Belgowie wyruszyli poprzedniego dnia pod osłoną nocy. Plan był prosty: niepostrzeżenie wydostać się ze Strasburga, przekroczyć Ren na ziemi niczyjej i czym prędzej dotrzeć do ruin zamku Schauenburg. 30 kilometrów, pięć godzin szybkiego marszu po bezdrożach. Tam, według ustaleń jeszcze sprzed wojny, miał czekać zakamuflowany transportowiec. Staruszek zaprawiony w boju pamiętający czasy poprzedniego konfliktu, ale nikt nie narzekał. To był jedyny pewny punkt w promieniu kilkuset kilometrów. Kropka na mapie, która stała się nadzieją dla 26 istnień.
Włosi dorwali się do każdego ważniejszego przyczółku za niemiecką granicą. Stworzyli linię, która z lotu ptaka przypominała zygzak. Sprawiała wrażenie tkliwej, źle uformowanej. W rzeczywistości jednak wzbudzała dezorientację, oferowała złudne poczucie zdobywania terenu. Była niczym zaproszenie do paszczy lwa. To sprawiało problem, bardzo utrudniało planowanie. Ale każdy żołnierz wie, że nawet najlepsza defensywa nie uchroni się od przypadkowego wyłomu, a przynajmniej tak to widział belgijski oddział. Wierzył, że widzi. Zaufał zwiadowcom.
Okazało się, że włoskie jednostki zlekceważyły rejony wokół ruin zamku. Na miejscu wiało pustką, ludzkich śladów brak. Dobry omen, choć równie dobrze to mogła być pułapka. Ale nie, Włosi po prostu stwierdzili, że nikt nie porwie się na przeprawę przez gęsty las i bagna liczone w kilometrach kwadratowych. Błąd. To niedocenienie realnych możliwości wroga. Tym bardziej, że Belgowie liczyli się z trudami nocnej wyprawy, byli twardzi. Choć, szczerze mówiąc, jakiekolwiek bezpośrednie starcie w drodze do celu byłoby dla nich zabójcze. Szykowali siły na ostateczną bitwę, po to zresztą zmierzali do Monachium. Ale potrzebowali jeszcze kilku godzin, żeby otrząsnąć się po bojach z portugalską nacją. Mieli dwóch rannych: pułkownik Hazard postrzelony w nogę, kapitan De Bruyne ze złamaną stopą.
Portugalia, tak jak Polska, Francja, Niemcy czy Holandia – zniknęła z mapy. Po wyniszczających potyczkach w Europie ostało się niewiele państw. Śmiercionośny oddech wojny nie był łaskawy przede wszystkim dla tuzów. Premiował postawę sprytniejszych i bardziej zawziętych, nie najmocniejszych na papierze. Jako ostatnia dobitnie mogła przekonać się o tym Hiszpania, która w ten sam dzień omal nie odeszła w niepamięć. Była jedną nogą poza wojną, po raz drugi w krótkim czasie wyszła z ogromnych opałów. Jej limit szczęścia już się wyczerpał.
Jeśli mowa o szczęściu, ono uśmiechnęło się również do belgijskich piechurów. Zamek Schauenburg okazał się bezpiecznym miejscem, swego rodzaju niegroźną strefą w środku oka cyklonu. Kolejna dobra informacja: dzięki dokładnym współrzędnym udało znaleźć się ukryty transportowiec. Ten, kto go schował, był niezłym gagatkiem. Ludzkie oko przypadkowego intruza nie miałoby tutaj żadnych szans.
Wszystko szło zgodnie z planem. Wybiła 4:00 w nocy, Belgowie szykowali się do wylotu. Od Monachium dzieliło ich 300 km, to nieco ponad godzina podróży w przestworzach aż do pól golfowych przy jeziorze Starnberger, gdzie mieli wylądować. Pilot musiał wznieść się na tyle wysoko, żeby być poza zasięgiem dział przeciwlotniczych. Nie było to trudne zadanie, tego typu włoskie oddziały nie zyskały sobie zbyt dobrej renomy. Pudłowały na potęgę, niekiedy potrafiły zaspać na swoich stanowiskach. Z takim zestawem faktów misja Belgów miała większe szanse na powodzenie. Do tej pory los im sprzyjał, ich łupem padali Finowie, Duńczycy, Rosjanie i Portugalczycy. Belgowie mieli prawo myśleć, że na tej kampanii wytrwają do samego końca. Najtrudniejszy test miał jednak dopiero nadejść, choć na ich twarzach dało się zauważyć optymizm.
500 PLN ZWROTU BEZ OBROTU – ODBIERZ BONUS NA START W FUKSIARZ.PL!
Lot był czasem na odpoczynek, być może też na ostatnie refleksje za życia, ostatni kęs czekolady i zdobycie się na odpowiednią motywację. Wieści z różnych frontów głosiły, że pokonanie Włochów oznacza wygranie całej wojny. Belgowie żyli z przekonaniem, że tylko wydanie bitwy w niewygodnym miejscu dla włoskich oddziałów może przynieść efekt. Że postawienie na własne warunki i umiejętne wywarcie presji zaskoczy nawet najsilniejszą formację w Europie. Ta grupa, która za chwilę miała wykonać skok spadochronowy w samym sercu piekła, miała stawić się niczym największy wróg u bram, doskonale zdawała sobie sprawę, że była ostatnim bastionem belgijskich sił zbrojnych. Najlepszym, niezmiennie żyjącym na granicy przetrwania i unicestwienia. Za kilka godzin, kiedy kurz opadnie, a ostatnia łuska naboju wybrzmi na posadzce ulic Monachium, miało się okazać, czy również zwycięskim.
Niestety dla Belgów dzień próby zakończył się katastrofą.
Niewykryci wylądowali 20 kilometrów od miasta. Żeby w sposób niezauważony dotrzeć do głównej bazy Włochów, musieli przedrzeć się przez górzysty teren. Nie było innej opcji, pozostałe możliwości narażały piechurów na zmasakrowanie w otwartym polu. Poza tym tutaj kończyła się wiedza zwiadu o tym, czego można się spodziewać. Decyzje były spontaniczne, Belgowie musieli błądzić trochę po omacku. Ale pewni siebie ruszyli w stronę gór, które z bliska wydawały im się bardzo nieprzyjazne. „To tylko skały, one nie strzelają” dodawali sobie otuchy pod nosem. Fakt, same w sobie nie były groźne. Tylko że trochę wyżej, gdzieś w połowie drogi na szczyt, czyhał na nich oddział liczący dwa tuziny. Wklęsły punkt w linii defensywnej Włochów, paszcza lwa.
Niczego nie spodziewający się Belgowie parli przed siebie, wbijali wzrok w ziemię. Tę przeprawę chcieli mieć jak najszybciej za sobą, byli jak roboty w stanie uśpienia z jednym zadaniem do wykonania. Iść w górę, wspinać się. Jakże wielkie było ich zdziwienie, kiedy ciszę nagle rozdarł dźwięk karabinu maszynowego. Dźwięk śmiercionośnego Breda-SAFAT, które wystrzeliwał 800 strzałów na minutę. Grad pocisków na szczęście dla Belgów był niecelny, choć kilku piechurów oberwało odłamkami skał. Kapitan De Bruyne zarządził szybką reorganizację jednostki, początkowy szok przerodził się w żądzę walki. Belgowie odpowiedzieli ogniem, posłali do piachu kilku Włochów. Ta wymiana ciosów była niesamowita, mała bitwa zaczęła przypominać walkę bokserską, gdzie wszystko miało rozstrzygnąć się dopiero w ostatniej rundzie.
Włosi mieli większy zasób amunicji, wykorzystywali przewagę wysokości, ogółem dominowali. Ale Belgowie nie pozostali dłużni i też chytrymi sposobami potrafili dorwać się do skóry przeciwnikom. Zbliżyli się do obozu, co srogo ich kosztowało. Straty w ludziach zwiększały się. Nie było jednak innego wyjścia, odwrót oznaczał w najlepszym przypadku połamanie nóg.
W pewnym momencie oczom piechurów ukazała się najważniejsza postać włoskiej armii. Mieli szczęście w nieszczęściu, bo akurat złożyło się, że generał Mancini wyruszył do górskiej jednostki, sprawdzał umocnienia osobiście, jak miał to w zwyczaju. Belgowie wnet zwietrzyli szansę na zmianę losów wojny, odważniej pognali do ofensywy. Liczyli na swojego grenadiera, majora Lukaku, który miał za zadanie skruszyć włoskie mury, zrobić wyłom. To miał być moment zwrotny. Belgowie przegrywali potyczkę i tracili inicjatywę, a taki ładunek mógł doprowadzić nawet do lawiny, która zmiotłaby włoski obóz w mgnieniu oka.
Kiedy granat był już gotowy do wystrzału, ni stąd, ni zowąd na grenadiera rzuciło się dwóch włoskich żołnierzy. Zaczaili się za pobliską skałą, obserwowali rozwój wydarzeń. Upatrzyli sobie Lukaku, bo wiedzieli, że to właśnie on może wyrządzić im największą krzywdę. W sposób bohaterski wytrącili mu z ręki broń, ogłuszyli i kontynuowali swoje działania. Byli brutalni, nieuchwytni, precyzyjni. Belgowie widzieli już, że walczą tylko połową oddziału, tracili nadzieje. Spojrzeli na siebie i porozumiewawczym wzrokiem wydali ostatni, wspólny rozkaz. Biec przed siebie, zginąć z honorem.
Pułkownicy Chiellini i Bonucci wyprzedzili ich ruch, odcięli drogę tą samą bronią, której miał użyć major Lukaku. Belgowie usłyszeli wybuch, nagle zgasło światło. Belgowie polegli. Kilka minut później górskie skały wtórowały swoim zwycięzcom, echem krzyczały „abbiamo vinto!”. Ranni piechurzy widzieli tylko dumną flagę Włoch, która zlepiła się w piękny obrazek z niebiem.
To był wielki triumf włoskiego oddziału. On wygrał bitwę, on przybliżył się do wygrania całej wojny. Ale to nie mogłoby się ziścić, gdyby nie bohaterskie czyny Chielliniego i Bonucciego. Tamtego dnia pasmo górskie, na którym odbył się historyczny pojedynek Belgów z Włochami, otrzymało nową nazwę. A jakże – na cześć dwóch pułkowników, którzy za niedługo mieli iść na emeryturę. To miała być ich ostatnia, spokojna służba. Żaden nie mógł się spodziewać, że odtąd na włoskich skałach będzie wypisana ich legenda.
***