Kibicują im dwie stolice i pięć krajów, przynajmniej częściowo. Jej piłkarze przyszli na świat w dziewięciu różnych państwach, legitymują się dziesięcioma różnymi paszportami. Tylko za nimi na mistrzostwa przyjechała potężna grupa ultrasów, która robiła hałas gdziekolwiek ruszyła. Przyjechała, niekoniecznie przyleciała, bo w samych Niemczech żyje ich tylu, że ulice miast zalały samochody z narodową flagą przyklejoną do maski. Gdy jesteś Albańczykiem niewiele rzeczy jest klarownych i prostych. Poza futbolem i może dlatego wszyscy tak go kochają.
Pod stadionem w Düsseldorfie zatrzymaliśmy dwójkę młodych Albańczyków. Nastolatek niestrudzenie przekonywał nas, że Hiszpanie skorumpowali sędziów, żeby wygrać z jego drużyną. Dziewczyna, która mu towarzyszyła, uparcie wpychała się w kadr, składając dłonie w charakterystyczny znak, dwugłowego orla, symbol „Wielkiej Albanii”.
Ledwie parę dni wstecz kosowski – czyli w praktyce albański – dziennikarz za ten sam gest został wyrzucony z mistrzostw Europy. Rozdrażnił nim kibiców z Serbii, na krajowym podwórku stał się jednak wręcz męczennikiem, a więc i bohaterem.
Przed kamerę wpada nagle dzieciak w białej czapeczce na głowie – tradycyjnej plis. Recytuje coś po niemiecku, co jego kompani szybko tłumaczą:
– To on wbiegł na murawę podczas meczu.
Rozglądamy się zdezorientowani i faktycznie: chłopak wybiegł z budynku, który spełnia funkcję stadionowego komisariatu policji. Za chwilę zza drzwi tegoż wyłania się starszy, siwiejący facet z kwitkiem w dłoni. Głowa całej tej, jak się okazało, rozbrykanej rodziny. Mężczyzna machnął tylko ręką do swoich potomków, którzy posłusznie zwrócili się w jego kierunku. Zdążyliśmy rzucić za nimi pytaniem: czemu to zrobiłeś?
– Bo jestem patriotą i kocham ten kraj. Jestem gotów umrzeć dla Albanii – zadeklarował nasz mniej więcej dziesięcioletni rozmówca.
Upiór uciekł z piekła. Futbol w szponach Envera Hodży [REPORTAŻ]
Albania na EURO 2024. Manifestacja polityczna i miłość do ojczyzny
Noel, na potrzeby opowieści przyjmijmy, że bohater tej anegdoty, nosi najbardziej popularne w ostatnich latach w Albanii imię. Najprawdopodobniej nie zginie za swoją ojczyznę. Najpewniej też nie będzie tym faktem przesadnie zawiedziony. Wątpliwe jednak, żeby zmienił poglądy i priorytety, ojczyzna zawsze będzie miała w jego sercu wyjątkowe miejsce, bo tak to wygląda w tym rejonie świata.
Wymowne zresztą, że jego ojciec, który słyszał wszystko, co mówi syn, nawet się nie wściekł, nie oburzył, nie poprosił, żeby materiał z krnąbrnym dzieciakiem zakopać gdzieś w archiwum, bo „młody nie wie, co gada”.
Znak “Wielkiej Albanii” wykonywany przez kibiców z tego kraju
Poglądy przykładowego Noela nie wzięły się przecież z niczego, muszą być efektem wartości wpajanym mu przez najbliższe otoczenie. Możliwe, że jest członkiem diaspory, która w przypadku Albanii jest wyjątkowo liczba i wyjątkowo zakochana w kraju przodków. To wśród nich najbardziej najbardziej kwitnie nie tylko przywiązanie do ojczyzny, ale też pragnienie odbudowy wielkiej Albanii, odzyskania utraconych ziem.
Mówi się, że to jedyne państwo, które ma trzy stolice. Pierwsza to Tirana, która powoli przeobraża się w nowoczesną metropolię. Druga formalnie jest siedzibą władz Kosowa – to Prisztina. Trzecia faktycznej władzy nad niczym nie ma, ale spróbujcie powiedzieć to Albańczykom z Macedonii, to dorobicie się kilku siniaków wielkości śliwki. Tetowo traktują z wielką czcią, liczba jego mieszkańców z albańskimi korzeniami wciąż rośnie.
W teorii obywatele każdego z miast mają inne paszporty. W praktyce mówią o sobie jemi nje – tacy sami. Ich śladem hasło to skandują ludzie zasiedlający sporą część Grecji i mniejszy obszar Czarnogóry. Wszyscy oni, a także pół miliona mieszkańców Niemiec (oficjalne dane zaniżają tę liczbę), siedemset tysięcy osób z Włoch czy dwieście tysięcy przypadków takich jak Granit Xhaka, Xherdan Shaqiri lub Blerim Dzemaili, marzą o tym, żeby skrawki ziemi okalające właściwą, zgodną z wytyczonymi granicami Albanię, polepić w całość, odzyskując dawną świetność.
Przekonanie o tym, że Albania powinna być jednością jest szczególnie silne wśród imigrantów takich jak Noel i jego najbliżsi. Nie ma przypadku w tym, że Düsseldorf zalały wspomniane już czapki. Qeleshe, czy inaczej plis, to nakrycie głowy odwołujące się do starodawnych tradycji. Albańczycy sądzą, że są lepsi od sąsiadów, co na Bałkanach nie jest wielką niespodzianką. Na podparcie swojej tezy mają fakty historyczne i kulturowe.
Ich korzenie sięgają Ilirii oraz Dardanii, a język ma tak długa historię, że ichniejsza nazwa mieszkańców kraju – Shqiptarë – w dosłownym tłumaczeniu oznacza „ci, którzy mówią właściwie”.
Widok morza białych qeleshe pod stadionem w Düsseldorfie robił wrażenie, bo miał je robić. Kiedy odwiedziliśmy Tiranę przy okazji meczu eliminacji mistrzostw Europy, czapek nikt nie nosił. Tradycję kultywują więc ci, którzy z ojczyzny wyjechali, często ślepo podążając za narzuconymi przez kogoś wytycznymi. Kiedy zapytaliśmy dwie owinięte flagami Albanki o to, co właściwie noszą, zmieszały się i przyznały, że nie za bardzo wiedzą.
– To tradycja. Musielibyście być z Albanii, żeby zrozumieć – wykręcały się od odpowiedzi, ale w końcu, zawstydzone tym, że nie potrafią wytłumaczyć obcym rodzimych obyczajów, wklepały w wyszukiwarkę co trzeba i poprosiły, żeby nagrać je jeszcze raz, to wszystko nam pięknie opowiedzą.
Albańskie fanki i tradycyjny plis
Wątpliwe, by jak Noel marzyły, żeby polec w walce o „Wielką Albanię”. Z całą pewnością jednak chciały zamanifestować swoje przywiązanie do ojczyzny i narodową dumę. W końcu były członkiniami diaspory.
– Przyjechałyśmy ze Szwajcarii, ale nie kibicujemy jej. Interesuje nas tylko Albania, to nasz kraj – wyznały z pełnym przekonaniem.
Matka Teresa, Dua Lipa i gangi
Nie za bardzo wiadomo, czy duma z Albanii to rzecz względnie nowa, czy też istniała od zawsze, od momentu, w którym milion mieszkańców tego kraju uciekł z niego, szukając spokojniejszego miejsca na ziemi. Z całą pewnością jednak rozwój mediów społecznościowych i globalizacja pozwoliły szybciej rozpowszechnić patriotycznego bakcyla. Albańczycy zaczęli dostrzegać, że mają się czym chwalić, że nie ma nic złego w tym, że to robią.
W Düsseldorfie wpadliśmy na Sokola, który w Niemczech spędził już więcej niż dwie dekady. Objął nas czule i zaczął tłumaczyć swoją historię, posiłkując się potomkiem, który lepiej niż on włada językami świata. Sokol ma firmę budowlaną, chwali się, że to najlepsza tego typu kompania w całym kraju. Zweryfikować tego nie idzie, łatwo można za to sprawdzić inną teorię przedstawioną przez naszego rozmówcę.
– Wiecie, że Matka Teresa wcale nie jest z Kalkuty, tylko z Albanii? – rzuca Sokol, któremu z ekscytacji zaczynają błyszczeć oczy. W okamgnieniu woła swoich towarzyszy i towarzyszki, po czym nieporadnie rozwija wielką flagę z podobizną zakonnicy i słowami, które niegdyś wypowiedziała, określając samą siebie jako Albankę ze Skopje.
Jeśli ktoś jest chrześcijaninem nie tylko na papierze, pochodzenie Agnes Gonxhy, córki albańskiego polityka ze Szkodry, nie powinno go zaskoczyć. Sokol cieszy się, że nie jest to dla nas sensacja, ale przyznaje, że nie trafia na wielu takich ludzi. Dlatego niesie kaganek oświaty, chwaląc przy okazji ukochaną Albanię. I sowicie na tym zarabia.
– Kiedy tu przyjechałem, nikt nie wierzył mi, że Matka Teresa jest Albanką. Zakładałem się więc z Niemcami i udowadniałem im, że tak faktycznie jest. To było banalne. Zarobiłem tak kupę pieniędzy – zanosi się śmiechem rubaszny przedsiębiorca.
Jeśli spotkacie kiedyś albańskiego patriotę, usłyszycie pewnie masę podobnych historii. Obywatele tego kraju są w stanie wygrzebać najbardziej niecodzienne i zaskakujące fakty dotyczące swoich sławnych przodków i braci po szalu. W ostatnim czasie na każdym kroku przypominają, jak bardzo z Albanią związane są gwiazdy pop: Dua Lipa oraz Rita Ora. Obydwie są przedstawicielkami diaspory angielskiej, ich rodzice wyjechali na Wyspy Brytyjskie w latach 90. Ta pierwsza zatweetowała kiedyś o „Wielkiej Albanii”, druga koncertuje w Kosowie i składa dłonie w znak dwugłowego orła.
W tamtym okresie jeszcze więcej osób emigrowało do Włoch, wszak Bari i Durres leżą niemal w linii prostej. Albańska diaspora w Italii sięga jednak jeszcze dawniejszych czasów i może się pochwalić nawet głową kościoła z korzeniami w okolicach Kukesi. Papież Clement XI nie nazywał się przecież Albani z dziada pradziada, to poczciwy Laci, jak Qazim, autor jednej z bramek z meczu z Chorwacją. Dopiero na Półwyspie Apenińskim jego ród przybrał nazwisko, którym ochrzcili go lokalsi.
Albańczycy będą więc sypać jak z karabina przypadkami takimi i podobnymi. Ciężej będzie za to usłyszeć coś o współczesnych imigrantach, którzy nie zawsze kończą jako gwiazdy świata muzyki. W Anglii o Dua Lipie i Ricie Orze owszem, usłyszymy, ale Brytyjczykom kraj ze stolicą w Tiranie kojarzy się głównie z gangami, które opanowały wyspy i kontrolują przemyt narkotyków nad Tamizą. Podobnie mają się sprawy we Włoszech, gdzie albańska mafia nawiązała świetne relacje z Ndranghetą i przestała być już podnóżkiem miejscowych przestępców, rozrastając się do roli międzynarodowej potęgi.
O takich rzeczach w Niemczech również usłyszymy, ale niekoniecznie dziś i niekoniecznie teraz. Gdy gra reprezentacja kraju, wszystko inne odkłada się na później.
Nienawiść do Serbów łączy Bałkany
Międzynarodowe turnieje sportowe od dawna są szansą do zamanifestowania swoich poglądów, nie tylko w Europie. Paręnaście miesięcy temu reprezentanci Maroka świętowali zwycięstwa w Katarze obwieszeni flagami Palestyny, od których roiło się również na trybunach. W Niemczech takowe są zakazane, podobnie zresztą jak flagi Izraela. Żeby nie prowokować. Albanii nikt w ten sposób nie traktuje, więc diaspora korzysta z okazji do machania czerwoną płachtą z czarnym orłem aż nazbyt ochoczo.
Nazbyt, bo to, co w ostatnich tygodniach widzieliśmy na ulicach niemieckich miast, bywało aż karykaturalne. Nowiuśkie Mercedesy i Jeepy z przyklejoną do maski flagą Albanii były do bólu kiczowate. Sprytniejsi chociaż ją na maskę naciągali, ci bardziej leniwi korzystali ze zwykłej taśmy klejącej. W tych samochodach siedzieli zwykle mężczyźni w markowych – lub udających markowe – ciuchach. Z głośników, oczywiście wyjątkowo głośno, grała albańską muzyka, dla postronnego obserwatora po prostu zbitka słów, które ciężko było nawet rozróżnić, a co dopiero zrozumieć.
Rozróżnić nie szło także tego, kto śpiewa o „Wielkiej Albanii”. Kosowarzy tłumnie przyjeżdżają na mecze swoich kuzynów, grupa kibicowska Plisat z Prisztiny jest jedną z ważniejszych na trybunach. W Düsseldorfie reprezentowała ich flaga o prostym przesłaniu: Kosowo to Albania. Obok wisiał transparent ultrasów z Tirany: Tifozat Kuq e Zi. Gdzieś w tle przewijały się jeszcze grupy, sądząc po nazwach, „rekonstrukcji historycznej” – Dardanet oraz Iliryjczycy. Widoczne na ich sektorówce hasło “Stronger together” trzeba rozumieć jednoznacznie, za to łatwy do rozszyfrowania skrót “FCK SRB” przekaz ma jasny i prosty.
Patriotyzm jeszcze łatwiej okazać, gdy znajdziesz sobie wroga. Odwiecznym adwersarzem Albańczyków są rzecz jasna Serbowie, którzy – tak się złożyło – pojawili się na tym samym turnieju. Na całe szczęście do bezpośredniej konfrontacji nie doszło, jednak nie można było nie skorzystać z nadarzającej się okazji, więc gdy Kuqezinjtë grali z Chorwacją, kibice obydwu zespołów – zjednoczeni w nienawiści do sąsiadów – śpiewali: „zabij, zabij Serba” i parę innych rzeczy nawiązujących do wojny na Bałkanach.
Serbowie się wściekli, grozili wycofaniem się z turnieju. Na wyrost, wiadomo, ale na wyrost jest w zasadzie wszystko, co robią obydwie strony. Chodzi tylko o to, żeby zrobić coś, co przebije się do mainstreamu i zwróci uwagę na „naszą sprawę”. Stąd wbieganie na murawę, stąd wywieszanie flag z poprawionymi granicami kraju.
Stąd manifest Mirlinda Daku, wyjątkowo niepokornego chłopaka z kosowskiego Gnjilane. Tego samego, który pokonał Wojciecha Szczęsnego, wywołując awanturę na Bałkanach: po strzelonym golu zaprezentował światu tatuaż „Katana 138” odwołujący się do Agima Ramadaniego, żołnierza Wyzwoleńczej Armii Kosowa.
– Dedykuję tę bramkę wszystkim męczennikom, którzy oddali życie za niepodległość Kosowa – tłumaczył Albańczyk.
Daku tym razem nie ograniczył się do przekazu podprogowego. Chwycił za megafon i zaintonował rozradowanym kibicom: „Jebać Serbów, jebać Macedończyków!”. UEFA entuzjazmu nie podzielała, Daku został zawieszony na dwa spotkania. Kłopoty czekają go także w klubie – Rubin Kazań potępił takie zachowanie i zapowiada karę. Wiadomo, Rosjanie brzydzą się politycznymi gestami i propagandowymi manifestami.
Ani Daku, ani jego koledzy nie zdobędą się już na podobne wybryki, bo Albania z turnieju odpadła. Teraz sympatie kibiców z Tirany, Prisztiny i Tetowa przerzucą się na ich trzecią ulubioną reprezentację – Szwajcarię. Tak długo, jak będą w niej grać Xherdan Shaqiri i Granit Xhaka, Helweci będą mieli paru fanów więcej, choć to specyficzna relacja. W trzech wspomnianych metropoliach Szwajcarom kibicuje się dzierżąc w dłoni flagę owszem, czerwoną, ale z orłem.
Ewentualnie niebieską, bliźniaczą do tej, która widnieje na bucie Shaqiriego.
Albania i Kosowo. Tak blisko, tak daleko
Relacje Albanii z Kosowem nie są jednak tak sielankowe i proste, jak się z boku wydaje. Daku ma za sobą pięć gier dla Dardanet, urodzony w Niemczech Yiber Ramadani rozpoczynał międzynarodową karierę w kosowskiej młodzieżówce. W drużynie Sylvinho znajdziemy trzech piłkarzy urodzonych po drugiej stronie nieistniejącej w albańskich umysłach granicy. Niewielu: większą liczbą przedstawicieli może się pochwalić Szwajcaria (pięciu), taką samą Macedonia Północna oraz Grecja.
O ile jednak pochodzący z pozostałych części wyśnionej „Wielkiej Albanii” nikogo nie drażnią, tak już ruchy między drużynami Albanii i Kosowa zaczynają irytować poszczególne jednostki. Rodzinna kłótnia wywiązała się, kiedy Kuqezinjtë próbowali zwerbować Lumbardha Dellovę do gry w czerwono-czarnych barwach.
Napięcia wykraczają jednak daleko poza sport. Ba, wręcz dotyczą głównie tego, co dzieje się poza boiskiem.
O potencjalnym złączeniu Albanii i Kosowa politycy z obydwu stron mówią równie chętnie, co zwykły, szary lud. W przeciwieństwie do niego nie podejmują jednak konkretnych kroków, które miałyby faktycznie zbliżyć oba narody do zjednoczenia. Albańczycy i Kosowarzy się integrują, odnajdują niegdyś rozdzielone żelazną kurtyną rodziny. Elity stać jednak co najwyżej na zapowiedzi i gesty pod publiczkę. Takie, które wywołają emocje, podburzą dyskusję, wkurzą Serbów i przede wszystkim: zapewnią głosy w wyborach.
To stała cecha bałkańskiej polityki, na którą narzekają nieliczni bardziej świadomi obywatele. Ci, którzy dostrzegają, że gra na emocjach czy podziałach nie pomaga, bo zamiast leczyć rany, wychowuje dzieci takie, jak Noel. Przekonane, że „Wielka Albania” faktycznie gdzieś istnieje, dorastające w radykalizmie, chowane w nienawiści, która może zakończyć się fatalnie nie tylko dla niego.
W rzeczywistości relacja albańsko-kosowska aż kipi zazdrością. Lata spędzone w komunizmie pogrążyły Tiranę i okolice w biedzie. W tym samym czasie Prisztina może nie kwitła, ale jednak rozwijała się w bardziej zrównoważony sposób. Kosowarzy są mogą się pochwalić nowocześniejszym państwem. Częściowo widać to także w futbolu: to akademie w Kosowie są lepsze, to liga w Kosowie jest lepsza, to tamtejsze kluby nieśmiało zaznaczają swoją obecność w Europie. KF Ballkani dwukrotnie grał w Lidze Konferencji. Albańczycy parę lat temu mieli dwa wyskoki Skenderbeu, ale od tego czasu wciąż odpadają w przedbiegach. Nic więc dziwnego, że w kosowskiej Superlidze gra 34 piłkarzy z Albanii, a w albańskiej Superiore znajdziemy ledwie 19 zawodników z Kosowa.
Gdy Albanię nawiedziło trzęsienie ziemi i Kosowarzy hojnie wspierali jego ofiary, wszyscy byli dumni, że brat jest, czuwa, że mu się udało. Kłopotliwe zaczyna się dopiero typowanie ewentualnej głowy rodziny. Walka o to, kto wziąłby na siebie bycie numerem jeden przebija scenariusz „Sukcesji”. Tirana wskazuje na tradycję i historię. Nie wyobraża sobie, że mogłaby się tego zrzec i uznać wyższość Prisztiny. Kosowo odpowiada bardzo przytomnie, prosząc o wymienienie listy przypadków, w których to słabszy oraz biedniejszy dołącza do silniejszego, a nie na odwrót.
Wiąże się z tym jeszcze jeden aspekt, o którym nikt głośno nie powie, a który jest nawet istotniejszy. Ludzie, którzy mogliby do zjednoczenia doprowadzić, straciliby na nim najwiecej. Politycy i elity z każdego zakątka „Wielkiej Albanii” – od Grecji przez Tiranę po Macedonię Północną – musieliby wykreować jedną, nową grupę, w której dla części z nich zabrakłoby miejsca. Większość z nich w najlepszym przypadku musiałaby pogodzić się z degradacją, ich stanowiska oraz wpływy zniknęłyby w jednej chwili.
Prisztina, której udało się ułożyć względny ład, porządek, praworządność i demokrację w swoim zagajniku, nie bardzo chce zresztą przechodzić drugi raz przez to samo, rozprawiając się z szalejącą we właściwej Albanii korupcją czy innymi problemami. Kosowo wspomaga walkę o jedność i patriotyczne ruchy w różnych zakątkach świata, ale darowizny to co innego niż wzięcie na siebie finansowej odpowiedzialności za zasypanie nierówności pomiędzy poszczególnymi regionami „podzielonego” państwa.
O wiele łatwiej jest więc po prostu pielęgnować miłość i nienawiść, jedność i podziały. Jeśli przerażające pragnienie Noela kiedyś się spełni, obwoła się go męczennikiem, kolejnym z grona tych, o których mówił Daku, i tyle. Błędne koło będzie trwać dopóty, dopóki ktoś nie zda sobie sprawy, że żadna walka wcale się nie toczy, że to ktoś na górze rozgrywa resztą dla swojego interesu.
Nie pokładajmy jednak wielkich nadziei w tym, że taka świadomość faktycznie zakwitnie kiedyś w umysłach Albańczyków i nie wińmy ich za to, że tak to wygląda. Nie oni pierwsi i nie ostatni są ofiarami konfliktów podsycanych z pokolenia na pokolenie. Konfliktów nie do rozwiązania, bo gdyby tylko ktoś uznał pretensje terytorialne jednej czy drugiej strony, zaraz posypałoby się domino – chętnych na wciągnięcie kawałka ziemi do swoich granic jest tam zbyt wielu, żeby nie skończyło się to kolejnym bezsensownym rozlewem krwi.
Przy czym każdy z nich wciąż jest przekonany, że uznać należy tylko jego racje, bo sąsiad się przecież myli, kłamie i manipuluje. Na Bałkanach „jest jak jest” nawet bardziej niż w opowieści Franka Sheerana o Jimmym Hoffie.
WIĘCEJ REPORTAŻY Z EURO 2024:
- N’Golo Kante, dawca uśmiechu
- Czy czujesz się bezpiecznie? Tak, ale… Strach na strefach kibica
- Wino, futbol i śpiew. Tak wygląda piłkarska supra z Gruzinami [REPORTAŻ]
- Od Hitlera do papieża. Historia Olympiastadion w Berlinie
- Ronaldo na ratunek byłego NRD
- Joselu, Fuellkrug, Mertesacker. Edward Kowalczuk i opowieść o Hanowerze