Trzydzieste urodziny? Przecież dopiero co miał osiemnaście lat i debiutował w Manchesterze United, gdzie od przekroczenia progu oślepiał pewnością siebie. Rozpowiadał naokoło, że ma zamiar zostać najlepszym piłkarzem na świecie. Dziś, kiedy jest w piłkarzem ukształtowanym, w sile wieku i w ostatnich dwóch latach zdobył dwie Złote Piłki, może spojrzeć w lustro, w które i tak spogląda pewnie trzydzieści razy dziennie i powiedzieć: udało mi się. Zrobiłem to. Jestem najlepszy. Do wszystkiego doszedł jednak krok po kroku.
Pierwsza bramka w karierze
W październiku 2002 roku cała uwaga kibiców Sportingu była skupiona na ich największej gwieździe – Mario Jardelu. Brazylijczyk dostał urlop na kilka pierwszych kolejek sezonu. Oficjalnie rozwiązywał problemy osobiste. Nieoficjalnie… Coż, wiadomo jakim był “profesjonalistą”. Na ligowy mecz z Moreirese przypadał jego powrót. Przed spotkaniem wszyscy mówili tylko Jardelu. Zastanawiali się w jakiej jest formie i czy będzie dziurawił siatki tak jak wcześniej. Grał jednak słabo. Kibice najpierw klaskali, ciesząc się z powrotu, a potem z zażenowaniem gwizdali. Po 90 minutach gwiazdę na drugi plan brutalnie zrzucił jednak debiutujący w zawodowej piłce szczupły 17-latek – Cristiano Ronaldo.
– Słodki Jezu… Co za perfekcyjny gol. Po czymś takim trudno cokolwiek powiedzieć. W moim słowniku nie ma odpowiednich słów. Mogę tylko dodać, że właśnie przez takie cuda ci chłopcy nie pograją w Portugalii zbyt długo – krzyczał komentator.
Była 34. minuta. Akcję, podaniem piętką, zaczął Tonito. Nie mógł spodziewać się, że w ten sposób otworzył nastoletniemu koledze nie tylko drogę do bramki, ale też do wielkiej, niewyobrażalnie wielkiej kariery. Ronaldo przejął piłkę i poniosła go fantazja. Poszedł na przebój. Rywale próbowali wślizgiem, barkiem. Nic z tego, był za szybki. Po zdobyciu bramki pobiegł w stronę kibiców, zdjął koszulkę. Był nabuzowany tak samo, jak po każdej z setek kolejnych bramek.
“Uwaga na dwójkę dzieciaków – Ronaldo i Quaresmę. W pojedynkę są niebezpieczni, ale jako duet to już zabójcza broń. Nic dziwnego, że trener Laszlo Boloni tak szybko dał im szansę w zawodowej piłce.” – pisali dziennikarze “Mais Futebol”. Portugalskie media dały sygnał, który błyskawicznie poszedł w świat. W Sportingu narodziło się złote dziecko.
Mecz towarzyski z Manchesterem United
Gary Neville siedzi w domu na sofie i ogląda kolegów w towarzyskim meczu ze Sportingiem, zorganizowanym na inaugurację budowanego na Euro 2004 Estadio Jose Alvalade. W pewnym momencie uwagę przykuwa lewoskrzydłowy z numerem 28 na plecach. Jeden rajd, chwilę później drugi. Nawijany jak na kołowrotek John O’Shea nie wie co się dzieje. Neville pomyślał: jasna cholera! Bierze do ręki telefon i po kilku minutach wysyła SMS do brata, Phila. W szatni po meczu Nicky Butt i Rio Ferdinand mieli zapytać Fergusona: to jak, szefie? Bierzemy go?
– To najbardziej efektowny młody piłkarz, jakiego kiedykolwiek widziałem – odpowiedział boss.
Ronaldo dobrze wiedział, że stawką nie jest tylko honor, prestiż i takie tam… On grał o wyjazd. O kontrakt w Manchesterze United, który poważne zainteresowanie wykazywał już wcześniej. Mało kto wie, że już po zaledwie po kilku meczach w lidze portugalskiej, oko zawiesił na nim Arsene Wenger. Miesiąc po debiucie zaprosił go do Londynu. Chciał się zapoznać, pokazać obiekty treningowe i spróbować przekonać do ewentualnego transferu, do którego mimo zaawansowanych rozmów w tamtym czasie nie doszło. Co ciekawe, jeszcze w juniorach Sportingu Ronaldo był obserwowany przez Jose Mourinho. Zraportował go jako zawodnika niezwykle rozwiniętego w stosunku do wieku, oraz przewyższającego poziomem wszystkich rowieśników.
Świetny występ w meczu pokazowym gwałtownie przyśpieszył tryby transferowej machiny. Po spotkaniu Alex Ferguson spotkał się z agentem Ronaldo, Jorge Mendesem, a już dwa dni później wszystkie strony były dogadane. Deal został przyklepany.
Kilka dni później 18-letni Portugalczyk wylądował w Manchesterze. Bez żadnych bagaży, bo zamysłem podróży było zwiedzenie stadionu, ośrodka treningowego. Jakaś konferencja prasowa. Kolejny sezon miał spędzić na wypożyczeniu w Sportingu. Ferguson zmienił zdanie. Chciał go już w tamtym konkretnym momencie. Agenta zapewnił, że spokojnie pozwoli mu rozegrać przynajmniej połowę meczów w sezonie. – Nie ma sprawy. Jutro pójdziesz na trening, a damy ci chwilę wolnego i wrócisz do Portugalii po swoje rzeczy – rzucił Fergie. A młodego zwaliło z nóg.
Wszystko wokół niego działo się w trybie błyskawicznym. Osiem dni później United grali na Old Trafford ligowy mecz z Boltonem Wanderers.
Debiut w Manchesterze United
– Powiem tak. Na przestrzeni lat wielu kumpli ze starych czasów, z którymi oglądałem mecze, porównywało do mnie kolejnych nowych piłkarzy. W przypadku Ronaldo to był jednak pierwszy raz, kiedy potraktowałem to jako komplement. Jego debiut na Old Trafford był bez wątpienia najbardziej ekscytującym jakie widziałem.
Te słowa, po wspomnianym meczu z Boltonem, padły z ust legendarnego George’a Besta.
Wszedł na ostatnie pół godziny, zmieniając Nicky’ego Butta. Już przed wejściem na boisko, kiedy stał przy linii bocznej, biła od niego pewność siebie. Guma do żucia i chakterystyczny od zawsze element, czyli fryzura. Nie tak wyszukana i wymuskana jak dziś, ale na pewno nietypowa, z opadającymi na czoło tlenionymi kosmykami. Manchester gładko wygrał. Gole strzelali Paul Scholes, Ryan Giggs i Ruud van Nistelrooy, ale uwaga wszystkich – mediów, kibiców, kolegów – niemal wyłącznie skupiła się na Ronaldo, który od początku miał w sobie magnes. Siódemka na plecach, prawie siedemdziesiąt tysięcy ludzi na trybunach.
“Oferta Giggsa zakładająca zastąpienie Davida Beckhama była aktualna zaledwie przez godzinę. Piękny gol z rzutu wolnego nie wystarczył. Na pół godziny przed końcem w grze pojawił się Ronaldo i skradł show. Każdy, dosłownie każdy kibic wychodzący z Old Trafford mówił tylko o nim. David who?” – ironizowali dziennikarze “Guardiana”.
Beckham i pozostałe gwiazdy z przeszłości na szacunek i swoją legendę pracowały przez dziesiątki, nawet setki meczów. Ronaldo udało się to w pół godziny. Teatr Marzeń należał do niego.
Finał Euro 2004
Pierwsza porażka zawsze boli najbardziej. Szczególnie, kiedy mowa o nastoletnim chłopaku, któremu do tej pory wychodziło dosłownie wszystko za cokolwiek się zabrał. Ten turniej miał należeć do Portugalii. Rozgrywany na własnej ziemi, przy swoich kibicach. Z generacją piłkarzy, którzy mogli zdziałać naprawdę wiele. Nuno Gomes, Pauleta, Rui Costa, Luis Figo… i młodziutki Cristiano Ronaldo. Wszystko szło doskonale, aż do pamiętnego finału, kiedy nadzieję w brutalny, najprostszy sposób – bramką zdobytą głową po rzucie rożnym – odebrał im Angelos Charistas.
Ronaldo zmarnował wtedy dwie kapitalne szanse. W pierwszym wypadku świetnie obronił siwy od urodzenia Antonios Nikopolidis. W drugiej ewidentnie zawinił już sam Portugalczyk, kopiąc piłkę nad bramką. Po końcowym gwizdku w młodym Cristiano coś pękło. Mimo, że był świetnym piłkarzem, przykładnym profesjonalistą i sportowcem. Mimo, że już wtedy w środowisku krążyły legendy o jego nocnych wypadach do siłowni i podnoszeniu ponad czterystu kilo na uda, w środku Ronaldo był jednym z milionów portugalskich nastolatków. Stał na środku boiska i płakał. Nie pocieszyli go ani koledzy, ani tym bardziej zawieszony na szyi srebrny medal.
Wielu tych, którzy wnikliwie śledzili jego karierę. Których możemy nazwać biografami Ronaldo, zwracało uwagę na istotną kwestię. To, że Sporting ukształtował go piłkarsko, a ostateczne szlify – przede wszystkim mentalne, jako człowiek – zebrał w Manchesterze, pod ojcowskim okiem Aleksa Fergusona. Przyszedł jednak moment, że doświadczony Szkot musiał ostatecznie wyprawić swojego syna w dalszą podróż. Podróż, która umożliwiła mu podbój piłkarskiego świata.
Prezentacja w Realu
– Dobry wieczór. Chciałem tylko powiedzieć… Obiecałem znajomym, że będę naturalny, więc jestem po prostu szczęśliwy, że tu jestem. Jako dziecko miałem wiele marzeń, ale granie w Realu Madryt było tym zdecydowanie ponad resztę. Nie spodziewałem się pełnego stadionu. To naprawdę imponujące. Dziękuję wszystkim i chciałbym prosić, abyście na “trzy” krzyknęli razem ze mną. Ok? Raz, dwa, trzy… HALA MADRID!
Osiemdziesiąt tysięcy ludzi. Tyle madryckich kibiców przyszło powitać w nowym domu najdroższego piłkarza w historii futbolu, bijąc absolutny rekord wszech-czasów. Nieco wcześniej 55 tysięcy przywitało innego Galactiko – Kakę. 75 tysięcy zgromadził na Stadio San Paolo w Neapolu transfer Diego Maradony. Takiego tłumu, jaki oddawał cześć Ronaldo, jeszcze przed pierwszym kopnięciem piłki w nowych barwach, nie było natomiast nigdy wcześniej.
Oni już wiedzieli. Musieli wiedzieć, że powrót na sam szczyt jest tylko kwestią czasu. Z Ronaldo w składzie. Z tą maszyną do wygrywania, za którą zapłacono tak nieprawdopodobną sumę, nie mogło być inaczej. Do Realu trafił już jako – brzydko mówiąc – produkt kompletny. Kapitalny pod każdym względem. Zarówno piłkarsko i fizycznie, jak i mentalnie, chociaż z tym ostatnim zdarzały się jeszcze ujawniające jego ludzkie odruchy problemy.
Nikt jednak nie oczekiwał od niego bycia grzecznym chłopcem. Jedyne wymaganie, które spełnia z nawiązką, to zdobywanie bramek przekładających się na trofea. Z tym najważniejszym, upragnionym i wyśnionym w pierwszym rzędzie.
La Decima
Dziesiąte trofeum Ligi Mistrzów w historii Realu Madryt stało się ostateczną pieczęcią na jego życiorysie. Wcześniej był oczywiście szanowany, uwielbiany, podziwiany. Ale tak naprawdę po tamtym meczu, tamtego pamiętnego wieczora w Lizbonie, ostemplował swoją madrycką legendę.
Chyba wszyscy pamiętamy jak to wyglądało. Gol Diego Godina. Potem długo, długo nic. Trafienie Sergio Ramosa w doliczonym czasie gry i dogrywka, w której Real strzelił Atletico trzy gole. Ostatniego, z rzutu karnego, dorzucił Ronaldo, symbolicznie podsumowując wieczór. Stawiając kropkę nad “i” w mieście, z którego jedenaście lat wcześniej wyruszył po to, by stać się najlepszym.
– Czekaliśmy na ten moment wiele lat. Wierzyłem w to, że wyrównamy, do samego końca, chociaż wiadomo, że zdobycie bramki w doliczonym czasie gry, w finale Ligi Mistrzów nie należy do codzienności.
Po historycznej wygranej ufundował kumplom zegarki za 10 tys dolarów, a kilka miesięcy później mógł wreszcie krzyknąć z radości…
Okrzyk na gali Złotej Piłki 2015
Rok wcześniej hejterzy, których ma prawdopodobnie tyle, co fanów, mieli pożywkę nazywając go płaczkiem. W tym roku nagrodę dla najlepszego piłkarza Europy również przyjął w sposób dość… nietypowy. Bojowy okrzyk jednych wprawił w zakłopotanie, drugich wystraszył, a jeszcze innych rozbawił. A hiszpańskie dzienniki “As” i “Marca” zastanawiały się czy było to spontaniczne “uhhh!” czy może radosne, twardo brzmiące “siii!”. Przepychanka trwała w najlepsze, ale wątpliwości rozwiał główny bohater. To było “Si!”, okrzyk bojowy piłkarzy Realu.
Niech krzyczy. Niech się wygłupia, niech robi co mu się podoba. Niech nawet oszuka czas. Niech złamie barierę trzydziestu lat i gra na najwyższym poziomie tak jak sobie zamarzył, czyli do czterdziestki. Tego powinniśmy życzyć i jemu, i sobie.
PIOTR BORKOWSKI