Choć Real Madryt i Arsenal od dawna zaliczają się do europejskiej czołówki, to jak dotąd tylko raz przyszło im się ze sobą zmierzyć w Lidze Mistrzów. I cóż to był za dwumecz! Wystarczy przypomnieć, że atmosfera w stolicy Hiszpanii stałą się wówczas tak gorąca, iż przed rewanżowym starciem z Kanonierami miażdżąco krytykowany Florentino Pérez… ustąpił ze stanowiska prezesa Królewskich. Cofnijmy się zatem wspomnieniami do tej rywalizacji, którą rozstrzygnął fenomenalny gol Thierry’ego Henry’ego na Bernabéu. Naprawdę jest o czym opowiadać – z jednej strony był to bowiem symboliczny koniec Galácticos, a z drugiej – jedna z ostatnich magicznych chwil w złotej erze Arsenalu.
Zanim jednak przejdziemy do samej konfrontacji madrytczyków z londyńczykami, wypada zarysować tło tej potyczki.
Real Madryt – Arsenal. Koniec ery Galácticos
Latem 2003 roku Florentino Pérez skompletował swoją galaktyczną drużynę marzeń. Real Madryt dokonał wówczas tylko jednego transferu przychodzącego, ale za to z jaką pompą – na Estadio Santiago Bernabéu wylądował przecież we własnej osobie David Beckham, od lat będący bohaterem nie tylko futbolowych dzienników, ale i kolorowych czasopism poświęconym wszelkiego rodzaju skandalom z udziałem celebrytów. Reprezentant Anglii dołączył wówczas w stolicy Hiszpanii do Ronaldo, Zinédine’a Zidane’a, Luisa Figo, Roberto Carlosa, Raúla Gonzáleza czy Ikera Casillasa. Lista tych nazwisk robi wrażenie nawet dzisiaj, a co dopiero przed dwoma dekadami, łatwo więc było dać się wtedy porwać szalonej wizji prezesa Realu. Od strony marketingowej, projekt Galácticos niewątpliwie odniósł kolosalny sukces, o czym świadczyła między innymi popularność drużyny na kluczowych, pozaeuropejskich rynkach – w Stanach Zjednoczonych i na Dalekim Wschodzie.
Marketingowy sukces w maleńkim mieście. Welcome to Wrexham! [Reportaż]
Gorzej, jeśli chodzi o aspekt czysto sportowy. Pérez i jego zausznicy dość ostentacyjnie gwizdali bowiem na konieczność zachowania równowagi w składzie. Zdawali się wychodzić z uproszczonego założenia, że im więcej gwiazd w kadrze Los Blancos, tym silniejsza staje się drużyna. Szokowało to nawet samych piłkarzy Realu, którzy nie mogli pojąć, dlaczego po sezonie 2002/03 – zakończonym mistrzostwem kraju i półfinałem Champions League – z klubu odchodzą ceniony trener Vicente del Bosque oraz lider Fernando Hierro, a także Claude Makélélé, niestrudzenie dbający o zabezpieczanie środkowej strefy boiska. – Zwolnienie del Bosque było największą niesprawiedliwością, z jaką zetknąłem się w świecie futbolu. To było nienormalne zachowanie. Przecież ten trener wnosił do zespołu nie tylko zaangażowanie, uczciwość i miłość do klubu, ale także pasmo sukcesów – łapał się za głowę Luis Molowny, były piłkarz i szkoleniowiec Królewskich, cytowany przez Leszka Orłowskiego.
“Carlos Queiroz, który zastąpił del Bosque, uosabiał nowe oblicze Realu Madryt. Przystojny, opalony świetnie ubrany szkoleniowiec. Poliglota z doskonałymi referencjami od sir Alexa Fergusona. Był mentorem dla młodego Figo, świetnie znał Beckhama. Tymczasem del Bosque, z wiecznie ponurym wyrazem twarzy, bardzo się roztył, łysiał i w dodatku uchodził za lewicowca, w przeciwieństwie do Pereza, mającego umocowanie wśród polityków z prawej strony. Koszmar dla speców od wizerunku. Del Bosque był reliktem dawnego, sentymentalnego madridismo”
Phil Ball (“Anglik na obczyźnie. Hiszpańska przygoda Beckhama”)
Zmiany dokonane w drużynie oburzyły choćby Raúla, który – jak przypomina Orłowski w książce “Real Madryt. Królewska era Galácticos” – nie akceptował przekształcania ekipy Królewskich w grupę nie najrozsądniej dobranych, futbolowych celebrytów. Jednak Pérez nie chciał słuchać tego rodzaju ględzenia. Nie cenił Makélélé, a czarę goryczy przelały natarczywe apele Francuza o podwyżkę, które przerodziły się w końcu w tygodniowy strajk. Prezes Realu nie dopuścił, by piłkarz – już zwłaszcza ten – wszedł mu na głowę. – Nie będziemy tęsknić za Makélélé. Jest przeciętny technicznie, brakuje mu szybkości i umiejętności, żeby mijać rywali z piłką – skwitował Florentino. Nie mógł bowiem wiedzieć, że zatrudnienie Beckhama przy jednoczesnym rozstaniu z Makélélé urośnie wkrótce do rangi symbolu.
Makélélé: “Miałem żal do Zidane’a po finale mundialu w Niemczech”
Sezon 2003/04 zakończył się dla Królewskich katastrofą. Zespół, który miał oczarować świat, zawiódł na całej linii i ostatecznie uplasował się dopiero na czwartym miejscu w LaLiga, natomiast w Lidze Mistrzów poległ w ćwierćfinałowej konfrontacji z AS Monaco. Pognębiony zresztą przez Fernando Morientesa, czyli napastnika, który dopiero co przestał pasować do galaktycznej układanki Realu i został wypchnięty na wypożyczenie do ekipy z Księstwa. Szczególnie upokarzająca była dla Los Blancos końcowa faza zmagań na krajowym podwórku, gdy przerżnęli pięć meczów z rzędu w lidze, w tym Klasyk rozegrany przed własną publicznością.
Na dokładkę Real poległ także w finale Pucharu Króla. Del Bosque mógłby uśmiechnąć się złośliwie spod wąsa na widok wszystkich tych niepowodzeń, gdyby tylko nie był tak mocno związany emocjonalnie z zespołem z Estadio Santiago Bernabéu.
Kolejna kampania przyniosła madrytczykom dalsze rozczarowania. Począwszy od chaosu w sztabie szkoleniowym (Królewscy zaczęli rozgrywki z José Antonio Camacho na ławce trenerskiej, skończyli z Vanderleiem Luxemburgo, a po drodze prowadził ich jeszcze Mariano García Remón), a skończywszy na przegranej rywalizacji na wszystkich frontach – w hiszpańskiej ekstraklasie (wicemistrzostwo), krajowym pucharze (kompromitacja w dwumeczu z Realem Valladolid) i Lidze Mistrzów.
Jeśli chodzi o zmagania na europejskiej arenie, Los Blancos dotarli zaledwie do 1/8 finału rozgrywek, gdzie poskromił ich Juventus. Wcześniej, jeszcze w fazie grupowej, Real zebrał zaś lanie od Bayeru Leverkusen. Jacek Krzynówek był wówczas bezlitosny dla madryckiego gwiazdozbioru.
Nie powinno więc dziwić, że latem 2005 roku większość fanów Realu miała już serdecznie dość przebrzmiałego mitu Galácticos, zwłaszcza że równolegle skrzydła rozwinęła FC Barcelona, napędzana przez fenomenalnie dysponowanego Ronaldinho. Katalończycy tym się wtedy różnili od Królewskich, że nie kreowali galaktycznej narracji wokół transferów poszczególnych piłkarzy. Po prostu – skonstruowali potężny i spójny zespół, a Ronaldinho, Eto’o, Deco, Giuly czy Marquez już na boisku zaprezentowali kosmiczną formę. – Wszystko, co złe, wszystkie wypaczenia z tego okresu, przypisywano właśnie idei Galácticos. Raúl powiedział nawet kiedyś, a ściślej po dymisji Florentino Péreza: „Nic nie zrobiło klubowi takiej szkody jak określenie nas, piłkarzy, jako Los Galácticos”. Od mniej więcej 2004 roku zawodnicy i kibice wyczekiwali, aż wreszcie okres Los Galácticos się skończy, aż ktoś ogłosi śmierć tej idei – wspomina Orłowski w przywoływanej już publikacji.
Klęska galaktycznego Realu. Florentino Pérez rezygnuje
Oczywiście szefowie Realu podejmowali różne działania, mające na celu wydobycie zespołu z dołka. Tylko że często były to ruchy kuriozalne, żeby wspomnieć choćby transfer wiecznie kontuzjowanego obrońcy Jonathana Woodgate’a albo zakup boiskowego zakapiora Thomasa Gravesena, którego Ronaldo niedawno nazwał najsłabszym piłkarzem, z jakim przyszło mu kiedykolwiek dzielić szatnię.– To był świetny facet, wspaniały człowiek. Zdaje się, że ostatnio wygrał jakiś turniej pokerowy, chyba zgarnął 50 milionów dolarów, czy coś takiego. Ale jeśli chodzi o umiejętności piłkarskie… Co mogę powiedzieć, był naprawdę cienki.
La Bestia Negra kontra Galacticos, czyli historia klasyku Champions League
Z kolei 19-letni Sergio Ramos czy 21-letni Robinho nie byli w stanie tak od razu poprowadzić drużyny do upragnionych sukcesów. Tylko że Real nie mógł sobie również pozwolić na grę na przeczekanie. Gołym okiem było bowiem widać, że Zidane i Ronaldo mają za sobą najlepsze lata kariery i na jeden ich wybitny występ przypada kilka przeciętnych, a niekiedy wręcz beznadziejnych. Z kolei Figo – pierwszy Galáctico – latem 2005 roku podpisał kontrakt z Interem Mediolan.
W stolicy Hiszpanii pożegnano go właściwie bez żalu.
Real nie był zatem ani zespołem zbudowanym z myślą o przyszłości, ani drużyną zdolną do odniesienia natychmiastowego sukcesu. Wskaźniki finansowe klubu imponowały, lecz na płaszczyźnie piłkarskiej właściwie nic się w Madrycie nie zgadzało, a nieudana runda jesienna sezonu 2005/06 tylko to potwierdziła. We wrześniu Los Blancos zostali zdeklasowani przez Olympique Lyon w Lidze Mistrzów, a w listopadzie skórę w meczu ligowym na Bernabéu złoiła im Barcelona. Szczytem wszystkiego był natomiast blamaż Królewskich w Pucharze Króla. 8 lutego 2006 roku madrytczycy przegrali 1:6 (!) z Realem Saragossa.
– Pamiętam ten mecz, jakby to było wczoraj – śmieje się Ewerthon w rozmowie ze “Sport Aragón”. Brazylijczyk zaaplikował Realowi dwa trafienia, a cztery pozostałe bramki dla ekipy z La Romareda zapisał na swoim koncie Diego Milito. – To było spektakularne widowisko. Wiedzieliśmy, że mecz z Galácticos musi być niezwykły. Zakładaliśmy, że czeka nas trudne spotkanie, a tymczasem wszystko ułożyło się dla nas fantastycznie. Bardzo dobrze przestudiowaliśmy grę Realu. Oczywiście wiedzieliśmy, że w ofensywie są groźni, ale zauważyliśmy również, że pozostawiają mnóstwo wolnej przestrzeni w tyłach. Razem z Diego czuliśmy się na boisku bardzo komfortowo. Od razu pokazaliśmy, że jesteśmy tego dnia mocniejsi, a kiedy oni spróbowali odpowiedzieć, było nam jeszcze łatwiej o kolejne bramki. Graliśmy wtedy prosty futbol. Odważny, ale prosty. To wystarczało, by co chwilę kreować sobie sytuacje strzeleckie.
Juan Ramón López Caro, który w połowie sezonu zastąpił Vanderleia Luxemburgo na ławce trenerskiej Los Blancos, również przyznał, że zapamięta ten mecz do końca życia. – To spotkanie odcisnęło na drużynie psychiczne piętno. Znam zasady. Wiem, że bohaterami pozytywnymi w futbolu zawsze są piłkarze, a po takich występach obrywa w pierwszej kolejności trener. Przyjmuję tę odpowiedzialność na siebie i rozumiem krytykę, jaka na mnie spadła. Nie żałuję jednak decyzji, które podjąłem. Szanuję zawodników, którzy zagrali w tym meczu. Choć nie jestem z nich zadowolony, bo nie dostosowali się od okoliczności.
W rewanżu Real odgryzł się drużynie z Saragossy, ale strat odrobić nie zdołał. Zwyciężył “tylko” 4:0. Dwa tygodnie później powszechnie krytykowany Florentino Pérez ogłosił rezygnację ze stanowiska prezesa Królewskich. Zaznaczył, że pozostawia klub z rozwiniętymi przychodami i zredukowanym zadłużeniem, ale przyznał również, iż Real potrzebuje u steru człowieka z nowymi pomysłami. – Potrzebujemy zmiany kierunku. Przeanalizowałem sytuację i doszedłem do wniosku, że to odpowiedni moment, bym zrezygnował. Coś poszło nie tak i wszyscy to widzieli podczas ostatniego meczu z Mallorką [przegranego 1:2]. Po tym spotkaniu byłem już pewny, że muszę odejść. Mam nadzieję, że ta decyzja pozwoli klubowi na wydostanie się z dołka. Wciąż mamy szansę na sukces w Lidze Mistrzów – przypomniał Florentino.
“Nie żałuję, że sprowadziłem do Realu najlepszych piłkarzy świata. Być może jednak nie zdołałem im uświadomić, z jak wielką odpowiedzialnością wiąże się gra dla Realu. Może nie byłem wystarczająco dobrym nauczycielem”
Florentino Pérez w lutym 2006 roku
Pérez ustąpił ze stanowiska tydzień przed rewanżową potyczką z Arsenalem w 1/8 finale Champions League.
Triumf Arsenalu. Thierry Henry kończy erę Galácticos w Madrycie
Kanonierzy zimą 2006 roku również mieli bardzo poważne problemy. Drużyna przygotowywała się już wówczas do przenosin z Highbury na Emirates Stadium, a w związku z tym przechodziła pomału do funkcjonowania w trybie oszczędnościowym, co nie było przyjemne, mając za miedzą Chelsea z Romanem Abramowiczem. Działacze londyńskiej ekipy postawili jednak sprawę jasno – przeprowadzka na nowy obiekt została sfinansowana na kredyt, więc teraz priorytetem klubu będzie systematyczne redukowanie zadłużenia, nawet jeśli tymczasowo ucierpi na tym pierwsza drużyna. – Podjęliśmy tę decyzję z pełną świadomością, że odbije się na naszych finansach. Brałem udział w pracach nad projektem nowego stadionu i namawiałem zarząd, by dokonał tego kroku – zapewnił Arsène Wenger.
Transferowe szaleństwo i taktyczny geniusz. 20 lat temu Jose Mourinho zaczął podbój Premier League
Francuz nie ukrywał jednak, iż głęboko go frustruje, gdy konkurenci szaleją na rynku, podczas gdy on zaciska pasa. – Człowiek czuł się, jak gdyby walczył z karabinami za pomocą kamieni – wspomina Wenger w książce “Niezwyciężeni”. Z kolei David Dein, wiceprezes Arsenalu, ostro reagował na pogłoski, jakoby właściciel Chelsea polował na Thierry’ego Henry’ego. – Abramowicz zaparkował na naszym trawniku rosyjskie czołgi i strzela w nas pięćdziesięciofuntowymi banknotami!
Przed startem sezonu 2005/06 Highbury opuścił Patrick Vieira, wieloletni lider drugiej linii Arsenalu. Natomiast Ashley Cole został przyłapany na nielegalnych negocjacjach kontraktowych z Chelsea, co zaowocowało olbrzymim skandalem i przerodziło się w transferową telenowelę, po której fani Arsenalu obdarzyli Anglika szczerą nienawiścią. Niemniej, Wenger na papierze wciąż dysponował w miarę silną ekipą, na czele oczywiście ze wspomnianym Henrym, którego dzielnie wspierali Wengerowi optymalne ułożenie składu.
, , Gilberto Silva, , , , czy zbliżający się już do końca kariery . Problem w tym, że londyńczycy zmagali się także z prawdziwą plagą kontuzji, która utrudniała, czy wręcz uniemożliwiałaEfekt? Po 26 kolejkach zmagań w angielskiej ekstraklasie Arsenal znajdował się dopiero na szóstym miejscu w tabeli. Między 21 stycznia a 14 lutego 2006 roku The Gunners przegrali aż cztery mecze w Premier League. Przy okazji odpadli też z Pucharu Anglii i Pucharu Ligi Angielskiej. Marzenia o triumfalnym pożegnaniu z Highbury można było zatem odłożyć między bajki. Jedynie sukces w Lidze Mistrzów mógł jeszcze uratować Kanonierom ten pełen turbulencji sezon.
Tylko jak tu wierzyć w sukces w Europie, kiedy na krajowym podwórku przegrywa się wszystko jak leci?
– Czy to twój najgorszy czas w Arsenalu? – usłyszał Wenger na konferencji prasowej po kolejnym potknięciu w lidze.
– Tak. Można tak powiedzieć – wycedził francuski szkoleniowiec.
Biorąc pod uwagę wszystkie te okoliczności, mimo wszystko to Real uchodził za faworyta pierwszego starcia z Arsenalem w 1/8 finału Champions League, tym bardziej że Królewscy byli gospodarzami spotkania zaplanowanego na 21 lutego 2006 roku. Tak, w zespole ze stolicy Hiszpanii od dawna wrzało jak w ulu. Było oczywiste dla każdego, że Galácticos – nazywani wtedy przez złośliwych “Latającym cyrkiem Florentino Péreza” – lada moment rozpadną się na kawałki. Jednak londyńczycy w tamtym okresie prezentowali się naprawdę bladziutko, a linia obrony złożona z Emmanuel Eboué, , a i ego nie mogła zrobić wrażenia na nikim. A już na pewno nie wzbudziła ona przerażenia u Zinédine’a Zidane’a, Ronaldo, Robinho, Davida Beckhama, Raúla czy Gutiego.
Jednak pierwsze starcie Królewskich z Kanonierami miało tylko jednego bohatera i nie został nim żaden z zawodników gospodarzy. Thierry Henry, niczym jednoosobowa armia, wparował na Estadio Santiago Bernabéu jak do siebie, zdominował mecz, a jego bramka zapewniła przyjezdnym wygraną 1:0.
– Zmarnowaliśmy mnóstwo sytuacji w pierwszej połowie. Dlatego powiedziałem sobie, że na pewno po przerwie będę miał tę jedną okazję strzelecką, którą muszę wykorzystać. I to zrobiłem, dlatego teraz ludzie teraz mówią tylko o mnie, ale chciałbym podkreślić, że dzisiaj cały zespół spisał się wspaniale, nie tylko jeden piłkarz – zaznaczył skromnie Henry. W podobne tony uderzał Wenger. – Jesteśmy młodym zespołem, ale takie zwycięstwa przyspieszają proces dojrzewania. To rezultat, który nad zjednoczy. Żałuję tylko jednego – że nie byliśmy dziś skuteczniejsi i nie zdobyliśmy dwóch-trzech bramek więcej.
Arsenal w finale Ligi Mistrzów. Real na deskach
Tak oto porażką skończył się ostatni mecz Realu w Lidze Mistrzów za pierwszej prezesury Florentino Péreza.
Wbrew życzeniowym deklaracjom Hiszpana, Królewscy w rewanżu nie zdołali odrobić strat. Starcie na Highbury zakończyło się bowiem bezbramkowym remisem. Był to zresztą szósty z rzędu występ londyńczyków bez utraty gola w tej edycji Champions League. I bynajmniej nie ostatni. W ćwierćfinałowym dwumeczu Kanonierzy pokonali Juventus (2:0; 0:0), w półfinałach uporali się natomiast z Villarrealem (1:0; 0:0). W sumie wykręcili serię 995 minut z rzędu bez utraty gola, z czego aż 648 minut przypadło na występy Jensa Lehmanna. To drużynowy rekord Ligi Mistrzów i naprawdę zdumiewający rezultat, jeśli weźmiemy pod uwagę, jakich fikołków i eksperymentów musiał niekiedy dokonywać Wenger przy kompletowaniu formacji obronnej swojego zespołu. Lehmann nie skapitulował także w finale Champions League, ale akurat tutaj nie ma się za bardzo czym chwalić, ponieważ wyleciał wtedy z boiska w 18. minucie, a Arsenal przegrał z Barceloną 1:2.
Najlepiej wydane pieniądze w dziejach Celticu. Historia Henrika Larssona
Sukces Katalończyków w Lidze Mistrzów można traktować jako ostateczny policzek dla Galácticos, aczkolwiek w maju 2006 roku ten projekt i tak należał już do przeszłości. Ramón Calderón, nowy prezes Królewskich, nie stronił wprawdzie od zatrudniania gwiazd światowego futbolu, lecz gwałtownie i na dobre odciął się od galaktycznej linii swego poprzednika.
– Nazwano nas najlepszą drużyną w historii, co zrobiło nam wielką krzywdę – opowiadał Calderón w rozmowie z Weszło. – To wszystko nas przerosło. Myśleliśmy, że udało się osiągnąć coś niesamowitego, że od teraz będziemy zdobywać wszystkie możliwe tytuły, a stało się zupełnie na odwrót. Dlaczego? Dlatego, że wszyscy zapomnieliśmy o najważniejszej rzeczy – o pracy, wysiłku, poświęceniu, wytrwałości. O wkładaniu serca w codzienne treningi. Dochodziło do sytuacji, w których pozwolono jednemu z piłkarzy na ślub we Francji w samym środku sezonu, pomiędzy dwoma spotkaniami. Cała drużyna była na nim obecna, wszyscy nagle stali się rozkojarzeni. Największym wyzwaniem było radykalne odwrócenie tej sytuacji.
Jak to jest być prezesem Realu Madryt? Ramon Calderon dla Weszło
Dla Arsenalu sezon 2005/06 także był swego rodzaju przełomem. Awans do finału Ligi Mistrzów okazał się ostatnim wielkim wyczynem ekipy, która dwa lata wcześniej rozegrała cały sezon ligowy bez ani jednej porażki. Wkrótce drużynę opuścili Ashley Cole, Sol Campbell czy Robert Pirès, a także – co najważniejsze – Thierry Henry. Arsène Wenger długo usiłował powrócić z Kanonierami na szczyt, ale ostatecznie nie zdołał tego dokonać. Choć jego kadencja potrwała jeszcze przeszło dekadę, to złota era Arsenalu pod jego wodzą dobiegła końca właśnie w 2006 roku, a gol Henry’ego na Bernabéu był jednym z jej ostatnich prawdziwie magicznych akcentów.
Od tego czasu Real – znowu z Pérezem (już znacznie roztropniejszym w zarządzaniu pierwszą drużyną) w fotelu prezesa – sześciokrotnie zatriumfował w Lidze Mistrzów, dokładając do tego szereg trofeów wywalczonych na krajowym podwórku. Kanonierzy musieli się zaś w tym okresie zadowolić sukcesami w Pucharze Anglii. Pozostaje im zatem wrócić wspomnieniami do przełomu lutego i marca 2006 roku w nadziei, że ekipa Mikela Arety nawiąże do wyczynu podopiecznych Wengera.
Tylko że ten współczesny Real, choć też ze swoimi problemami w kwestii zbalansowania składu, jest jednak znacznie mocniejszy od tego z 2006 roku.
CZYTAJ WIĘCEJ O LIDZE MISTRZÓW NA WESZŁO:
- Barcelona to faworyt do wygrania Ligi Mistrzów. Tak mówią dane
- PSG gra efektownie i nie pękło pod presją. Czy to może być ich sezon w Lidze Mistrzów?
- Apetyt Sevilli, wahania Capello, ręka Messiego. 18 lat temu LaLiga wymknęła się spod kontroli
- Aston Villa Mlada Boleslav. Ślad pozostał do dziś [REPORTAŻ]
- “Trener wszystkich trenerów”. Historia legendarnego Miroslava Blaževicia
fot. NewsPix.pl