– Spodziewałem się jakichś emocji, ale nie tak szybko. Kto by się spodziewał tylu goli? No, może ja – Marcin Baszczyński skwitował ostatni sobotni mecz w swoim stylu. Słowo „mecz” w ogóle nie oddaje tego, co zobaczyliśmy. Takie stężenie piłkarskiej jakości oglądamy w Ekstraklasie z taką częstotliwością, z jaką wychodzą nowe sezony „House of Cards”. I właśnie takie momenty uwielbiamy w tej lidze najbardziej – kiedy obie drużyny odpinają wrotki, totalnie zapominają o defensywie i rozpoczynają rzeźnię. Pamiętacie taktykę “gung-ho” z Football Managera? Dokładnie o to chodzi. 3:3. Uff, co tam się działo…
W całej tej goleadzie najpiękniejsze było to, jak wielu zawodników walczyło o plusa meczu. Świetne piłki w swoim stylu zagrywał Iwan de la Pena (dlaczego robi to tak rzadko?), Gergel przed meczem dostał chyba cynk, że obserwują go Chińczycy, w kluczowych momentach obudzili się nawet bracia Paixao, którzy w końcu pokazali, że potrafią strzelać razem, a na koniec wszystko i tak rozegrało się pomiędzy Madejem a Machajem. Pierwszy zdobył jedną z najładniejszych bramek w karierze, drugi w końcu nastawił celownik i popisał się równie efektownym trafieniem, przed którym z muru uciekł… sam Madej. To w ogóle był jeden z najdziwniejszych wolnych, jakie widzieliśmy. Machaj podchodzi do piłki. Przestawia, przestawia, przestawia. Wszyscy się frustrują, a on dalej przestawia. Żółta kartka. Podchodzi, pach, Madej w nogi, piękna bramka. Mocne.
Z Machajem ogólnie jest ten problem, co z wieloma piłkarzami janotopodobnymi. Ktoś kiedyś przykleił im łatkę talentu, od tamtej pory minęło ładnych parę lat, a oni się na tym wożą. Mateusza w ostatnim czasie „ukrywali” bracia Paixao – raz jeden, raz drugi – a on sam korzystał na zwycięstwach Śląska przy efektownej grze całej drużyny. Zarzucicie nam pewnie, że głupio wytykać to akurat teraz, gdy Machaj zaliczył mecz życia, ale sorry… Jesteśmy wymagający. Skoro w pojedynczych zagraniach widać, że facet dzięki porządnie ułożonej stopie może regularnie robić różnicę, to dlaczego nie wymagać tego częściej? To Ekstraklasa. To Śląsk Wrocław. Poprzeczka wisi wysoko, a Machaj – choć może ją przeskoczyć nawet bez dłuższego rozbiegu – zazwyczaj nawet do niej nie dolatuje. Dziś jednak było inaczej i za to brawa.
Co jeszcze mogło się podobać? Na pewno gra Górnika w pierwszej połowie. Fajnie, naprawdę fajnie wyglądają te wymiany podań pomiędzy Madejem, Kosznikiem, Iwanem, Gergelem, a momentami nawet Grendelem czy Łuczakiem. Liczba zawodników potrafiących tam grać w piłkę jest – w stosunku do organizacji klubu – naprawdę znacząca. Obrona na papierze też nie wygląda źle, bo Magiera to od lat (mimo długiej kontuzji) uznany ligowiec, a Danch pracuje na miano małej klubowej legendy. Tylko Augustyn – przydatny przy pojedynkach powietrznych i wyprowadzaniu – na ogół nie dojeżdża, gdy trzeba zająć się poważniejszymi piłkarzami, co swoją drogą daje do myślenia, gdy niektórzy wciskają tego zawodnika do kadry.
Ale dobra, nie szukajmy dziury w całym, gdy Ekstraklasa poziomem emocji wjeżdża na najwyższy level. Tak właśnie powinna wyglądać walka o miejsce w trójce. Aż zacieramy ręce z myślą o tym, co będzie się działo po podziale punktów.
Fot. FotoPyK