Zbigniew Boniek nie jest już prezesem PZPN-u, mimo to jego nazwisko będzie podczas tego weekendu wzbudzało największe kontrowersje. Ale nie przez działalność byłego sternika polskiej piłki, a jego bratanka, Marcina Bońka, którego interwencja miała kluczowe znaczenie dla wyniku meczu Śląska z Legią.
Naszym zdaniem sprawa jest… co najmniej niejednoznaczna. I mamy duży problem, by opowiedzieć się po którejkolwiek ze stron.
Było tak – w końcówce meczu Ernesti Muci zagrał piłkę do będącego na spalonym Victora Garcii. Co zrobił Marcin Boniek? Uniósł chorągiewkę, dając do zrozumienia, że jest już po akcji. Co zrobili piłkarze Legii? Stanęli, będąc przekonanym, że zaraz wznowią piłkę z rzutu wolnego.
Tymczasem asystent się pomylił i jego decyzja nie została podtrzymana przez sędziego Frankowskiego i wóz VAR. Spalonego nie było. Tak, Legia totalnie odpuściła tę akcję, żyjąc w przekonaniu, że przepisy zostały złamane. Tak, tę reakcję spowodował niejako sędzia Boniek.
Skoro nie do końca wiemy, za kim w tej dyskusji stanąć, najrozsądniejszym wydaje nam się… zganienie obu stron. No bo to oczywista sprawa, że sędzia liniowy odwalił. Powinien wstrzymać się z sygnalizacją decyzji, tak jak dzieje się to w przypadku większości akcji w erze VAR. Jeśli okazałoby się, że Śląsk strzela gola ze spalonego, przecież cała akcja zostałaby cofnięta.
Z drugiej strony… dlaczego legioniści po reakcji sędziego Bońka od razu przestali grać? Kurczę, gdy sędzia nie podnosi chorągiewki, mimo oczywistego spalonego, wszyscy jakoś tak grają do końca. Bo wiedzą, że reakcja bocznego arbitra nie ma znaczenia przy systemie VAR. A gdy nagle Boniek przedwcześnie podniósł chorągiewkę, wszyscy stanęli. Przecież to są dokładnie takie same sytuacje – i tu boczny popełnia błąd (nie podnosząc chorągiewki), i tu (podnosząc ją przedwcześnie).
Drodzy piłkarze, w erze VAR gramy do końca.
Dlatego ciężko nam stawiać Legię w roli poszkodowanej ekipy, skoro sama odwaliła gangsterkę przy akcji Garcii, który skorzystał z naiwniactwa rywali i na spokoju zdobył gola na 1:0. I w sumie dobrze, że w tym meczu doszło do takiej kontrowersji, bo przynajmniej jest o czym mówić. Bo gdyby nie dziwne okoliczności tej bramki… ten mecz w zasadzie nie miałby historii.
A nie tego oczekujemy po starciach Śląska, który nieźle radził sobie w eliminacjach do Ligi Konferencji, z pucharowiczem. O pierwszej połowie możemy powiedzieć tyle, że się odbyła. OK, można wspomnieć o tym, że Pekhartowi zabrakło kilku centymetrów stopy, by przeciąć zgranie od Ribeiro. Można wspomnieć o strzale Picha w kosmos albo jego wycofaniu do Lewkota, który został zablokowany. Ewentualnie – o strzale Exposito prosto w Boruca albo główce Martinsa w Szromnika. Ostatecznie – o starciu Pekharta z Gollą, po którym Czech domagał się karnego, ale – jak na nasze – raczej nie było mowy o przewinieniu. Chociaż nie jest to jednoznaczna sytuacja i znamy sędziów, którzy jednak wskazaliby na wapno.
W drugiej połowie działo się trochę więcej. Michniewicz wprowadził po przerwie Kastratiego i Emreliego. O ile ten pierwszy zaliczył ciekawy debiut, posyłając dwie świetne piłki do Pekharta, o tyle drugi totalnie nie odnalazł się w roli dziesiątki. Czeski napastnik Legii zmarnował jednak fajne podania od piłkarza z Kosowa – najpierw próbował głową po koźle (Szromnik obronił), później źle przyjął piłkę, która zaskoczyła całą linię obrony Śląska. Była też akcja Pawłowskiego po kontrze, gdy uderzył obok bramki z ostrego kąta. W samej końcówce Exposito dołożył strzał, który Boruc sparował na poprzeczkę. No cóż – coś tam było, ale generalnie brakowało nam w tym meczu klarownych sytuacji.
Generalnie oglądaliśmy całkiem zamknięte spotkanie. Wygrywa Śląsk, ale w okolicznościach takich, że będzie się o tym mówić w najbliższych dniach, a pewnie i tygodniach. Odwalił Boniek, odwaliła Legia, Śląsk po prostu wykorzystał te okoliczności.
Fot. newspix.pl