy od wyboru trenera. Na stołku wylądował Arturo Silvestri, w przeszłości reprezentant kraju i piłkarz Milanu, który miał wielkie ambicje jako szkoleniowiec. Szybko okazało się, że to właściwa osoba: w mgnieniu oka „Rossoblu” znaleźli się we włoskiej ekstraklasie, ale Rocca nie doczekał złotych lat – w 1968 roku klub ponownie przejął Efisio Corrias, który w przerwie między kadencjami był… prezydentem Sardynii.
Gruba szycha we władzach oznaczała snucie jeszcze śmielszych planów, które wkrótce się spełniły.
Ponownie ważną rolę w przeskoczeniu kolejnego szczebelka odegrał Arrica, który pozostał w Cagliari i dbał o transfery. Zresztą, jak mógłby nie zostać? To on w 1963 roku ściągnął na wyspę Gigiego Rivę. Ojciec takiego dealu powinien mieć nie tylko bezpieczną posadę, ale i pomnik, a z jego kranów powinien lecieć Johnny Walker. Transfer 18-latka nie był jedyną zasługą Arriki, ale stworzył podwaliny pod złotą drużynę. Przyszłego trzykrotnego króla strzelców Serie A wypatrzył on w Serie C, gdzie młokos wymiatał w barwach Legnano. Udało mu się przekonać skrzydłowego (dopiero później Riva został napastnikiem) do kontynuowania kariery na wyspie, a ten szybko odwdzięczył się ośmioma golami w Serie B, pomagając w awansie. Riva zakochał się w Sardynii, został jej bohaterem i ikoną, a Andrei był wdzięczny do końca jego życia. – Zawsze był mi bardzo bliski. On i Scopigno byli najważniejsi w mistrzowskim Cagliari – podkreślał lider zespołu.
W kolejnych latach Arrica dokonał jeszcze kilku majstersztyków. Nieskutecznego napastnika Nene z Juventusu ściągnął, by dał brazylijski polot jako pomocnik. Razem z nim do Cagliari trafił późniejszy kapitan mistrzowskiej drużyny, Pierluigi Cera. Dostrzegł talent Roberto Boninsegni, późniejszej gwiazdy Interu, ale też zauważył, że zamiast pomagać Rivie, obaj sobie wadzą. Dlatego wymyślił deal, na który wpadłby tylko szaleniec. Oddał gwiazdę ligowemu rywalowi, ale zabrał z Mediolanu skrzydłowego Angelo Domenghiniego, snajpera Sergio Goriego i obrońcę Cesare Poliego. Po latach powstała opinia, że był to ostatni element mistrzowskiej układanki. Bo trzeba pamiętać, że „Rossoblu” nie zdobyli scudetto z zupełnego zaskoczenia. Już rok wcześniej przypuścili zamach na calcio, ale musieli uznać wyższość Fiorentiny, z której Arrica dopiero co wyciągnął bramkarza Enrico Albertosiego i obrońcę Mario Brugnerę. Obaj na przywitanie zostali największymi przegranymi. Ale potem dziękowali Bogu, że postawił na ich drodze Andreę Arricę.
– Kiedy pierwszy raz usłyszałem o zainteresowaniu ze strony Cagliari, nie chciałem tam trafić. We Florencji zawsze żartowaliśmy, że to jak zesłanie na karną kolonię. Szybko zmieniłem zdanie – przyznał po latach Albertosi. – Arrica był kluczowy, za niewielkie pieniądze stworzył zespół, który zdobył Scudetto. Wiedział, jak dobrać graczy do zespołu. Wymiana z Interem była genialna.
– Był kamieniem milowym w historii klubu. Zabrał mnie na Sardynię i zawsze utrzymywaliśmy doskonałe relacje – to z kolei opinia jednego z bohaterów wspomnianej umowy, Cesare Poliego, który w Cagliari był głównie rezerwowym, co jest chyba najlepszą oceną pracy Arriki.
Gwiazda, liderzy i zespół
– Wyglądałem z okna samolotu i czułem się jak w Afryce. Przybyłem do Cagliari zmasakrowany życiem, wkurzony i zamknięty – po tych słowach nietrudno zgadnąć, że Gigi Riva nie zakładał wsiąknięcia w Sardynię tak mocno, by stać się jej nierozerwalnym symbolem. Tak się jednak stało i w dużej mierze dzięki niemu „Rossoblu” zostali czołową ekipą w lidze. Sezon zwieńczony scudetto kończył z 21 golami (połową całego dorobku zespołu) i trzecim w karierze tytułem „capocannoniere”. Jego lewa noga była postrachem całej Italii. Legendy głoszą, że zdarzali się obrońcy, którzy tak bardzo bali się jego strzałów, że po prostu schodzili mu z drogi. O sile uderzenia Rivy przekonał się też młody fan Cagliari, któremu snajper… złamał rękę. Lekarze nie dawali wiary, że jakikolwiek piłkarz mógł posłać piłkę z taką siłą.
Wersję poszkodowanego po latach uwiarygodniły wspomnienia rezerwowego golkipera, Adriano Reginato. – Przed i po treningu zostawałem, żeby poćwiczyć z nim strzały. Bombardował mnie nieustannie, obrażał się, kiedy chciałem się wymigać od bronienia tych piekielnie mocnych strzałów. Jeśli mam krzywe palce, to jego wina!
Jak podaje John Foot w książce „Calcio”, kult napastnika Cagliari był tak wielki, że jedną z książek o historii mistrzowskiego tytułu zatytułowano na jego cześć „Strzał z lewej nogi”. Warto przy tym dodać, że Gigi był zawodnikiem jednej nogi. Trener Scopigno zwykł nawet żartować, że prawa noga służy Rivie tylko do wsiadania do tramwaju. O tym, jak wielką wartość stanowił dla zespołu niech świadczy fakt, że z walki o drugie scudetto „Rossoblu” wyeliminowała groźna kontuzja Rivy. Sezon spisali na straty, zajmując siódme miejsce w tabeli. Natomiast gdy nękany urazami zakończył karierę, Cagliari spadło do Serie B.
– Riva jest dla Sardynii kimś wiecznym, legendą, niemalże obiektem kultu – powiedział o nim dziennikarz Vito Biolchini.
Mógł więcej niż inni i chętnie z tego korzystał. Nie lubił rano wstawać, zwłaszcza na trening, dlatego zajęcia odbywały się popołudniu. Może i dwie paczki fajek na dzień mu nie wystarczały, ale jako pierwszy przychodził do szatni i jako ostatni z niej wychodził. Co roku do Cagliari spływały lukratywne oferty, które konsekwentnie odrzucał. Gdyby się w nie zagłębić, okaże się, że przebiły nawet biblijne kuszenie Jezusa. Prezydent Interu rokrocznie przysyłał mu złotego funta na święta, wierząc, że doczeka się odpowiedzi. Kiedy Angelo Moratti w końcu dał za wygraną, miał zapłacić sardyńskiemu klubowi za to, żeby nie puścił swojej gwiazdy nigdzie indziej. To udało się spełnić. Do dziś snajpera zwanego „Rombo di Tuono” można spotkać w sardyńskich knajpach, gdzie chętnie opowiada historię wielkich „Rossoblu”.
Dzięki Rivie wiele osób kojarzy Cagliari z bramkostrzelnym napastnikiem, ale równie ważną postacią mistrzowskiej drużyny był Enrico Albertosi, który przybył na Sardynię już jako gwiazda. Uczestnik mundialu, który miał na koncie ponad 150 meczów w Serie A okazał się jeszcze lepszy niż zakładano.
Albertosi wyśrubował rekord – przez cały sezon wpuścił 11 bramek, najmniej w historii 16-zespołowej ligi. Wynik nie musiał być nawet dwucyfrowy, bo bramkarza „Rossoblu” dwukrotnie pogrążyli klubowi koledzy. Z drugiej strony Enrico mógł się tego spodziewać. W końcu przed sobą miał Comunardo Niccolaiego, którego nazwisko jest we Włoszech synonimem „swojaka”. Nie ma w tym przesady: do dziś po bardziej spektakularnych samobójach włoscy komentatorzy przywołują właśnie defensora Cagliari. Bo Niccolai poza tym, że lubił zaskoczyć swojego bramkarza, robił to w sposób piękny i absurdalny. Szczupakiem, lobem, raz nawet specjalnie, bo źle zrozumiał gwizdek sędziego. John Foot, autor książki „Calcio”, żartował nawet, że być może „Comu” chorował coś w rodzaju piłkarskiego Touretta. – Czasami śmiałem się, że napastnicy mogą mi zazdrościć. Sami nigdy nie zdobyli tak pięknych bramek, jak moje samobóje – mówił o tej dziwnej przypadłości sam zainteresowany.
Nic dziwnego, że Albertosi miewał momenty, w których chciał go udusić.
Ale Niccolai poza kilkoma szkodami był przede wszystkim doskonałym obrońcą. Gdyby było inaczej, nie rozegrałby 29 z 30 możliwych meczów w mistrzowskim sezonie. Być może raz trafił do własnej siatki, ale jak często uratował skórę „Rickiemu”? Docenił to selekcjoner reprezentacji Włoch, który powołał Comunardo na mundial do Meksyku. Oprócz niego w skład srebrnej drużyny weszli Albertosi i Pierluigi Cera, kolejny współtwórca najlepszej linii obrony w tamtym okresie Serie A oraz Riva, Gori i Domenghini. Niccolai na mistrzostwach świata zaliczył tylko jeden występ i znów trafił do historii w nieco pokrętny sposób. Kultowy stał się bowiem komentarz Manlio Scopigno, który widząc swojego obrońcę w koszulce drużyny narodowej wyznał: „Spodziewałem się w życiu wszystkiego, ale nie tego, że kiedyś zobaczę Niccolaiego w kablówce!”
Za sukcesem niewielkiego klubu stały jednak nie tylko gwiazdy. Cagliari stało się po prostu grupą przyjaciół i miejscem, w którym ludzie czuli się wolni.
Tak właśnie poczuł się Angelo Domenghini po odejściu z Interu. – Odetchnąłem. Nie było już telewizji, dziennikarzy, sponsorów. Ponownie odkryłem piękną, autentyczną piłkę i radość z gry. Wychodziłem na boisko z czystą głową, byłem silniejszy, czułem się jakbym oddychał pełnymi płucami i czułem głód zwycięstwa – mówił. – Klimat zrobiło to, że mieszkaliśmy razem. Tuzin chłopaków w jednym mieszkaniu. Każdy miał swoją sypialnię, ale reszta była wspólna. Nasz pensjonat wkrótce stał się miejscem spotkań całej drużyny, rozmawialiśmy i wycinaliśmy sobie numery. Pamiętam, jak kiedyś z mojego pokoju zniknęło łóżko. Chłopaki wyrzucili je przez okno do ogrodu… – wspominał Giulio Zignoli.
Skandal, wybity ząb i samobój – droga do tytułu
Nic dziwnego, że tak zgrany zespół był zdolny do wielkich meczów. Cagliari od pierwszej kolejki dominowało w Serie A, wskakując na fotel lidera w najlepszy możliwy sposób – po wygranej z mistrzem z Florencji. „Rossoblu” wygrali 1:0 po bramce Gigiego Rivy, ale mecz okrzyknięto skandalem. Riva trafił do siatki po kontrowersyjnym rzucie karnym. Później sędzia Concetto Lo Bello nie podyktował dwóch jedenastek dla gospodarzy, a na koniec… anulował wyrównującego gola Violi, dopatrując się spalonego. Trybuny nie zostawiły na Lo Bello suchej nitki, a on sam dla bezpieczeństwa na kilka godzin zamknął się w pokoju sędziowskim.
Corierre della Serra napisało, że nie był to mecz, tylko prywatne show sędziego. Ale – jakkolwiek spojrzeć – był to też wielki triumf Sardyńczyków. Przerwali serię 29 meczów bez porażki, pokonali mistrza kraju i wskoczyli na tron, którego nie oddali już do końca sezonu.
Po drodze wyspiarze zaliczyli jeszcze kilka kapitalnych występów, takich jak mecz z Interem. Zapamiętano go z dwóch powodów. Pierwszym była niesamowita mowa motywacyjna Manlio Scopigno, który powiedział swoim zawodnikom, że widział trenerów Interu, którzy wspólnie z sędziami żartowali z Cagliari. Riva za wszelką cenę chciał dać popalić rywalom, co doprowadziło do brutalnego starcia z Tarcisio Burgnichem, nie bez powodu nazywanym „The Rock”. Napastnik dosłownie skruszył „Skałę” – defensor Interu stracił w tym pojedynku zęba. Równie heroiczny bój Riva stoczył w Turynie, choć tym razem oszczędził przeciwników. To w tym meczu Niccolai najmocniej podpadł Albertosiemu, bo kiedy bramkarz Cagliari szykował się do pewnego chwytu piłki, obrońca przeciął dośrodkowanie i idealnym strzałem głową… dał Juventusowi prowadzenie.
Riva tego wieczora dwukrotnie musiał odrabiać straty, za drugim razem uczynił to w końcowych minutach meczu, co pchnęło „Rossoblu” w stronę tytułu.
„Filozof”, pijak, taktyk – Manlio Scopigno
Zdążyliście już poznać Manlio Scopigno na tyle, że nie trzeba tłumaczyć, dlaczego nazywano go „Filozofem”. To Manlio był tym, któremu Arrica dostarczył części do złożenia mistrzowskiej drużyny, a 44-latek skonstruował piłkarskie Ferrari. Choć akurat w jego przypadku bardziej pasuje porównać „Rossoblu” do Mustanga. Nie tyle z racji piękna tego modelu Forda, co raczej przez historię, która mogła pozbawić go szansy na Scudetto z Cagliari.
Na Sardynię trafił w wyniku konfliktu z władzami Bolonii, z którymi poróżnił się tak bardzo, że wieść o zwolnieniu przekazał mu portier. Na pytanie czy kiedykolwiek wróciłby do tego miasta odparł, że tylko po to, by je zbombardować. Z wyspy wyleciał po roku, również w atmosferze skandalu. W 1967 roku włoski klub wziął udział w letniej lidze w USA, gdzie występował jako Chicago Mustangs. Cagliari spisało się nieźle, więc ambasador Włoch za wielką wodą zaprosił drużynę na kolację do Waszyngtonu. Scopigno darzył whisky miłością równą calcio, co zaprowadziło go na dziedziniec ambasady, który bezceremonialnie obsikał. Wieść o trenerze załatwiającym potrzebę na środku placu przed państwową instytucją szybko dotarła do Italii i Scapigno z hukiem wyleciał z Cagliari. Miał szczęście, że wybryk puszczono w niepamięć.
Być może dlatego, że razem ze zwolnieniem otrzymał nagrodę dla najlepszego w swoim fachu we Włoszech.
Scopigno był trenerem specyficznym, ale skutecznym. Wyśmiewał kolegów, których tytułowano czarodziejami. Nienawidził spóźnialskich, rzadko rozmawiał z zespołem. Wspomniany wcześniej Niccolai mówił, że od szkoleniowca usłyszał w zasadzie dwa słowa: lubiłem cię. Potrafił jednak stworzyć grupę i nad nią zapanować. – Pewnego razu siedzieliśmy w pokoju, dzień przed meczem pucharowym. Kopciliśmy jak smoki, graliśmy w pokera, mieliśmy też kilka butelek. Nagle drzwi się otworzyły, a z kłębów dymu wyszedł Scopigno, który niedawno objął klub. Poprzedni trener, Silvestre, zabiłby nas za to, a Manlio usiadł na łóżku, wyciągnął paczkę fajek i spytał, czy nie mamy nic przeciwko, żeby zapalił. Wypalił papierosa i powiedział, że to był ostatni tej nocy, również dla nas. Pół godziny później już spaliśmy, a dzień później wygraliśmy w świetnym stylu – wspomina Pierluigi Cera.
Scopigno był bardzo wyczulony na zachowanie swoich zawodników w hotelach. Jeśli byli za głośno przypominał im, że nie są w domu. Nie przeszkadzało mu jednak, żeby w hotelowym korytarzu urządzić… trening. Wszystko z powodu deszczu, którego Manlio nienawidził. Kiedy padało lub było zbyt zimno, odwoływał zajęcia twierdząc, że nie ma co ryzykować choroby w zespole. W Bolonii przebił samego siebie, gdy z powodu mrozu kazał zawodnikom trenować w hotelu. Innym razem w hotelowej restauracji urządził mały bankiet, na który zaprosił kilku przyjaciół i dziennikarzy. Szampan lał się strumieniami, kolejni imprezowicze odpadali wraz z następnymi butelkami, a Scopigno najwytrwalszych przetrzymał do 4 nad ranem. W tym samym czasie jego piłkarze spali nieświadomi w tym samym budynku. Kiedy „Filozof” zakończył imprezę rzucił na odchodne: „ci na górze jutro będą chcieli, żebym poprowadził trening. Niech tylko spróbują mnie obudzić. To oni mają grać, nie ja.”
[etoto league=”ita”]
Ale Manlio to nie tylko złote cytaty i pijackie historie. Mówiono, że jak nikt potrafił czytać grę w trakcie meczu, reagować zanim przeciwnik zdoła wykorzystać błąd. Jego zmysł taktyczny przyniósł sukcesy i zainteresowanie Juventusu. Przedziwnym zbiegiem okoliczności Turyńczycy zadzwonili tuż przed najważniejszym meczem sezonu. Scopiglio nie odpowiedział, ale wieść szybko przeniosła się do szatni. Piłkarze przyszli do niego i zapowiedzieli, że jeśli odejdzie, oni także opuszczą Sardynię.
Pytanie, czy „Filozof” w ogóle chciał odchodzić?
– Czułem się dobrze na wyspie. Juventus jest jak garnitur szyty na miarę. Być może piękny, ale nie pasuje do każdego – przyznał po latach.
Kilkanaście godzin po tej ofercie został mistrzem Włoch. Podczas decydującego meczu z Bari stadion odliczał już minuty dzielące Cagliari od Scudetto. Jedyną osobą na trybunach, która nie była podekscytowana, wydawał się właścnie Scopigno. Kiedy Comunardo Niccolai podbiegł i zapytał: ile jeszcze brakuje? Odpowiedział pytaniem: do czego? Zaraz, na pewno zwróciliście uwagę, że „Filozof” najważniejsze spotkanie swojej kariery oglądał z trybun. Dlaczego? To efekt kolejnego wyskoku. W grudniu tak zwyzywał liniowego, że federacja wlepiła mu zakaz przebywania na ławce na pół roku i pozostała niewzruszona na uchylenie go nawet w tak wielkim dniu. Niedługo potem, kiedy cała Sardynia świętowała historyczny sukces, jeden z dziennikarzy zapytał go, jak opisałby samego siebie. Manlio, mistrz ripost, odparł: kim jestem? Tym, któremu teraz chce się spać.
Scudetto, które przyłączyło Sardynię do Włoch
W całej historii Scudetto dla „Rossoblu” kluczowe są jeszcze dwie, połączone ze sobą rzeczy. Pierwszą z nich jest kamienny kocioł zwany Amsicorą. Legendarny stadion Cagliari był znany dzięki niesamowitej atmosferze. W sezonie mistrzowskim nie udało się go zdobyć nikomu, a rok wcześniej wygrał tam tylko Juventus. Wygrał jako ostatni, bo w następnym roku drużyna przeniosła się już na nowy obiekt. – Kiedy graliśmy w domu, ludzie potrafili wyruszyć na nasz niedzielny mecz już w sobotę tylko po to, żeby nas dopingować. Zjeżdżała się cała Sardynia – wspomina Cera.
Na Amsicorze faktycznie byli wszyscy. Najsłynniejszą opowieścią dotyczącą decydującego meczu z Bari jest ta, która mówi o dwóch osobach, które uciekły z więzienia, żeby zobaczyć historyczne mistrzostwo Cagliari. Policjanci złapali ich już na stadionie, ale w geście dobrej woli pozwolili im obejrzeć spotkanie. Innym kryminalistą, który po ucieczce z więzienia nie mógł się powstrzymać od odwiedzin na stadionie był Graziano Mesina. Mówiło się, że najbardziej poszukiwany bandyta we Włoszech, co dwa tygodnie ryzykował, żeby tylko obejrzeć w akcji swojego idola, Gigiego Rivę. W dniu, gdy „Rossoblu” zdobyli tytuł zapewne też tam był i razem z rzeszą kibiców, którzy zajęli nawet banery reklamowe nad trybunami, po ostatnim gwizdku wybiegł na boisko. „Tifosi dopadli do Goriego i Rivy, którzy nie mogą uwolnić się od rozradowanych fanów” – krzyczał dziennikarz Sandro Ciotta, który relacjonował mecz z Bari w radiu. Tłum wylał się na miasto, gdzie dokonano „pogrzebów” Juventusu i Milanu; w Olbii dopadnięto trzech fanów Juve, których z bronią przy skroni zmuszono do założenia koszulek z wizerunkiem Rivy.
Ktoś rzucił hasło, które zapisało się w historii, mówiąc, że nawet czterej Maurowie z flagi Sardynii zsunęli z oczu opaski, żeby zobaczyć, czy to naprawdę się stało.
To dobry moment, żeby przejść do ostatniej z wspomnianych na początku akapitu kluczowych kwestii mistrzostwa dla Cagliari, czyli tego, co było potem.
Mówi się, żeby nie mieszać sportu z polityką, jednak triumf ekipy Scopigno był dla Sardynii i jej społeczności czymś więcej niż sukcesem klubu piłkarskiego. Do niedawna wyspa była podzielona nawet w kwestii języka – część osób skłaniało się ku włoskiemu, część chciało zachować tradycyjny, miejscowy dialekt. Trzeba pamiętać, że z racji położenia czy funkcji kolonii karnej, Sardynia była różnorodna. Pełno było na niej zbirów, imigrantów i różnych klas społecznych. Dopiero „Rossoblu” udało się wszystkich połączyć.
– Mogłem zdobyć tryplet w Turynie, ale Sardynia uczyniła mnie mężczyzną. To był mój ląd, pragnąłem dla niego tego mistrzostwa. Widziałem twarze emigrantów z Niemiec, Belgii, Szwajcarii, górników i lekarzy. Zrobiliśmy to dla tych, którzy byli nazywani bandytami i pastuchami. Ich radość była nasza – mówił po latach Gigi Riva.
„Rombo di Tuono” zapoczątkował rewolucję całej wyspy, miał nawet wpływ na rozwój technologiczny. Mówi się, że to dla niego sardyńczycy masowo kupowali radia, żeby nawet na pastwisku móc słuchać o tym, co wyprawia na boisku. Scudetto miało wpływ psychologiczny i socjologiczny, zmieniło postrzeganie wyspy w oczach Włochów i dało Cagliari szansę gry w Pucharze Europy. – Po mistrzostwie Sardynia stała się częścią Włoch. Wyspa potrzebowała sukcesu i otrzymała go na boisku, pokonując mocarzy z Mediolanu i Turynu. Scudetto uwolniło Sardyńczyków od kompleksów niższości, pozwoliło im przeżyć coś radosnego – stwierdził natomiast historyk Gianni Brera.
Te sukcesy wyspiarzy nie wszystkim pasowały.
Po srebrnym medalu wywalczonym rok wcześniej, rozgoryczeni nieskutecznymi staraniami o Rivę włodarze Juventusu zarzucili Cagliari oszustwo. – To pieniądze mafii przyciągnęły piłkarzy na Sardynię. Z jakiego innego powodu chcieliby grać na wyspie? – pytali. – Mistrzostwo Cagliari było pierwszym uczciwie zdobytym tytułem od lat – odgryzł się Scapigno, który nigdy później nie osiągnął już tak wielkiego sukcesu. Chyba tego nie żałował, bo jak przyznał: „jeden tytuł zdobyty w Cagliari jest wart więcej niż 10 wygranych gdzie indziej.”
Nie ma co się oszukiwać – taki sezon na Sardynii nie zdarzy się ani teraz, ani zapewne nigdy. Ale nawet awans do Ligi Mistrzów, o co mogą powalczyć „Rossoblu”, będzie godną kontynuacją dzieła z 1970 roku. Nie ma już co prawda takich gwiazd jak Riva, Albertosi czy Domenghini, ale jest Tommaso Giullini, który wymarzył sobie zbudowanie stabilnej pozycji klubu w Serie A. Nowy prezydent też ma swojego Boninsegnę, bo przecież Nicolo Barella odszedł do Interu po to, by Cagliari miało budżet na wzmocnienia godne 100-lecia klubu.
Od teraz tylko od Radji Nainggolana i spółki zależy, czy uda się nawiązać do złotych lat.
Szymon Janczyk