Stolice potrafią być dumne ze swojej piłkarskiej kultury. Londyn ma Chelsea, Arsenal i Tottenham. Madryt ma Real i Atletico. Paryż ma PSG. Rzym ma Lazio i Romę. Lizbona ma Sporting i Benfikę. Amsterdam ma Ajax. Moskwa ma Spartak, Lokomotiw, Dynamo i CSKA. Belgrad ma Partizan i Crvenę Zvezdę. Kijów ma Dynamo. Zagrzeb ma Dinamo. Warszawa ma Legię. Kluby z wielkich ośrodków miejskich na całym kontynencie dominują w swoich ligach, stanowią o ich historiach, budują kulturę miast. Od lat wstydliwym wyjątkiem jest Hertha Berlin. I choć inwestor Lars Windhorst, za Jurgenem Klinsmannem, powtarza, że tworzy Big City Club, to „Stara Dama” nijak nie potrafi stać się sexy.
„Takie miasto to niewychowany, bezczelny, inteligentny łajdak”, pisał Robert Walser, kiedy Berlin tworzył swoją rozbuchaną, elektryzującą, pulsującą rytmiką życia historię, ściągającą do metropolii ludzi z całego świata – biednych i bogatych, młodych i starych, głodnych i sytych, producentów i konsumentów. Niewiele europejskich miast równie płynnie przystosowywało się do światowej koniunktury. W dwudziestoleciu międzywojennym Berlin bywał więc współczesnym Babilonem. W czasie wojny przekształcił się haniebnie w stolicę III Rzeczy i został doszczętnie zrujnowany. Po wojnie został podzielony murem. W 1989 roku zburzenie muru stało się symbolem nowego porządku na świecie. Po 1989 roku Berlin jest jednym z najbardziej liberalnych, najbardziej otwartych, najbardziej multikulturowych, odcinających się od mroków własnej przeszłości aglomeracji na świecie. Ale nigdy nie stworzył sobie poważnego klubu piłkarskiego, a współczesny świat przecież kocha futbol.
Stolica wolna od futbolu
Hertha Berlin była jednym z założycieli Bundesligi, ale po dwóch sezonach spadła z ligi. Powróciła do niej w 1968 roku, ale dziesięć lat później znowu zleciała z hukiem – tym razem na prawie dwie dekady. Na Olympiastadion, gdzie Hertha rozgrywa swoje spotkania, czasami odbywają się wielkie mecze, ale to już zwyczaj, że bez udziału Starej Damy. Berlin nie kocha Herthy. Berlin nudzi się Herthą. Berlin nie ma nic do powiedzenia Hercie, bo Hertha nie ma nic do zaoferowania Berlinowi.
Piłkarze, którzy przez lata przychodzili do Herthy, chóralnie powtarzali, że cenią sobie potęgę tego miasta. Valentino Lazaro, lubujący się w przepychu i blichtrze reprezentant Austrii, zachwycał się, że może pozwolić sobie na każdą ekstrawagancję, a i tak nikogo nie będzie to obchodziło, bo na berlińskich ulicach ludzie przywykli do różnorodności luksusu. Salomon Kalou, swojego czasu piłkarz z potencjałem na sporą karierę, powtarzał, że uwielbia komfort berlińskiej anonimowości. Tylko, czy aby na pewno tak powinno wyglądać piłkarskie środowisko w stolicy kraju z jedną z pięciu najsilniejszych lig w Europie, czy aby na pewno tak powinna wyglądać piłkarska rzeczywistość w największym niemieckim mieście?
Nie, tak nie powinno to wyglądać.
Twarzą Herthy Berlin z ostatnich lat jest Pal Dardai. Wieloletni piłkarz Starej Damy, który po przyzwoitej karierze postanowił zostać trenerem. Mottem pracy szkoleniowej Węgra są słowa: „Pracuję z dziesięciolatkami, z dwudziestolatkami, z trzydziestolatkami, z czterdziestolatkami? Jedna chwała, zawsze robię wszystko tak samo”. Kiedy w 2019 roku Hertha zwolniła go z trenerskiego stołka po czterech latach solidnej pracy (kolejno: siódme, szóste, dziesiąte i jedenaste miejsce jego drużyn w tabeli Bundesligi), tylko szeroko się uśmiechnął i przejął zespół U-16. Serio, tak było, nie zmyślamy. Dalej przychodził na mecze, dalej był blisko pierwszej drużyny, dalej z czułością wypowiadał się na temat klubu, choć wokół… zmieniało się wszystko.
Plan na Big City Club
Bo w lecie 2019 roku Hertha zamarzyła sobie, że podbije świat, a Berlin dostanie wyczekiwany klub na miarę własnych możliwości. W klub zainwestował Lars Windhorst, czyli dynamiczny biznesmen nowej ery, w latach 90. uważany za złote dziecko niemieckiego wielkiego rynku. Windhorst, jako szesnastolatek, założył firmę produkującą sprzęt komputerowy i szybko zaczął zatrudniać dziesiątki osób. Niestandardowość jego kariery z łatwością przebijała się też do świadomości publicznej kraju, który do tej pory cenił sobie stabilność i przewidywalność ścieżek zawodowych. Staż, szeregowy etat, stanowisko kierownicze, stanowisko w zarządzie. Awans po awansie, szczebel po szczeblu. Windhorst miał to w poważaniu, myślał jak podobni jemu amerykańscy fani nowych technologii i podbijał niemiecki rynek z łatką dziwaka, zbierając pochwały od państwowych elit, na czele z licznymi zaproszeniami od Helmuta Kohla, który twierdził, że „nowe Niemcy potrzebują ludzi pokroju Windhorsta”.
Problem w tym, że Lars Windhorst nigdy nie został nikim na miarę tych wszystkich inspirujących miliarderów, za którymi pomysłami podąża świat. Źle dobierał rynki, nie trafiał z inwestycjami, uderzały w niego światowe kryzysy, kilka razy ogłaszał bankructwo, a w pewnym momencie został uznany za winnego defraudacji. Przestał być pupilkiem władzy i mediów. Kiedy przetrwał katastrofę lotniczą w Kazachstanie, zyskał ironiczny przydomek „niezniszczalnego Larsa”, bo dalej bogaci ludzie ufali mu i wiernie powierzali swoje pieniądze. Dlatego też nikt nie był specjalnie zdziwiony, kiedy grupa inwestycyjna Tennor wyłożyła kupę kasy – w ramach znienawidzonej przez Windhorsta zasady 50+1 – na pakiet mniejszościowy Herthy Berlin.
Lars Windhorst zamierzał chłonąć energię Berlina. Opowiadał o mocarstwowych planach. Zadbał o obudowę medialną swojego wejścia do klubu. Każdemu ze swoich współpracowników kazał trzymać się spójnej narracji – Hertha Berlin ma zdobywać trofea, walczyć w europejskich pucharach, przyciągać na stadion dziesiątki tysięcy kibiców. A, i wszyscy mieli wiedzieć, że najważniejszą osobą w nowym modelu zarządzania klubem jest właśnie on – Lars Windhorst. Nigdy tego nie ukrywał, ale nigdy też nie powiedział tego wprost – wielki Berlin i wielka Hertha są mu potrzebne do odbudowania swojego nazwiska w biznesie.
Podróż za uśmiech Klinsmanna
– Są dwa rodzaje inwestorów w świecie piłki nożnej. Pierwszy to inwestorzy, którzy dążą do zysku finansowego. Zwykle są to duże firmy z sektora rozrywki, które są właścicielami stadionów lub zależy im na zwiększeniu świadomości danej społeczności o własnym produkcie. Drugi model zaś, dominujący w świecie futbolu, to typ inwestora, który nie ma na celu uzyskania zysków finansowych, ale ma przygotowany i rozbudowany plan społeczny. Oznacza to, że inwestorzy dobierają się do piłki nożnej, żeby poprawić swoją reputację. To robią Roman Abramowicz w Chelsea czy szejkowie w Manchesterze City – kupują dostęp do społeczeństwa i zdobywają szacunek jako formę zysku – analizował na łamach Christoph Breuer z Niemieckiego Uniwersytetu Sportowego w Kolonii w rozmowie z dziennikarzami ESPN.
Lars Windhorst marzył o stworzeniu wielkiej sportowej manii w Berlinie na miarę tej, którą kilkanaście lat wcześniej Jürgen Klinsmann rozbudził w Niemczech podczas domowych mistrzostw świata. W 2006 roku Niemcy nie byli Niemcami. Kochali swoją reprezentację nie za jest styl, nie za jej wyniki, nie za jej gwiazdy, a za to, że występowała w narodowych barwach. Pchali się na stadiony, ciągnęli do stref kibica, żyli kadrą w jeszcze większej skali niż na co dzień żyją swoimi ukochanymi miejskimi klubami. Tamta patriotyczno-piłkarska rewolucja miała twarz Klinsmanna, który mieszkał w Stanach Zjednoczonych i z zazdrością przyglądał się amerykańskiemu wzruszeniu na widok flagi w Gwiazdy i Pasy, na dźwięki Gwieździstego Sztandaru, na umiłowanie wielkich i małych bohaterów. Klinsmann znał tylko dumną Amerykę, więc zapragnął dumnych Niemiec. Był kiepskim taktykiem, ale zaangażowanym i światowym głosem ludu. I na tym wygrywał.
Lars Windhorst ściągnął więc Klinsmanna do Berlina i nie zawiódł się pierwszymi słowami, które od niego usłyszał. „To będzie Big City Club”, powtarzali na okrągło i zaczęli ekspansję transferową. Lucas Tousart – 25 milionów euro. Krzysztof Piątek – 24 miliony euro. Dodi Lukébakio – 20 milionów euro. Matheus Cunha – 18 milionów euro. Jhon Cordoba – 15 milionów euro. Santiago Ascacibar – 10 milionów euro. Eduard Lowen – 7 milionów euro. Alexander Schwolow – 7 milionów euro. Czy któryś z tych transferów okazał się strzałem w dziesiątkę? Albo chociaż w dziewiątkę, ósemkę, siódemkę, może szóstkę? A jak myślicie?
Hertha zwolniła Pala Dardaia, bo nie chciała być nudna i przeciętna, a tu okazało się, że Ante Cović, trener z rezerw, nie ma żadnej złotej formuły i trzeba wpychać na ławkę trenerską Jürgena Klinsmanna, który choć komfortowo czuł się w zarządzie, to – jak to już z nim bywało i bywa – z uśmiechem na ustach przestał na propozycję, ignorując fakt, że już już dziesięć la temu jego wiedza na temat techniki tego zawodu często go przerastała.
Bo Klinsmann jest pomysłowy, jest przekonujący, jest lubiany, ale do tej pory jego sukcesy polegały głównie na budowaniu kultury w klubie lub w federacji, a nie strefy czysto boiskowej. W Niemczech zbudował koncepcyjno-logistyczne podwaliny pod wielką dekadę Joachima Loewa, w Bayernie wprowadził paru młodych piłkarzy, uświadomił klub o konieczności rozwijania infrastruktury i otworzył organizację na nowe technologie, a w Stanach Zjednoczonych konstruował nowe oblicze reprezentacji i ligi. Nigdzie jednak nie dał się poznać jako trener godny własnego nazwiska. Ba, wszędzie ponosił – większe lub mniejsze – porażki.
Zdaje się, że kompletnie nie widział też, jak ugryźć słabiutką bundsligową Herthę. Po siedemdziesięciu sześciu dniach pracy i dziesięciu meczach napisał więc na Facebooku, że rezygnuje z posady trenera Starej Damy, zostawiając po sobie tylko niezbyt optymistyczne dzienniki, w których wielu piłkarzy swojej drużyny zdiagnozował jako niezdolnych do rywalizowania na poziomie najwyższej klasy rozgrywkowej w Niemczech.
Błędne koło
Od tego momentu Hertha zgubiła cały rozpęd. Michael Preetz, wieloletni dyrektor sportowy, czuł się marginalizowany, nieszanowany i oszukany przez Windhorst, kiedy musiał zgodzić się na oddanie zespołu w ręce Alexandra Nouriego, dotychczasowego asystenta Klinsmanna, który do tego wcześniej dał się poznać jako trener niezwykle wręcz nieprzewidywalny i niepotrafiący ustabilizować wyników zespołu na stałym poziomie. Do tego Windhorst straszył: „Nigdy się nie poddam, nigdy, ani razu w życiu tego nie zrobiłem”. Brzmiało to o tyle złowrogo, że jasne było, że Herthę czeka gra o utrzymanie, a początek projektu kompletnie się nie udał, a inwestor wciąż powtarzał słowa o budowaniu wielkiego klubu w wielkim mieście.
Po czterech meczach Alexandra Nouriego nie było już w klubie. Zastąpił go Bruno Labbadia – niegdyś dobry piłkarz klasy ligowej, aktualnie średniej klasy trener. Labbadia wszędzie gwarantował stabilne wyniki, ale nigdy i nigdzie nikogo nie zachwycił. Dużo wymagał, ale nie miał żadnych złotych pomysłów i złotych środków. Gość ze starej szkoły niemieckich trenerów. Żaden Klopp, żaden Tuchel, żaden Nagelsmann, żaden Rangnick, nikt ze szkoły Lipska. Efekt pracy? Pół roku nędzy i stagnacji, żeby na ratunek ligi przywrócić Pala Dardaia, od którego nie można było oczekiwać żadnych cudów. Hertha uratowała ligę, przeciętnie zaczęła następny sezon i… zastąpiła go Tayfunem Korkutem.
Era Larsa Windhorsta to więc sześciu trenerów, z których ani jeden nie zbudował absolutnie niczego trwałego. Lato 2021 miało to zmienić. Klub ogłosił wielopoziomowy projekt Goldelse, zawierający w sobie czterdzieści punktów przypadających na sześć filarów, na których stać chciałaby Hertha. W roli dyrektora sportowego zatrudniano Frediego Bobicia, który wcześniej wykonał fenomenalną pracę w Eintrachcie Frankfurt, ale też fatalną w Stuttgarcie. Bobić zaczął od wyprzedaży – Cunha odszedł do Atletico, Lukebakio do Wolfsburga, Cordoba do Krasnodaru, Netz do Borussii Monchengladbach, Dilrosun do Bordeaux. Hertha straciła swoich liderów z poprzedniego sezonu, żeby zacząć od zera.
Smutek w Berlinie
Czy ludzie masowo przychodzą na Herthę? W sezonie 2019/20 Stara Dama mogła poszczycić się czwartym najlepszym wynikiem stadionowej frekwencji w lidze. Ustępowała tylko Bayernowi Monachium, Borussii Dortmund i Schalke Gelsenkirchen. W sezonie 2020/20 spadła na dziewiąte miejsce, w trwającym sezonie na jedenastą pozycję. Jest coraz gorzej, żarł wygasł. Potrzebę większej rewolucji i mądrzejszego zarządzania organizacją tak tłumaczył Sebastian Zelichowski, dyrektor techniczny Herthy, podczas swojego pobytu w Warszawie.
– Naszym celem jest zakwalifikowanie się do rozgrywek europejskich. Brzmi świetnie i prosto, prawda? Take, ale to nie jest łatwe. Znajmy miarę i określajmy potencjał – Hertha Berlin nie może dominować w każdych rozgrywkach. Najpierw musimy określić swoją pozycję w stawce Bundesligi. Istotne jest wzięcie pod uwagę regionu, kibiców, piłkarzy. Czasami atmosfera i nastawienie w różnych miejscach są zupełnie różne, więc musimy odnaleźć harmonię z otoczeniem. Mieć świadomość podejmowanych przez siebie decyzji. Nie możemy zmienić miasta. Pracownicy klubu są częścią jednolitej kultury, z którą nie można walczyć.
W Hercie chcieli zdobywać trofea. I co? Sześć zmian trenerów, sztabu trenerskiego, całego stylu gry. Pięć okienek transferowych i pięć rewolucji w składzie. Nie ma tutaj stabilności, jasnej idei. Gramy tak i tak, potem tak i tak, potem jeszcze tak i tak. To nie działa. Tracimy świadomość własnej tożsamości. Nikt już nie wie, jak gramy, jeśli tak często się to zmienia. Teraz to ma wyglądać inaczej. Budujemy nową Herthę. Wspólnie tworzymy jednolite wartości pasujące do klubu do regionu, do kontekstu. I to ma zadziałać.
Efekt? Hertha Berlin zajmuje czternaste miejsce w tabeli Bundesligi, tuż nad strefą spadkową. Hertha Berlin ma czwartą najgorszą ofensywę i drugą najgorszą defensywę w lidze. W tym zespole nie zgadza się kompletnie nic, również Krzysztof Piątek, który jest jednym z ostatnich reliktów mocarstwowych planów z przeszłości. Symbolem tego, czym Hertha miała być, a czym się nie stała. Bo może nie wszystkim miastom i nie wszystkim klubom pisana jest sportowa wielkość.
Czytaj więcej:
- Lazaro uczy jak żyć luksusowo i nie zwariować
- Status związku Mioduskiego z Vukoviciem? To skomplikowane
Fot. Newspix