To dwa największe, najbogatsze polskie kluby, które mają pełne prawo mieć wielkie aspiracje. Legia Warszawa i Lech Poznań. Drużyny, które powinny bić się w Ekstraklasie o najwyższe cele, ale w ostatnich meczach głównie się kompromitują, choć ich problemy są nieco różne. Jest kilka liczb, które dobrze obrazują, w jak duży dołek wpadły kluby z Warszawy i Poznania.

Legia Warszawa była w ten weekend typową Legią. Rozegrała mecz zbliżony do tego w 1/16 finału Pucharu Polski z Pogonią Szczecin (1:2 po dogrywce). Na Łazienkowską przyjechała Termalica Bruk-Bet Nieciecza i wydawało się, że nie ma lepszego rywala na przełamanie się i odniesienie – wreszcie – przekonującego zwycięstwa. Niby trener gości Marcin Brosz powtarzał, że w końcu był zadowolony z treningów i przygotowań, bo niektórzy zawodnicy wrócili do gry, ale przecież to była Termalica – najgorszy na ten moment zespół całej ligi.
Ale to goście prowadzili 1:0 po bramce Krzysztofa Kubicy, który później, po drugim golu, będzie krzyczał, co chciałby zrobić z warszawskim klubem. Legia wyrównała i bardzo chciała pójść za ciosem, ale w zasadzie cała druga połowa to był mecz z gatunku „strzelić mogą jedni i drudzy”. Termalica niby momentami miała sporo szczęścia, ale bardzo łatwo wyprowadzała groźne kontrataki. I cyk, doliczony czas gry, ostatnia akcja meczu: wielbłąd Kapuadiego, „specyficzny” powrót legionistów za rywalami, goście w polu karnym i Andrzej Trubeha ładuje zwycięskiego gola.
Okoliczności tej porażki i fakt, że katem Legii został właśnie Trubeha – zawodnik ambitny, ale jednocześnie mocno piłkarsko ograniczony – są niejako symbolem sytuacji przy Łazienkowskiej. Ale obrazują to też liczby.

Inaki Astiz, tymczasowy trener Legii
Tylko dwa zespoły w Ekstraklasie zdobyły mniej bramek niż Legia Warszawa
Mój redakcyjny kolega, znany jako AbsurDB, szperał, szperał i znalazł, że Legia ostatni raz miała mniej wygranych spotkań po 14. kolejce w 1991 roku, gdy bramkę w meczu ze Stalą Mielec zdobywał 18-letni wówczas Wojciech Kowalczyk. Teraz Legia w 14 spotkaniach odniosła cztery wygrane, pięć razy remisowała i ma pięć porażek. W minionym sezonie, ostatecznie bardzo nieudanym w lidze, gdy zespół prowadził Goncalo Feio, na tym etapie wyglądało to tak: siedem zwycięstw, cztery remisy, trzy przegrane. I 25 punktów na koncie, osiem więcej niż obecnie. Wtedy Legia zajmowała piątą pozycję, dziś jest dopiero na 11. miejscu.
Jest w tabeli za Arką Gdynia, która na wyjazdach wywalczyła tylko punkt i ma na obcych stadionach kompromitujący bilans bramkowy 2:21. Ale, co ciekawe, ten jedyny punkt w ośmiu spotkaniach zespół z Gdyni uciułał remisując bezbramkowo przy Łazienkowskiej.
I tu można przejść do grzechu głównego Legii, czyli fatalnej skuteczności. W Celje tak naprawdę około 60. minuty powinno być 3:0 dla zespołu Inakiego Astiza, może nawet wyżej. Skończyło się, jak wiemy, 1:2. W Słowenii Legia jak na siebie długo grała świetnie, sporo kreowała, nie było tylko wykończenia. W pozostałych ostatnich meczach raczej nie miała aż tylu okazji.
W analogicznym okresie minionego sezonu zespół Feio miał strzelonych w lidze 26 goli, a i tak przewijały się głosy, że Legia mogłaby być bardziej ofensywna. Teraz tych bramek jest 16. Tak, 16 w 14 meczach. To 1,14 zdobytej bramki na mecz.
Biorąc pod uwagę liczbę zdobytych bramek w obecnym sezonie, zespół Astiza zajmuje 16. miejsce w lidze. Niepojęte. Więcej bramek, o trzy, zdobyła nawet Termalica, która w 11 ostatnich meczach nie umiała wygrać. Gorsze w tym zestawieniu są tylko Piast Gliwice i wspominana już Arka – obie ekipy do siatki trafiały po 13 razy. Piast, w którym praca Maxa Moldera okazała się jedną wielką pomyłką, i zespół z Gdyni, którego dyrektor sportowy mówił nam przed sezonem, że nie stać ich na płacenie za transfer zawodnika.
Ale Piast odradza się powoli pod wodzą Daniela Myśliwca. Właśnie pokonał 3:1 GKS w Katowicach. Arka strzeliła w ten weekend tyle samo goli. Kto wie, czy i te ekipy nie prześcigną niebawem Legii.

Steve Kapuadi i Mileta Rajović
Był 14 września, gdy Legia pokonała u siebie 4:1 Radomiaka Radom. Wysoko, dość przekonująco. Mogło się wtedy wydawać, że praca Edwarda Iordanescu w zespole z Warszawy ma sens. Od tego czasu jest dramat. Ostatnie dziewięć spotkań? JEDNA wygrana, dwa remisy, sześć porażek. Ale nawet jeżeli spojrzymy na nieco szerszą perspektywę, to widać, że Legia, niezależnie od wyniku, nie przekonywała. Wiecie, ile razy w ostatnich 12 meczach wbiła przeciwnikowi więcej niż jednego gola? Raz. Kiedy pokonała w Krakowie Szachtara Donieck 2:1. Trochę szczęśliwie i dzięki bramce z rzutu wolnego Rafała Augustyniaka w samej końcówce spotkania.
Mileta Rajović i Yannick Agnero są wielkim rozczarowaniem
Pisałem na wstępie, że problemy Legii i Lecha są inne. Tak, choć jest również jeden wspólny mianownik – ściągnięty za bardzo duże pieniądze napastnik, który potwornie zawodzi. Mileta Rajović, kupiony przez klub z Warszawy za ok. 3 miliony euro (choć ta kwota obejmuje również bonusy), rozegrał już w klubie z Warszawy 20 meczów we wszystkich rozgrywkach. Zdobył pięć bramek. Niby nie ma dramatu, ale problem w tym, że – takie można odnieść wrażenie – prezentuje się coraz gorzej.
To on strzelił bramkę na 3:3 w dogrywce spotkania ze szkockim Hibernian, która miała wielki wpływ na awans do fazy ligowej Ligi Konferencji. Ale w ostatnich ośmiu meczach ligowych trafił tylko raz, z Pogonią Szczecin (1:0), nie z akcji, tylko wykorzystując rzut karny.
Nie chodzi tylko o ten brak goli, problemem jest tu raczej skrajna bezproduktywność. Duńczyk wygląda na boisku jak obce ciało. Jest zawodnikiem, który w polu karnym czeka na podanie, a koledzy nie potrafią go nim odnaleźć. Rajović jest jednowymiarowy – nie wygląda najlepiej w budowaniu akcji.
Pamiętacie sytuację z drugiej połowy wczorajszego spotkania z Termalicą? Duńczyk dostaje piłkę, ma wsparcie dwóch kolegów, Ermal Krasniqi idealnie wychodzi mu na prostopadłe podanie. Co robi Rajović? Zamiast dograć do Kosowianina, oddaje strzał. Mocny, ale w środek bramki. Ktoś powie – instynkt napastnika, zawsze chce strzelić. My powiemy – sorry, to po prostu fatalny wybór, błędna decyzja.
Myślicie, że to przypadek, że po m.in. jego wejściu na boisko w Celje Legia zaczęła wyglądać dużo gorzej? Antonio Colak też ma wiele ograniczeń, ale przy Rajoviciu jawi się jako nieco lepszy napastnik.
Lech Poznań ma to szczęście, że posiada w ataku wciąż bardzo dobrego w realiach Ekstraklasy Mikaela Ishaka. Ale pozyskanie Yannicka Agnero i zapłacenie za niego ponad dwóch milionów euro jawi się na razie jako jeszcze większe pudło niż Rajović, a to naprawdę spora sztuka.

Yannick Agnero, napastnik na razie tragiczny
Piłkarz z Wybrzeża Kości Słoniowej w 12 meczach dla Lecha nie strzelił ani jednej bramki. Gdyby oceny meczowe wystawiało się nie w skali 1-10, a np. 1-100, za swoją zmianę w spotkaniu z Rayo Vallecano w Lidze Konferencji (2:3) i tak otrzymałby od nas notę 2 albo 3. Miał w Hiszpanii w zasadzie jedno udane zagranie – wywalczenie faulu w końcówce. Poza tym – dwa razy, przy niezłej akcji Lecha, nie nabiegał agresywnie w pole karne, choć wydawało się to oczywiste. Nie potrafił utrzymać się przy piłce, tracił ją. Sprawiał wrażenie gościa, któremu skrajnie brakuje siły albo któremu po prostu się nie chce.
Mecz w Gdyni Agnero rozpoczął w pierwszym składzie. W pierwszej połowie coś tam próbował, nie wychodziło. Kiedy Timothy Ouma wyleciał na początku drugiej połowy z czerwoną kartką, byliśmy zaskoczeni, że Niels Frederiksen zdjął Kornela Lismana, a nie Agnero. Efekt? Zgodnie z przypuszczeniami, Lech w zasadzie zaczął grać w dziewiątkę. Napastnik nie dawał zespołowi nic, nie potrafił agresywnie i skutecznie zaatakować obrońców Arki, utrudnić im gry. To w zasadzie nie mogło się udać: Lech musiał tracić kolejne gole.
Liczby Agnero w meczu z Arką też są wstydliwe – grał przez 82 minuty i niby oddał trzy strzały i dwa były celne, ale jednocześnie miał tylko siedem podań w całym spotkaniu. Agnero 25 razy dotknął piłkę, podjął jedną próbę dryblingu (oczywiście nieudaną) i zaliczył aż osiem strat.
Kurtyna.
Lech Poznań traci ponad dwa razy więcej goli
Ale największym problemem drużyny z Poznania nie jest bezbarwny Agnero, a fatalna defensywa, mająca duży wpływ na to, że Lech wygrał tylko jedno z ostatnich siedmiu spotkań. Kiedy sędzia Patryk Gryckiewicz zagwizdał po raz ostatni w Gdyni, komentujący spotkanie Wojciech Jagoda powiedział, że Kolejorz stracił już w tym sezonie dokładnie tyle samo goli, ile w całych rozgrywkach 2021/2022, w których sięgał po mistrzostwo Polski.
Jest to prawie prawda.
Lech w 14 meczach strzelił 23 gole, ale tyle samo stracił. Porównajmy to do stanu sprzed roku – 6 listopada 2024 roku był liderem tabeli, miał na koncie 10 punktów więcej. I, przede wszystkim, zdobył dwie bramki więcej, a stracił… 13 mniej. Miał bilans bramkowy 25:10. Ostatecznie w całym sezonie, dającym mu tytuł, stracił 31 goli, a we wspomnianych przez Jagodę rozgrywkach 2021/2022, kiedy drużynę do tytułu doprowadził Maciej Skorża – w 34 meczach tylko 24 razy dał sobie wbić gola. Czyli stracił w całym sezonie jedną bramkę więcej, niż teraz po ledwie 14 meczach.
Wniosek jest prosty – Lech, biorąc pod uwagę, na jakim jest etapie sezonu, traci obecnie ponad dwa razy więcej goli, niż w tamtych rozgrywkach za Skorży.

Niels Frederiksen i jego sztab
Co się dzieje z Mateuszem Skrzypczakiem, który w Poznaniu, choć wrócił do miejsca, które kocha, jest cieniem świetnego obrońcy z czasów Jagiellonii Białystok? Jego pierwsze powołanie do kadry zostało odebrane jako zasłużone, a teraz taka nominacja wzbudziłaby tylko śmiech.
Czy można dać gorszą zmianę niż Robert Gumny na Estadio de Vallecas? I czy można gorzej niż on zachować się przy bramce na 2:3? Gumny najpierw złamał wtedy linię spalonego, a później był za daleko od Joela Pereiry zamiast go zaasekurować.
Takie pytania nasuwają się, gdy ogląda się ostatnio mecze Lecha. W kontekście Legii sprawdziliśmy, jak często w ostatnich meczach strzelała więcej niż jednego gola. W przypadku Lecha zwróćmy uwagę na coś zupełnie innego – tracenie bramek. Zespół Frederiksena rozegrał w tym sezonie już 25 spotkań. W aż 13 z nich, czyli ponad połowie, tracił przynajmniej dwa gole. Więcej niż jedną bramkę strzelały mu m.in.: Lechia Gdańsk, Motor Lublin i Zagłębie Lubin.
Zrobił to również zespół z Gibraltaru, a bardzo bliski tej sztuki był grający na piątym szczeblu rozgrywek Gryf Słupsk.
Legia i Lech mogą się tłumaczyć łączeniem ligi z pucharami, graniem co trzy dni. Ale bez przesady. Jakoś Jagiellonia i Raków są wyżej w tabeli. Zespół Adriana Siemieńca zajmuje drugie miejsce w lidze, Raków potrafi strzelić cztery gole na stadionie Korony Kielce, a w Lidze Konferencji ekipy z Białegostoku i Częstochowy zdobyły po dwa punkty więcej (pięć w trzech spotkaniach) od tych z Warszawy i Poznania.
Gdy masz takie możliwości i aspiracje, po prostu nie masz prawa tak grać.
JAKUB RADOMSKI
WIĘCEJ O LEGII I LECHU NA WESZŁO:
- Pogoń i Legia nie mają żadnego napastnika
- Piłkarz Bruk-Betu: „Jeb… Legię”
- Plan awaryjny Legii działa doskonale!
- Lech Poznań znowu się skompromitował…
Fot. Newspix.pl