W Bryne zjesz Haaland-kebaba, Haaland-chinola i Haaland-pajdę z mięchem. Obejrzysz Haalanda na ścianach, znajdziesz jego trzymetrową, drewnianą rzeźbę, pokopiesz piłkę w hangarze, w którym ćwiczył strzały i odpoczniesz nad jeziorem, gdzie trenuje, gdy wraca do domu. Dwunastotysięczne miasteczko nie kryje dumy z tego, że to właśnie tu karierę zaczynał przyszły zdobywca Złotej Piłki. Zanim Erling na dobre rozsiądzie się na piłkarskim tronie, wyruszyliśmy w podróż po miejscach, które on sam zna jak własną kieszeń.
Dziesięć minut spacerem, coś jak wyjście po bułki do sklepu. Tyle czasu zajmuje przechadzka po centrum Bryne i obejrzenie większości miejsc związanych z Erlingiem Haalandem. Wielki mural z jego wizerunkiem wita przyjezdnych wychodzących z dworca kolejowego. Ulubione knajpy Norwega dzieli dystans kilkunastu kroków, a tuż za ich rogiem, na drugim z malowideł, Erling medytuje w koszulce City na drugim z ogromnych portretów. Po drodze do jednego z dwóch hoteli w mieście w oczy rzuca się jeszcze jeden malunek, tym razem jednak błękitny t-shirt należy do jego ojca Alfiego, który jako pierwszy wyruszył z Bryne do Wielkiej Brytanii.
To już niemal wszystko, tak wygląda „Haalandland”. Miejsce, gdzie wszyscy wszystkich znają, a sami mieszkańcy z dystansem i uśmiechem podchodzą do nagłej sławy, którą zdobyli za sprawą jednego z najlepszych napastników globu.
–
Spis treści
- Erling Haaland i Bryne. Miasteczko jednego wieżowca
- Rodzice Haalanda uczyli w szkole, krewny sprzedaje ziemniaki. W Bryne wszyscy ich znają
- Genetyka a sprawa Erlinga Haalanda. Norweg ma DNA wybitnego atlety
- Indywidualne treningi i wyzwania rzucane najlepszym. Haaland miał mentalność mistrza
- Futbol ważniejszy niż wszystko. Młody Erling Haaland nie przestawał grać w piłkę
- Pizza z kebabem, kurczak w panierce i buła z mięchem. Przysmaki dzieciństwa Erlinga Brauta Haalanda
- Bryne zarabia na Haalandzie. W mieście stanęła jego drewniana rzeźba
- Swojski chłopak. Erling Haaland pozostał taki, jaki był od małego
Erling Haaland i Bryne. Miasteczko jednego wieżowca
Krawędź. Jaeren, region, w którym leży Bryne, to w wolnym tłumaczeniu po prostu „krawędź”, z kolei samo Bryne oznacza „ostrzenie”. Nie ma sensu jednak łączyć tego z powiedzeniem o życiu na krawędzi, bo w wysuniętej na północny zachód Norwegii krainie codzienność jest wyjątkowo spokojna. Jaeren to malownicze krajobrazy, Jaeren to pola, gospodarstwa i farmy, Jaeren to dom światowego potentata wśród producentów maszyn rolniczych.
Jedynym kontrastem dla folkloru tego regionu jest Stavanger. Trzecia największa metropolia w kraju jest jednocześnie norweską stolicą ropy naftowej. Ale Stavanger i Bryne to ogień i woda. Nawet patrząc na populację samego miasta, a nie całej metropolii, dziesięciokrotnie przebija ono populację rodzinnej miejscowości Erlinga Haalanda
– W Bryne mamy jeden wieżowiec. O tym, jak mali jesteśmy, najlepiej świadczy to, że mówimy na niego „ten duży budynek” – żartuje Bjorn, który oprowadza mnie po klubie. Ten duży budynek góruje nad całym miastem, a swoje biuro ma w nim Alf-Inge Haaland, ojciec piłkarza Manchesteru City. Z lokalu korzysta rzadko, więc kiedy sprawdzam, czy przypadkiem się po nim nie kręci, pustka nie zaskakuje. Być może więcej szczęścia mieli angielscy dziennikarze, którzy tłumnie zjechali się do Bryne po transferze Erlinga do Premier League.
– W tamtym okresie przyjeżdżało do nas mnóstwo osób. Media z Anglii, ale też z Niemiec, a nawet Ameryki Południowej. Organizowaliśmy im „safari” śladami Haalanda. Wycieczkę objazdową. Szkoła, w której się uczył. Ulubiony kebab. Boiska, na których grał — wylicza mój rozmówca, a ja zastanawiam się, czy więcej czasu zajęło zapakowanie całej tej eskapady do busa, czy przejazd ze stadionu do centrum miasta. Opcja numer jeden bardziej mnie przekonuje. Nawet gdy Kjetil Barane, miejscowy artysta, zaprosił mnie do swojej „pracowni za miastem”, okazało się, że dotrę tam na pieszo w kwadrans. I to z przystankiem w sklepie.
Nie kpię jednak z rozmiarów Bryne ani ze swojskości rodzinnych stron napastnika, który podbija świat. Erling Haaland wciąż ma małomiasteczkowy styl. Kiedy strzela pięć sztuk w 1/8 finału Ligi Mistrzów, pierwsi trenerzy rozpoznają w jego ruchach to, co oglądali w miejscowej Jaerhallen. Gdy wprawia w zakłopotanie dziennikarzy swoimi krótkimi, konkretnymi odpowiedziami, zachowuje się jak typowy mieszkaniec regionu.
Haaland wpada do Bryne, choć dawno je przerósł. Nie wyskoczy już na gierkę z dawnymi kumplami, żeby nie ściągnąć setek dzieci pod drzwi hangaru. Czasami ktoś wpadnie na niego pod SPAR-em, ale gdy odwiedza ulubione knajpy, lepiej opuścić rolety i wywiesić karteczkę informującą o zamknięciu lokalu. Rok temu, gdy zorganizował przyjacielski wypad do Stavanger nie pomogło i to, bo ochroniarz omyłkowo wziął go za intruza, dlatego teraz woli zaprosić ekipę do domu. Wciąż jednak gospodarstwo stryjecznego dziadka pozostaje jego ulubionym miejscem na ziemi.
– Relaksuję się na farmie, jeżdżąc traktorem i karmiąc krowy. Sam w przyszłości je kupię. Na emeryturze chciałbym prowadzić małą farmę, mieć kilka zwierząt. Rozważam kupno kilku kóz — opowiadał w jednym z wywiadów, stając się najpewniej jedynym piłkarzem z absolutnego topu, który swoją przyszłość wiąże z pracą na roli i doglądaniem bydła.
Erling Haaland na farmie Gabriela Hoylanda (fot. Instagram Erlinga)
Wszystko to sprowadza się do jednego miejsca. Tylko w Bryne można zrozumieć fenomen Erlinga Brauta Haalanda zarówno jako osoby, jak i piłkarza.
Rodzice Haalanda uczyli w szkole, krewny sprzedaje ziemniaki. W Bryne wszyscy ich znają
Lud. Pøbel, norweski artysta, który działa w podobny sposób, co Banksy, swój pseudonim zaczerpnął ze słowa „lud”. Ksywka świetnie oddaje to, co Pøbel przekazuje światu swoimi pracami. Norwegię zdobią jego murale prezentujące rybaków, rolników i innych pracowników fizycznych. Oddaje nimi hołd zwykłym ludziom, wykonującym zwykłe zawody, w zwykłych miastach, takich jak Bryne. Sławę przyniosło mu dzieło, które znajdziemy pod tutejszym wiaduktem. Przedstawia całującą się parę w maseczkach, wylądowało na okładce „New York Times”.
Mural Pobela „Kochankowie”
W swoim katalogu Pøbel ma jednak dzieło dedykowane osobie niezwykłej. Artysta, który pierwsze kroki zawodowe stawiał w regionie Jaeren, jest autorem muralu Erlinga Haalanda, świętującego zdobycie bramki dla Borussii Dortmund.
“Przemawiaj swoimi nogami, a wszystko się ułoży”.
To hasło, które zdobi wspomnianą pracę. Hasło nieprzypadkowe, bo tymi słowami do młodego Erlinga zwrócił się kiedyś Gabriel Hoyland. Legenda Bryne FK, a przede wszystkim stryjeczny dziadek Haalanda i właściciel farmy, którą tak uwielbia snajper Manchesteru City. W swoim gospodarstwie Gabriel ma jeszcze cenniejsze dzieło tego artysty. Na ścianie chlewu znalazła się podobizna Erlinga, prowadzącego świnie.
– Moja rodzina zwykła kupować od niego ziemniaki — mówi mi Nils Henrik Smith, dziennikarz “Josimar Football”, który pochodzi z Bryne i śledził karierę Haalanda od samego początku. – Gabriel to piłkarz z największą liczbą występów dla Bryne FK oraz pierwszy reprezentant Norwegii wywodzący się z tego klubu — zaznacza. Historia zakupów rodziny Smith doskonale obrazuje powiązania lokalnej społeczności. Mój rozmówca podczas dwugodzinnego spotkania jak gdyby nigdy nic przywołuje kolejne historie związane z familią Haalandów.
Alf-Inge Haaland uczył go angielskiego jeszcze przed wyjazdem na Wyspy Brytyjskie. Odwrotnie było z Erlingiem, którego pod opieką miał brat Nilsa, także nauczyciel. Gry Marita Braut, mama napastnika, nadal pracuje w placówce edukacyjnej, z kolei jego bliżsi i dalsi kuzyni przewijali się przez miejscowe kluby. Kluby, bo w mieście działa także Rosseland BK, amatorski zespół grający w czwartej lidze. Jego filarem jest Geir Dahle Hoyland, czyli syn Gabriela. W maju 2022 roku Bryne opanowała gorączka, bo Rosseland dostało się do krajowej edycji Pucharu Norwegii, gdzie trafiło na Vikinga ze Stavanger. Plotka głosiła, że na derbach pojawią się Haalandowie we własnej osobie, ale ci, którzy przyszli na trybuny, żeby spotkać lokalnych idoli, przeżyli zawód.
– To było niemożliwe, bo pojawienie się Erlinga na takim wydarzeniu wywołałoby totalny chaos. Tysiące dzieciaków chciałoby tam być tylko po to, żeby go zobaczyć. Ciężko byłoby nad tym zapanować. Kiedy tylko pojawia się cień szansy na to, że Haaland gdzieś się pojawi, zaczyna się szaleństwo — opowiada nam Nils, który dodaje, że sam zainteresowany ani trochę nie stara się wykorzystywać swojej popularności. – W Bryne nie da się nosić głowy wysoko, ponad chmurami. Musisz zachowywać się normalnie i Erling pozostał normalny.
Młody Haaland wywodził się z rodziny o gwiazdorskim statusie, w końcu Premier League to dla Norwegów piłkarski raj. Liga angielska swoją popularnością bije tu na głowę wszystkie inne rozgrywki. Fakt, że Alfie Haaland trafił do Nottingham Forest i awansował z nim do wyspiarskiej elity, był wielkim wydarzeniem, które pozwoliło seniorowi rodu czerpać z tego korzyści także po zakończeniu kariery. Jego syn nie obrósł jednak w piórka. Sukces ojca tylko rozbudził w nim marzenia i zuchwałość w pogoni za nimi. Był jak młody Aleksander, który widząc, jak jego tata, Filip II, król Macedonii, użerał się z nieokiełznanym wierzchowcem, stwierdził, że sam opanuje go bez trudu i po chwili gnał galopem przez równinę.
Erling też od początku stawiał sobie ambitne wyzwania. I też doprowadzał tatę, który dbał o jego wyszkolenie — niekoniecznie jeździeckie, ale piłkarskie — do wzruszenia, kiedy osiągał kolejne szczyty z dziecinną łatwością.
– Bardzo szybko określił swój cel: gra w Premier League, pójście w ślady taty. Zawsze uważał, że skoro jego tata zdołał tam trafić, to jemu też się to uda, a nawet może być od niego lepszy. Ten wpływ, to nastawienie, miało duże znaczenie dla jego kariery. Nawet z takim talentem, ale bez odpowiedniej mentalności, mógłby nie dotrzeć na poziom, na który dotarł — przekonuje mnie Espen Undheim, trener młodzieży w Bryne FK, który przez wiele lat współpracował z Erlingiem.
Undheim, który pracuje także z reprezentacją regionu, widział w życiu setki talentów. Rozwój żadnego z nich nie przyniósł mu jednak tyle radości, ile progres Haalanda.
Genetyka a sprawa Erlinga Haalanda. Norweg ma DNA wybitnego atlety
Lodówka. Jaerhallen, hangar, w którym znajduje się pełnowymiarowe boisko ze sztuczną murawą, wita mnie ogromnymi plakatami gwiazd niegdyś trenujących pod tym dachem. Za czasów Haalanda nazywaną ją „lodówką”, bo może i chroniła przed deszczem czy śniegiem, ale przed zimnem już niekoniecznie.
Na ćwiczącą właśnie grupę dziewczyn i chłopców z liceum sportowego spoglądają Erling Haaland i Tuva Hansen, reprezentantka Norwegii i zawodniczka Bayernu Monachium. Obydwoje pochodzą z Bryne, obydwoje są potomkami byłych piłkarzy tego klubu. Bjorn, mój przewodnik po klubie, tłumaczy, że to bardzo istotne w zrozumieniu fenomenu z przełomu XX i XXI wieku. To wtedy na świat przyszli Erling, Tuva, ale też eksgracz juniorów Lyon — Tord Salte, zwyciężczyni Ligi Mistrzów z kobiecą sekcją francuskiej drużyny — Andrea Norheim, czy też kuzyn Haalanda — Jonathan Braut Brunes.
– Bryne FK największe sukcesy odnosiło w latach 80. Dwukrotnie kończyliśmy ligę jako wicemistrzowie, wygraliśmy też puchar Norwegii. Siłą rzeczy w zespole było wtedy wielu świetnych zawodników. Ich rodziny osiedliły się tutaj na stałe, a synowie i córki piłkarzy z tamtych lat okazali się nowym złotym pokoleniem, które wyruszyło z Bryne w świat.
Jak najwięcej, jak najdłużej, jak najlepiej. To motto, które towarzyszyło trenerom młodzieży w Bryne FK. Oprócz Espena Undheima, z rocznikami Haalanda i spółki pracował Alf Ingve Berntsen, który udzielił już setek wywiadów na temat swojego najbardziej rozpoznawalnego podopiecznego. Alf dziś jest już poza klubem, ale nadal pracuje z młodzieżą. O Erlingu rozmawia już tylko wtedy, gdy ktoś zdecyduje mu się za to zapłacić. Jego metody nadal są praktykowane. Jedna z nich dotyczyła braku selekcji w drużynie. Przez całe lata grupa Haalanda ćwiczyła w całości, a w rozgrywkach ligowych wystawiała dwa składy, w których stosowano ciągłą rotację.
– W Norwegii zaczynasz grać na pełnym boisku, po jedenastu, kiedy masz 14 lat. Wtedy doszło do ciekawego zdarzenia z udziałem drużyny Haalanda. Bryne FK wystawiło w lidze dwa zespoły. Na koniec sezonu pierwszy z nich mógł sięgnąć po mistrzostwo regionu, wystarczyło pokonać zespół numer dwa w bezpośrednim spotkaniu. Gdyby to się nie udało, tytuł wywalczyłby ich największy rywal, Viking. Ale zamiast forować tych, którzy mogli coś wygrać, zmieszano zespoły tak, jak zwykle. Efekt był taki, że Erling Haaland strzelił jedynego gola dla Bryne II i to Viking wygrał ligę — wspomina Nils Henrik Smith.
Jaerhallen po remoncie. Hala zyskała nową nawierzchnię
Espen Undheim tłumaczy mi sekrety tego sposobu, bo temat treningów w szkółce Bryne FK to złożona sprawa. To, że drużyna nie była rozdzielana, to jedno. Najlepsi mimo to mogli liczyć na szczególną opiekę.
– Trzymaliśmy się filozofii, która nie wykluczała nikogo z grupy treningowej. Zawsze była jednak jedna, dwie osoby, z którymi musieliśmy pracować dodatkowo. Erling i inny piłkarz z jego rocznika, Ola Johannes Elvedahl, potrzebowali nowych wyzwań. Nie mamy akademii w sensie rozumienia profesjonalnych akademii, jakie funkcjonują w Norwegii. Dopiero teraz zaczynamy się ubiegać o zakwalifikowanie nas do programu akademii. Organizujemy się sami — jeśli któryś trener jest w czymś dobry, delegujemy go do konkretnego zadania, żeby rozwijał dzieci na danym polu. Musimy zdać sobie sprawę, że to są chłopcy, którzy chcą po prostu grać w piłkę. Nie prowadzimy ich jak osiemnastolatków, wiemy, że czegoś może im zabraknąć. Grupa z Erlingiem była jednak wybitnie utalentowana, jeśli chodzi o technikę i umiejętności indywidualne.
Roczniki 1999 i 2000 stały się tematem badań naukowych, bo rzadko spotyka się drużyny, w których tak wielu młodych zawodników dociera na zawodowy i półzawodowy poziom. Smith mówi nam, że dziesięć osób z tej drużyny nadal gra w piłkę, czwórka zagrała w norweskiej młodzieżówce. Sporo, jak na zespół z małego miasteczka. Badano także samego Haalanda, bo norweska federacja chciała przekonać się, czy syn Alfiego faktycznie ma szansę na karierę w Premier League. Analizując wyniki sprintów w lidze angielskiej, przewidziano, jaki poziom musi osiągnąć junior, żeby pójść w ślady taty. Skoro Erling ostatecznie do Anglii trafił, musiał spełnić przewidywania badaczy. Pomogła mu w tym wyjątkowa genetyka, bo jego przypadek jest szczególny nawet wśród potomków byłych piłkarzy Bryne FK.
– To rodzina pełna sportowych talentów po obydwu stronach. Ojciec Haalanda był piłkarzem, matka siedmioboistką. Gabriel Hoyland grał w piłkę, a jego siostra, czyli babcia Erlinga, była sprinterką. Siostra Alfiego Haalanda także była biegaczką. Do tego dochodzą kuzyni-piłkarze: Jonatan Braut Brunes w Stromsgodset, Albert Braut Tjaland w Molde oraz Emma Braut Brunes w Kolbotn — opowiada mi Nils Smith. – Pamiętam Alfiego z czasów jego gry w Bryne, klub był wtedy w drugiej lidze, Alf-Inge grał na obronie. Defensorzy na tym poziomie są silni, ale wolni. Alfie był zaś szybki i zwinny, co łączy go z Erlingiem — dodaje.
Talent do futbolu przejawiała także siostra Erlinga, Gabrielle oraz jego brat — Astor. W przypadku Haalanda ważniejsze było jednak genetyczne podobieństwo do lekkoatletycznej części familii.
– Włókna mięśniowe mają różne typy. Typ A jest „wolny”. Typ B jest „szybszy”. Typ B+ oznacza „najszybsze”. Jestem pewien, że w jego przypadku mówimy o znacznie wyższej liczbie włókien typu B+. Możliwe jest także zamienienie części włókien typu A w typ B, a nawet typu B w B+ w przypadku odpowiednich treningów. Nie wszystkich, ale części. Genetyka jest jednak bardzo ważna. Jeśli z jej powodu jesteś wolny w wieku 12 lat, to nie staniesz się bardzo szybki. DNA Erlinga, przeszłość całej jego rodziny, kazała myśleć, że będzie wybitnie szybki — tłumaczy mi Espen Undheim.
Predyspozycje fizyczne były istotne, ale to jedna ze składowych sukcesu. Trener Haalanda ma dla mnie jeszcze jedno wyjaśnienie nieprawdopodobnej kariery swojego byłego podopiecznego. Jego zdaniem kluczem w tym wszystkim była głowa.
Indywidualne treningi i wyzwania rzucane najlepszym. Haaland miał mentalność mistrza
Ściana potężnych strzałów. “Drylaveggen”, część nowego centrum treningowego Bryne FK, nosi nazwę, która większy sens ma tylko w języku norweskim. Pierwsza część słowa, „dryla”, to także określenie potężnych uderzeń, które cechowały Erlinga Haalanda w zasadzie od zawsze. Sam zainteresowany tak często podkreślał, że strzelanie bramek od dziecka dawało mu masę radości i nie mógł uwolnić się od pragnienia trafienia do siatki po raz kolejny. W klubie śmieją się na samo wspomnienie pasji, jaką w szesnastce rywala okazywał młody Haaland. Każdego gola celebrował tak, jakby ustalał właśnie wynik finału mistrzostw świata.
Instynkt snajpera zaczerpnął pewnie od Gabriela Hoylanda, który zdobył 170 bramek w czerwonej koszulce Bryne FK. Jednak licznik Erlinga w barwach pierwszej drużyny nawet nie drgnął. Moi rozmówcy pół-żartem, pół-serio mówią, że debiutanci rok Haalanda w seniorskiej piłce będzie pewnie najgorszym sezonem w całej jego karierze. Jedynym, w którym nie trafił do siatki. Jednym, w którym spadł z ligi. W czwartoligowych rezerwach młodziutki napastnik wsadził jednak 18 sztuk, to już coś. Zapewne słyszeliście też o tym, że tradycje rodzinne podtrzymywał w Bryne Albert Braut Tjaaland. Informacje o jego rekordach strzeleckich to bujda, choć Tjaaland faktycznie parę razy do siatki trafił. Tak samo jak Jonatan Braut Brunes, drugi z kuzynów. Do skuteczności Erlinga im jednak daleko. Tu właśnie wielką rolę odgrywa mentalność, o której mówił Undheim.
– Haaland w swojej drużynie nie przewyższał wszystkich jeśli chodzi o technikę. Jeśli czymś górował, to szybkością, zwinnością i mentalnością. Był bardzo młody, a potrafił zostawać po treningach, wyznaczać sobie miejsce, w które ma trafić piłkę i po prostu ćwiczył, ćwiczył, ćwiczył. Oddawał tyle strzałów, aż był z siebie zadowolony. W wieku 11 lat można było stwierdzić, że zostanie piłkarzem. Wszystko na to wskazywało. Ale nie mogliśmy przewidzieć, że będzie aż tak dobry — mówi mi były trener Erlinga, którego zagaduję o umiejętności kuzynów sławnego napastnika.
– Pracowałem z Jonatanem i Albertem w programie zająć dodatkowych i w reprezentacji naszego regionu. Mają pewne podobieństwa, każdy z nich jest napastnikiem, każdy z nich ma instynkt i zacięcie do strzelania bramek, natomiast tylko Erling wyróżniał się swoją mentalnością. Nie można powiedzieć, że rywalizują, oni są na kompletnie różnych poziomach. Być może zostaną dobrymi napastnikami, jednak nie tej klasy, co Haaland. Mogą być natomiast solidnymi zawodnikami na poziomie ligi norweskiej — wyjaśnia.
Espen Undheim – jeden z pierwszych trenerów Erlinga Haalanda
Słowo „mentalność” w opowieści o Erlingu pojawia się nadwyraz często. Espen Undheim opowiada mi o tym, jak razem z trenerami podpowiadali swojemu podopiecznemu, nad czym może popracować. Historia o tym, że Haaland z kumplami spędzał wszystkie weekendy w Jaerhallen, kopiąc piłkę od rana do nocy, jest popularna i dobrze znana. Nie zawsze było to jednak ganianie za futbolówką bez ładu i składu, ot, młodzieńcza gra do upadłego. Młody Erling pytał trenerów o konkretne ćwiczenia, ci natomiast tłumaczyli mu, co mu pomoże i kierowali go na właściwe tory.
Undheim rozrysował mi plan swojego typowego treningu. Piętnaście minut pracy nad techniką, indywidualnie. Dwadzieścia minut zajęć specjalistycznych — co tydzień innych, od podania ze strzałem przez drybling po pracę w defensywie. Czterdzieści minut małej gry. Trzech na trzech, potem czterech na czterech, pięciu na pięciu, siedmiu na siedmiu. Podobnie wyglądało to, kiedy Erling Braut Haaland brał piłkę pod pachę i szedł z kolegami do hangaru. Nils Henrik Smith przypomina sobie, że kiedyś Haaland założył się z kumplem, który świetnie grał prawą nogą, że w ciągu kilku miesięcy mu dorówna. W jego przypadku oznaczało to mocną pracę nad słabszą z nóg, którą faktycznie zaczął praktykować. Taki właśnie był, wszędzie szukał wyzwań.
– Miał swój pomysł na podnoszenie poprzeczki. Zawsze wybierał najlepszego zawodnika przeciwnej drużyny, najwyższego i najsilniejszego obrońcę, a potem wchodził z nim w drybling, ścigał się. Wielu szukało słabego punktu u rywala, on jednak miał inne nastawienie. Twierdził, że skoro chce być najlepszy, musi rzucać wyzwanie najlepszym. Na treningach wyglądało to tak samo. Naszym czołowym obrońcą był Andreas Uealand, który obecnie gra w USA. Był zdecydowanie wyższy od Erlinga, silniejszy, równie szybki. To z nim Haaland uwielbiał się mierzyć na treningach. To, że na zajęciach także miał wymagających rywali, też mu pomagało. Musiał mocno przykładać się do poprawienia przyjęcia i prowadzenia piłki, żeby sobie z nimi poradzić — opowiada Undheim.
Erling Haaland w wieku 11 lat zaczął ćwiczyć z zespołem ze starszego rocznika. Po trzech miesiącach, już jako 12-latek, został prawowitym członkiem drużyny U-13. Grał w nim aż do momentu, w którym wskoczył do pierwszej drużyny Bryne FK. Trener zwraca uwagę, że codzienne obcowanie ze starszymi chłopcami pozytywnie wpływało na charakter Haalanda juniora. Gdy rywalizował jedynie z rówieśnikami, był po prostu zbyt dobry. Mógł zabrać się z piłką, minąć każdego, kto stał mu na drodze i strzelić. Koledzy widzieli, że może zrobić z nimi wszystko. Dla podtrzymania ambicji jednych i drugich trzeba było coś wymyślić. Efekt był świetny, bo starsi szybko zaczęli uczyć Erlinga pokory.
– Koledzy nie pozwolili mu zachowywać się jak gwiazda. Musiał trenować ciężej, żeby dorównać ich poziomowi. Kiedy tylko ktoś podnosił głowę zbyt wysoko, próbował się wywyższać, szybko sprowadzano go na ziemię. W tym zespole było wielu zawodników, którzy przejawiali cechy liderów. Starsi koledzy podpuszczali Erlinga: co to znaczy, że jesteś dobry? Nie pokazałeś nam tej jakości, daj z siebie więcej. Musiał pokazywać nie tylko umiejętności indywidualne, ale też zespołowe. Uczono go, co jest istotne dla drużyny — mówi mi Undheim.
Lekcje pokory się przydały, bo mentalność Haalanda czasami okazywała się szkodliwa. Gdy napastnik Manchesteru City miał 15 lat, zdarzało mu się zbyt dosadnie wyrażać niezadowolenie z powodu braku podań, niedokładnych zagrań czy niewykorzystanych sytuacji. Obrywało się kolegom, trenerom zresztą także. Selekcjoner reprezentacji Norwegii U-15 w końcu wyłożył kawę na ławę. Jeśli Erling nie zrozumie, że na kadrze musi pracować ciężej, jeśli nie zmieni swojego zachowania, więcej dla drużyny narodowej nie zagra.
– Haaland odpowiedział, strzelając gola prosto z połowy boiska, gdy sędzia rozpoczął spotkanie młodzieżówki ze Szwecją — puentuje mój rozmówca, nie mogąc powstrzymać się od śmiechu.
Futbol ważniejszy niż wszystko. Młody Erling Haaland nie przestawał grać w piłkę
Kanapka z kiełbasą. Pylsa to po prostu dwie kromki chleba z giętą w środku. Ewentualnie: hot dog z północy Europy. Ale “Pylsa” to także nazwa drużyny, którą Erling Haaland założył razem ze znajomymi w Bryne. Zespół powstał tylko po to, żeby brać udział w amatorskich turniejach ulicznych. Odzwierciedlał dwie sprawy, które gwiazda norweskiej piłki od zawsze ceniła najbardziej. Futbol oraz relacje z najbliższymi. Skoro sezon piłkarski kiedyś się zatrzymuje, trzeba wymyślić coś, co go przedłuży. Skoro kolegom też mało, to skrzykniemy się i stworzymy kanapkę z kiełbasą.
– Skąd ta nazwa? Nie mam pojęcia. Widocznie uznali, że jest zabawna. Po prostu stworzyli drużynę, która grała w ulicznych turniejach na sztucznej murawie w naszym regionie. Zwykle odbywały się one zimą. Na YouTube znajdziemy nawet wideo z takich zawodów. Strzelił tam kilka bramek i opowiadał o sobie dziennikarzom. Żartował, że tata nauczył go wszystkiego, poza strzelaniem goli — tłumaczy Nils Henrik Smith.
Towarzyskie gierki w Jaerhallen, turnieje uliczne, ligowe zmagania z Bryne FK, reprezentacje regionu i kraju. Erling Haaland nie narzekał na nudę, ale i tak wcisnął w terminarz także latanie po świecie z ekipą z Bergen. Zespół, który tam zmontowano, miał specjalne zadanie.
– Idea była taka, żeby zbierać największe talenty z okolicy i rywalizować w międzynarodowych, silnie obsadzonych turniejach. Bergen jest pięć godzin jazdy stąd, więc Erling mógł z nimi grać tylko sporadycznie. Dzięki temu miał jednak okazję sprawdzać się na wysokim poziomie, grać z Juventusem, Atletico Madryt, Ajaksem Amsterdam czy Chelsea. Już od młodych lat zbierał więc doświadczenie, miał też porównanie dwóch ścieżek szkolenia — tej lokalnej, stawiającej na równość oraz tej elitarnej, wyróżniającej najlepszych. Mógł jednocześnie spełniać sportowe ambicje i rozwijać się jako człowiek, pielęgnować przyjaźnie, relacje oraz zachować skromność — wyjaśnia Smith.
Ściana sław w sklepiku Bryne. Kilka legend i jeden drobny nastolatek
Espen Undheim wskazuje, że Haaland junior zawsze był bardzo pogodną i towarzyską personą. Włóczył się po mieście z ekipą znajomych, uwielbiał chodzić do kina. Grywał w piłkę ręczną, uprawiał lekkoatletykę, był fanem ping-ponga. W tenisa stołowego grał w klubowej świetlicy i trener wciąż ma w kolekcji zdjęcia z tamtego okresu. Żartuje, że Erling musiał wygrywać nawet gdy brał do rąk paletkę. Jego mina na zdjęciach, twarz pełna skupienia i widoczna gołym okiem zawziętość, każą twierdzić, że trener ma rację. Haaland po prostu nie odpuszczał. Kolegów cenił i ceni tak bardzo, że nadal zaprasza ich do siebie. Odwiedzają go w Marbelli, gdzie wspólnie pływają jachtem. Wpadają i wpadali na przeróżne mecze. Dziś już nie ma mowy, żeby gwiazda City organizowała samowolnie gry na orliku, ale w przeszłości Erling nie zwracał uwagi na zagrożenia.
– W Molde, zanim odszedł do Salzburga, trenował przez tydzień w Juventusem. Nie mógł jechać lecieć do Włoch bezpośrednio z Molde, bo zapomniał paszportu. Kiedy wrócił do Bryne, zadzwonił do znajomych i umówił się z nimi na gierkę. To dość ryzykowne — przed tobą jeden z najważniejszych tygodni w karierze, który może zdecydować o całym twoim przyszłym życiu, ale i tak decydujesz się pokopać z kolegami — wspomina lokalny dziennikarz.
Najbliższe grono, byli koledzy z drużyny, ma pewną zasadę: unika rozmów o Erlingu. Jedna, może dwie osoby rzucą prasie kilka zdań, ale na tym koniec. Nikt nie chce, żeby myślano, że próbuje się wybić na sukcesie Haalanda. Nikomu nie spodobałoby się, że na jaw wychodzą bliższe lub dalsze prawdy historie z młodzieńczych lat. Rodzina także umiejętnie zarządza przekazem medialnym. Matka Erlinga, rozwiedziona już z Alfiem, nie występuje w prasie i telewizji. Siostra i brat też stoją w cieniu. Łatwo można dostrzec fakt, że mimo iż Haaland junior debiutował w seniorskiej piłce w tym samym wieku, co Martin Odegaard, nie towarzyszył temu taki sam hype.
Talent Erlinga był oczywisty, ale i wyciszany. Miał rozwijać się w spokoju. Ze stołu spadają jednak okruchy opowieści i anegdot. Choćby te, w których kumple z szatni nie poznali Haalanda, który wrócił do domu na urlop po pierwszych miesiącach w Molde. Kucharka tego klubu zachwyca się apetytem chłopaka z Bryne. Molde zadbało o odpowiednią dietę i treningi siłowe, które sprawiły, że do napastnika przylgnęła dziś ksywka „Terminator”. Wcześniej był raczej „Patykiem”, bądź „Chudzielcem”. Za ponad 180 centymetrami wzrostu, nie szła bowiem rozbudowana sylwetka.
– W pierwszym zespole zagrał 16 razy, ale nie strzelił ani jednej bramki. Obrońcy byli szybcy, silni i nie miał z nimi szans. Brakowało mu masy mięśniowej, żeby rywalizować na tym poziomie i wygrywać pojedynki. W Bryne nie mogliśmy tego praktykować, był zbyt chudy, żeby budować mięśnie. Czwartoligowe rezerwy to inna historia. Na amatorskim poziomie strzelał mnóstwo bramek. Miał wtedy 15 lat, to był pierwszy moment, gdy według norweskich przepisów mógł zacząć grać z seniorami. Tylko dlatego zadebiutował tak „późno”. Przypominam, że nie był wtedy tak zbudowany, jak dziś. Mierzył 185 cm wzrostu, ale miał chude nogi i ręce. Musieliśmy mądrze do tego podejść, on sam musiał nauczyć się poruszać tak, żeby nie wdawać się w pojedynki z rywalami, bo przy jego budowie ciała, nie miało to sensu. Starał się wtedy ustawiać za przeciwnikiem i uciekać mu, kierując się w stronę bramki — tłumaczy Espen Undheim.
Nils Smith wspomina, że rozwój Haalanda zdynamizował się w wieku 12-13 lat. To wtedy Erling zaczął rosnąć tak gwałtownie, że trenerzy w Bryne FK musieli czasami odsuwać go od gry, z myślą o jego zdrowiu. Zbyt duże obciążenie meczowe mogło wówczas powodować niepotrzebne urazy. Chłopak się wściekał, marudził, chciał grać tyle, co zawsze. Zaufał jednak trenerom i nie pożałował. Dwa lata później zadebiutował w seniorskiej piłce. Co prawda jako szczypiorek, występujący czasami nawet na boku boiska, ale jego talent i tam przemawiał już do każdego.
Pizza z kebabem, kurczak w panierce i buła z mięchem. Przysmaki dzieciństwa Erlinga Brauta Haalanda
Farsa. Znów buła z mięsem, ale tym razem ciut inna. Na tyłach marketu SPAR, w dziale mięsnym, pani ekspedientka uśmiecha się na pytanie o lokalny przysmak.
– Wiesz, co to jest?
– Nie mam pojęcia.
– Poleję keczupem.
Dialog zaskakuje i intryguje. Wrażenia wzrokowe również. W mojej ręce chwilę później ląduje wielka bułka z gorącą, gargantuiczną kulą mięcha. Na wszelki wypadek przerwałem papierową torebkę akurat tam, gdzie naklejka z ceną pokazywała kaloryczność tego kulinarnego dzieła sztuki. Wystarczyło, że tubylcy objaśnili mi, że na farsę składa się „na pewno bekon i wszystko, co akurat leżało obok”.
Czemu ludzie to sobie robią i próbują takich rzeczy? Mnie motywowała chęć poznania diety Erlinga Haalanda z dzieciństwa. Być może kucharka z Molde ma rację, mówiąc, że Erling nigdy nie jadł tyle, co u niej. Prawdopodobnie jednak napastnik City wciąż najbardziej ceni sobie smaki młodości. Buła z mięsem zwana farsą ma się do nich zaliczać, choć moi rozmówcy zaznaczają, że o zajadaniu się nią przez Haalanda najczęściej wspomina producent owych tłustych kul, więc historie nie są bezinteresowne. W dwóch knajpach w centrum Bryne znajduję jednak wyraźne dowody uznania ze strony norweskiej gwiazdy.
Chińska restauracja „Wen Hua House”.
– Czy przychodzi? O tak, tak, zawsze. Ale teraz pojechał do tej Anglii i ma mniej czasu na odwiedziny — mówi mi jej właścicielka i błyskawicznie sięga po telefon. Filmy z wizyty rodziny Haalandów wyglądają na świeże. Najwidoczniej Erling i spółka spełnili niedawno obietnicę podarowania jej koszulki Manchesteru City z autografem, w której towarzystwie zajadam się kurczakiem w panierce. Haaland woli pikantną wersję dania numer dziewiętnaście, z sosem pieprzowym i surówkami. Trzeba przyznać, że ma dobry gust.
Malutki kebab „Yummy time”. Tu trafiam na koszulkę z czasów gry w Borussii Dortmund z dedykacją. – W podziękowaniu za najlepszego kebaba na świecie — głosi napis. Zaraz potem dostaję rolkę z mięsem obficie polanym sosem. Wiem, że piłkarz równie mocno ceni sobie tutejszą kebabową pizzę, ale taka dawka kebsika budzi już we mnie przerażenie. Co za dużo, to niezdrowo.
Jakim cudem Erling Haaland był tak kościsty, wsuwając takie rzeczy? Chciałbym to wiedzieć. Wygląda jednak na to, że swoich nawyków żywieniowych nie zmienił. Kanał Manchesteru City wypuścił ostatnio film z wyzwaniem „Prawda czy Fałsz” z udziałem Norwega.
– Czy jem 6000 kalorii dziennie? Szczerze mówiąc, nie wiem, bo nie liczę kalorii. Natomiast to, że przed meczami domowymi tata zawsze robi mi lazanię, jest prawdą. Strzelam po niej gole, więc działa. Na wyjazdach nie jem nic specjalnego. Jedynym zwyczajem pozostaje kubek gorącej czekolady przed snem — opowiadał lider klasyfikacji strzelców Premier League.
Czy Erling Haaland ma dietę rozplanowaną co do kęsa? Bazując na wszystkich tych opowieściach: wątpliwe. Sam przecież przyznaje, że podpatrywał Jamiego Vardy’ego, który nie kryje się z zamiłowaniem do energetyków. Nawyki żywieniowe, które poznał w Molde na pewno pomogły Norwegowi stać się lepszym piłkarzem, zbudować atletyczną sylwetkę. Prawda jest jednak taka, że nieważne, czy na obiad wsuwał farsę, kebaba czy gotowane warzywa, na boisku zawsze cechowała go szybkość i zwinność.
– Kręcił się po boisku i polował na piłkę. Kiedy tylko widział, że może ją dostać, szukał pozycji i strzelał. Miał w sobie instynkt i pasję do gry. Musiał używać swojej techniki i szybkości, żeby uwalniać się spod opieki obrońców. Był zwinnym, lewonożnym chłopakiem, wtedy rzadko jeszcze używał prawej nogi, ale i tak potrafił bardzo szybko zmieniać kierunek biegu. Kiedy miał dziewięć, dziesięć lat, zabierał piłkę w środku boiska, mijał rywali i zdobywał bramkę. Mocno pracował nad tym, żeby wchodzić na coraz wyższy poziom. Cechowało go to, że bardzo szybko dostosowywał się do kolejnych przeskoków pomiędzy ligami czy klubami — opisuje podopiecznego Espen Undheim.
Mój rozmówca zwraca uwagę na jeszcze jedną rzecz. Na boiskową inteligencję. Trener przytacza historię o tym, jak młody Erling dyskutował ze sztabem o sposobie gry zespołu. Dostrzegał problemy rywali i dopytywał, co zrobić, żeby je wykorzystać. Interesowało go stosowanie pressingu. Jednym słowem: wyprzedzał swój wiek. Kojarzycie to, jak Norweg gubi obrońców samym stylem biegu? Uwagę na ten fakt zwracał Carlon Carpenter ze “StatsBomb”.
And here are some clips illustrating that in action. He either:
A) Delays his run, before bursting across the front of the defender to finish.
B) Peels off on the defender’s blindside to gain space to run in behind.Forces players to turn their body and shift momentum. pic.twitter.com/Ez2jZ6Y2D9
— Carl Carpenter Videos (@C_Carpenter14) March 20, 2021
Undheim zarzeka się, że te same pomysły prezentował już jako nastolatek, że w podobny sposób oszukiwał drugoligowców. Oczywiście wszystko rozwinął, dopracował, doszlifował. Ale nie mam podstaw, żeby nie wierzyć, że podstawa faktycznie pozostaje niezmienna.
Bryne zarabia na Haalandzie. W mieście stanęła jego drewniana rzeźba
Sęk. Wielki “kvist” tkwiący w wielkiej głowie będące częścią jeszcze większej rzeźby. W 2022 roku w Bryne stanęła trzymetrowa podobizna Erlinga Brauta Haalanda. Nawet jeśli lokalni restauratorzy nie zarabiają milionów na Haaland-kebabach, Haaland-pizzach i Haaland-kurczakach, trzeba stwierdzić, że miasteczko zachorowało na Erlingomanię. Stało się Haalandlandem. Gigantyczna, drewniana rzeźba lokalnej gwiazdy wieńczyła dzieło. Stężenie dzieł ku chwale snajpera osiągnęło w Bryne zadowalającą liczbę. Problemem był tylko ten przeklęty sęk.
– Biznesmen, który zamówił rzeźbę, próbował skontaktować się z Erlingiem i jego rodziną. Alfie nie był jednak zachwycony. Nie spodobało mu się, że mniej więcej pod okiem był duży sęk, przez co wyglądało to tak, jakby Haaland dostał w twarz i miał „śliwę”. Ostatecznie jednak malowałem twarz, więc sęk zniknął, wyglądało to lepiej. Mam nadzieję, że efekt poprawił opinię Haalandów o moim dziele! – mówi mi Kjetil Barane, artysta z Bryne.
Trzymetrowy Erling Haaland z drewna (fot. Kjetil Barane)
Barane przyjmuje mnie w swojej pracowni, gdzieś za parkingiem galerii handlowej, w małym lasku. Pracownia to w zasadzie mały barak pełen wiór, odłamków, patyków, pił i dłut. Opowiada mi swojej najnowszej pracy, rzeźbie nurka, żołnierza wojsk specjalnych. Kjetil zabawę z drewnem zaczął dwa lata temu. Jest samoukiem, po prostu zaczął dłubać i robił to na tyle dobrze, że przerodziło się to w dobry biznes. Rzeźby zwierząt, wikingów, postaci historycznych i wszelkich innych rzeczy, zaczęły przynosić dochód.
– To był pierwszy piłkarz, jakiego zrobiłem. Kiedy zacząłem nad nim pracować, nie był jeszcze aż tak popularny, jak teraz. Najpierw zrobiłem rzeźbę króla Norwegii, ktoś ją zobaczył i zadzwonił, czy wykonam dla niego rzeźbę kowboja. Zanim ją skończyłem, ta sama osoba poprosiła o rzeźbę Haalanda. Miałem z tym sporo zabawy. Pracowałem w tym samym miejscu, w którym rozmawiamy, ale wtedy otaczały je drzewa, więc mało kto mógł zobaczyć, co w ogóle robię. W końcu jednak rzeźba była tak duża, że głowa wystawała za drzewa. Pracowałem nad tym trzy, cztery miesiące — opowiada artysta.
Reakcje na dzieło były… różne. Zamawiający był zachwycony, wkrótce ma sprowadzić kolejnych klientów. Opinia publiczna nie podzielała tego zachwytu w sposób jednogłośny. Barane słyszał, że to kloc drewna, który nadaje się tylko do spalenia. Że w ogóle nie przypomina Erlinga. Jednemu z mieszkańców udało się nawet obrazić obydwu zainteresowanych.
– Czy rzeźba jest brzydka? Cóż, być może, ale przecież Haaland do najpiękniejszych nie należy — usłyszał reporter „The Sun” szukający recenzji rzeźby lokalnego idola.
Kjetil jednak się z tego śmieje. Wyznaje, że nie bolą go te opinie, bo sam najlepiej wie, jak wygląda proces powstania takiego dzieła.
– Miałem jedynie zdjęcie z przodu, więc część rzeczy musiałem ułożyć sobie sam w głowie. Zwykle potrzebuje zdjęcia w 3D. Nie znoszę, kiedy proporcje są złe, więc jeśli coś źle potnę, zaczynam od nowa. Najpierw wykonałem głowę, bo chciałem mieć pewność, że będę w stanie oddać jego wygląd, dopiero potem resztę. Trzeba być bardzo uważnym, żeby nie popsuć efektu. Nie da się odwzorować kogoś w stu procentach, to zawsze będzie podobizna, nie kopia. Z taką rzeźbą jest jak z aktorem, który ma zagrać daną postać. Nawet najlepsza charakteryzacja nie sprawi, że będzie wyglądał kropka w kropkę jak bohater, które gra.
Odmienne recenzje rzeźby Erlinga Haalanda nie popsuły mojemu rozmówcy biznesu. Zamówienia nadal spływają hurtem, telewizja zrobiła mu darmową reklamę. Kilka miesięcy temu pojawiła się informacja, że dzieło skradziono, jednak nie jest to prawda. Barane wyjaśnił, że rzeźba trafiła na aukcję charytatywną. Zlicytowano ją za 100 tysięcy złotych, a pieniądze pomogą w rozwoju szpitala w Tanzanii.
Kjetil Barane, autor rzeźby Erlinga Haalanda, i jego najnowsze dzieło
Jeszcze większe pieniądze dzięki swojemu wychowankowi zarabia Bryne FK. Na miejscu przekazano nam, że wpływy ze wszystkich transferów Haalanda sięgają trzech milionów euro. Dla norweskiego drugoligowca to jak zbawienie. Najbliższa transza zostanie przeznaczona na remont wiekowego stadionu. W 1987 roku Bryne było wzorem innowacji. To tutaj otwarto pierwszą trybunę VIP w kraju. Problem w tym, że 36 lat później to, co kryje się za czerwonymi, drewnianymi drzwiami na trybunie, ani trochę się nie zmieniło.
– Fotele i krzesła są sprzed lat, wszystko wygląda tak samo, jak kiedyś. Nie tak powinno być. Na meczach pojawia się 600-800 osób, rekordowa widownia jest wtedy, gdy przekraczamy 1000 fanów. Jesteśmy małym klubem, ale chcemy trochę odświeżyć naszą infrastrukturę. Niedawno dzięki wpłatom od sponsorów wyremontowaliśmy Jaerhallen. Hangar jest odmalowany, wymieniliśmy murawę i dach. To już nie jest „Lodówka”, bo w końcu nie jest tam zimniej niż na zewnątrz. Boiska treningowe też mamy nowe. Wcześniejsze były w takim stanie, że na zajęcia jeździliśmy za miasto — wyjaśnia Bjorn i pokazuje odnowioną bazę treningową. Niektórzy nasi ligowcy byliby zawstydzeni.
Haaland ma spory wpływ na to, ile pieniędzy znajduje się w kasie klubu. W Bryne organizowane są kolacje z udziałem rodziny, które przyciągają nowych sponsorów. Zainteresowanie drużyną rośnie wprost proporcjonalnie do kariery Erlinga. Najważniejsza wciąż pozostaje jednak lokalna społeczność. W klubowej świetlicy trafiam na grupę emerytów, którzy co tydzień wpadają na kawę, ciastko i pogaduchy. Pamiętają i blondwłosego chłopaczka i Alfiego, który po powrocie do Bryne przez krótki czas pracował w biurach przy stadionie. Wspólnie z Gabrielem Hoylandem zajmował się wszystkim po trochu, od trenerki, po zarządzanie.
Miła pani otwiera czerwony blaszak. Kontener to sklep klubowy Bryne FK. Za moment zobaczę ostatnią składową „efektu Erlinga”, który składa się na przychody drugoligowca. W niewielkim pomieszczeniu koszulki i gadżety dedykowane słynnemu wychowankowi zajmują całą ścianę.
– To, co mamy, to resztka magazynu. W najbliższym czasie przyjdzie do nas dostawa z Anglii, uzupełnią zapasy. Wszystko, co przyślą, szybko się wyprzedaje. Każdy chce kupić koszulkę Haalanda — wyjaśnia ekspedientka.
Erling zaserwował wiernym fanom jeden, jedyny powód do zmartwień. Gdy był piłkarzem Borussii Dortmund, Bryne było wręcz zalane żółtymi t-shirtami. Teraz część osób się powstrzymuje, bo w Norwegii prym wiodą Liverpool i Manchester City. Niektórzy twierdzą, że zakładanie ubrań „The Citizens” nie przystoi, nawet jeśli z tyłu jest nazwisko samego Haalanda. Są jednak i tacy, którzy podążają za nim, nie za konkretną drużyną.
– Symbol tych czasów. Dzieciaki kibicują Erlingowi, a klub, w którym gra, ma dla nich niewielkie znaczenie — uśmiecha się Nils Henrik Smith.
Swojski chłopak. Erling Haaland pozostał taki, jaki był od małego
Borsuk. To mówi nam internetowy słownik, gdy zaczynamy tłumaczyć wypowiedzi Erlinga Haalanda z dialektu Jaersk na polski. Napastnik często i chętnie wtrąca do swoich komentarzy wyrażenia z lokalnej mowy. Niektórzy dopatrują się w tym celowości, bo rzeczony „borsuk” według językoznawców podchodzi pod norweskie przekleństwo, odmianę „cholery”. Tubylcy twierdzą jednak, że Haaland najzwyczajniej w świecie jest mocno związany i z Bryne FK i z lokalnym regionem.
Na każdym kroku podkreśla, gdzie zaczynał.
Przy okazji każdej nagrody choćby przez chwilę, przy okazji podziękowań, używa regionalnej gwary.
– Jest za to bardzo szanowany — przekonuje Smith. – W Norwegii mówienie w dialekcie jest uznawane za coś pozytywnego, nie w każdym miejscu świata tak jest. Kiedy Haaland stosuje słowa typowo regionalne, ludzie cieszą się, że mimo iż wyjechał tak wcześnie, nadal o tym pamięta. Obydwu klubom z Bryne fundował przeróżne rzeczy. Nie ulega wątpliwości, że jest zaangażowany w lokalne sprawy.
Dziennikarz uczula mnie też na to, żeby nie traktować medialnych wystąpień Erlinga Haalanda jako pokazu buty i arogancji. Przywoływał pamiętny pomeczowy wywiad, w którym napastnik nie był zbyt wylewny, co przełożyło się na dużą krytykę. Wyjaśnia jednak, że odpowiedzi piłkarza świadczą tylko i wyłącznie o tym, że to typowy „swojski chłop” z Bryne.
– Stereotyp o mieszkańcach tego miasta jest taki, że ludzie stąd są cisi i spokojni. Kiedy Haaland udziela wywiadów, zwykle odpowiada krótko i konkretnie. Jeśli możesz odpowiedzieć na coś „tak” lub „nie”, to ludzie z regionu Jaeren zwykle odpowiedzą „tak” lub „nie”. To specyfika tej społeczności, dlatego zarzuty o to, że Erling jest chamski czy lekceważący podczas takich rozmów, były nietrafione — mówi Smith.
Bryne odcisnęło więc piętno na Haalandzie na wiele różnych sposobów. Widać to na boisku i poza nim. Trenerzy, którzy z nim pracowali, twierdzą, że jego talent rozbłysnąłby także gdyby zaczynał przygodę z piłką w innym klubie. Są skromni, nie chcą sobie przypisywać wielkich zasług, bo widząc to, jak kompletnym piłkarzem stał się ich wychowanek, są przekonani, że największą zasługę w tym mają naturalne zdolności Erlinga. Nawet jeśli ich skromność jest przesadzona, to ciekawie jest posłuchać ich opinii na temat napastnika, który wyjeżdżał do Molde.
Napastnika, który na pewno nie był gotowym towarem eksportowym.
– Jego pierwszy kontakt nie był zbyt dobry. Piłka często odskakiwała mu od nogi, brakowało mu wyczucia, naprawiał to szybkością. Prawa noga? Fatalna! Gra w powietrzu? W zasadzie jej nie praktykował. Piłki przyciągał ciałem i nogami, więc na pewno nie był dobry w tym elemencie — Espen Undheim wylicza rzeczy, które Haaland musiał jeszcze poprawić, żeby zostać tym, kim jest dziś.
A jest ikoną, bezsprzecznie. Ikoną, która pozostała sobą, małomiasteczkowym chłopakiem, który w wakacje wpada na rodzinną farmę i chwali się w mediach społecznościowych zdjęciami z krowami, piłą mechaniczną i starym traktorem. To ostatnie przyprawiło zresztą familię Hoylandów o ból głowy. Okazało się, że ciągnik jest wybrakowany technicznie, co świetnie ilustruje zdjęcie, które na samym Instagramie zebrało milion sto tysięcy polubień.
Tylko kto czepiałby się chłopaka, który wciąż sypia z piłką po strzeleniu hattricka, bo w młodości przyniosło mu to szczęście i głupio byłoby ryzykować utratę przychylności fortuny, gdy jest się na najlepszej drodze ku pobiciu wszelkich strzeleckich rekordów?
WIĘCEJ O ERLINGU HAALANDZIE:
- Erling Haaland – pożeracz strzeleckich rekordów
- Robot zaprogramowany na bicie rekordów
- Losy Alf-Inge Haalanda w Manchesterze City
fot. własne, Instagram Erlinga Haalanda, Kjetil Barane