Jak wygląda przepis na sukces w NBA? W ubiegłych latach wielokrotnie mówiliśmy o “super-teamach”, zespołach zbudowanych na zasadzie – robimy miejsce w budżecie, a potem ściągamy gwiazdy (za sprawą transferów, albo “łowiąc” wolnych agentów), które zaprowadzą nas do ziemi obiecanej. Tak powstali obecni Los Angeles Lakers czy Brooklyn Nets. Dziś w nocy Milwaukee Bucks, zdobywając mistrzostwo, udowodnili jednak, że można inaczej. A Giannis Antetokounmpo pokazał, że żaden z niego odpowiednik Scottiego Pippena, tylko prawdziwy lider, dominator, gość, który już zapisał się złotymi głoskami w historii koszykówki, a wciąż może zrobić więcej. Ma przecież zaledwie 26 lat.
Bucks czołowym zespołem w lidze byli już od dłuższego czasu. W sezonie 2018/2019 mogli pochwalić się najlepszym bilansem – przegrali tylko 22 mecze z 82 rozegranych. Rok później, w fazie regularnej, również dominowali, również skończyli rozgrywki na pierwszym miejscu w konferencji wschodniej (56-17). Kiedy jednak przychodziło co do czego – w play-offach nikt się już ich nie bał. Toronto Raptors pokonali ich mimo porażek w dwóch pierwszych meczach, natomiast Miami Heat w 2020 roku oddali im tylko jedno z pięciu spotkań.
Kim jest Giannis?
Właśnie po porażce z drużyną z Florydy powstało wiele pytań. Czy Giannis faktycznie jest graczem, który może zaprowadzić zespół do mistrzostwa? Czy nie potrzebuje jednak grać z drugą wielką gwiazdą, samemu skupiając się na defensywie i kończeniu akcji pod koszem? Czy nie powinien olać klubu z Wisconsin, nie podpisywać nowej umowy i poszukać swoich szans gdzie indziej?
Kwestionowano też trenera Mike Budenholzera czy Khrisa Middletona, drugiego strzelca w Bucks. Najbardziej absurdalne były jednak słowa Richarda Jeffersona, byłego koszykarza i eksperta telewizyjnego, który napisał na Twitterze (a potem rozwinął to w programie w ESPN): “Giannis może być Pippenem”. Oczywiście – porównywanie kogokolwiek do prawej ręki Michaela Jordana nie powinno być obrazą, ale intencje Jeffersona wydawały się jasne. Uważał, że Antetokounmpo nie zdobędzie mistrzostwa jako bezpodstawny lider. I potrzebuje znaleźć się w innej scenerii, aby po ten tytuł sięgnąć.
Giannis might be a Pippen…. there I said it! He needs his Jordan. pic.twitter.com/L89DG9JjHD
— Richard Jefferson (@Rjeff24) September 3, 2020
A przecież cały czas mowa była o dwukrotnym MVP ligi, uznanym też w 2020 roku za najlepszego obrońcę w NBA. I być może najlepszym koszykarzu na świecie urodzonym w latach dziewięćdziesiątych. Mimo tego, wśród ekspertów a nawet innych zawodników (LeBron James denerwował się, kiedy nie wybrano go MVP sezonu 2020/2021, choć Giannis – ze statystycznego punktu widzenia – miał nad nim przewagę), widocznie brakowało mu respektu. Ale teraz sobie ten respekt wyrwał.
Dotrzymał obietnicy
Bucks po poprzednie, pierwsze mistrzostwo sięgnęli w 1971 roku. Od tego czasu nie zdarzało im się nawet flirtować z grą w finałach ligi. Dopóki nie pojawił się chudy i długi jak topola 18-latek urodzony z Grecji, który do 15. roku życia nawet nie miał obywatelstwa tego kraju. Trafił do NBA w 2013 roku. Początkowo był niesamowicie “surowy”, ale pracował. Po prostu. Tego nigdy Giannisowi nie można było odmówić, zapału do wylewania siódmych potów na treningach. Z kolejnymi sezonami rósł, zarówno jeśli chodzi o masę mięśniową, jak i umiejętności.
Dzisiaj, po tym, jak zespół z Milwaukee wygrał szósty mecz finałów przeciwko Phoenix Suns, na Twitterze został odkopany post, który “Greek Freek” opublikował w 2014 roku. Złożył w nim obietnicę.
I'll never leave the team and the city of Milwaukee till we build the team to a championship level team..
— Giannis Antetokounmpo (@Giannis_An34) July 17, 2014
Po ponad siedmiu latach udało mu się ją spełnić. Tego, jak grał w tegorocznych playoffach, nie da się nie docenić. Wyglądał świetnie, a co szczególnie istotne – najlepsze zostawił na koniec. O ile z Atlantą Hawks doznał kontuzji i nie wystąpił w dwóch spotkaniach (które Bucks wygrali!), a z Nets w półfinałach konferencji miał gorsze mecze, tak finaliści z Zachodu Phoenix Suns kompletnie nie potrafili go zatrzymać.
Wystarczy rzut oka na statystyki: 35.2 punktów (61.8% skuteczności z gry), 13.2 zbiórek i 5 asyst. Takie rzeczy, w ciągu sześciu meczów, robił Grek. W szóstym, ostatnim, spotkaniu finałów zdobył zaś 50 punktów (w tym 17/19 z rzutów osobistych!), 14 zbiórek i 5 bloków. To liczby, których nie powstydziłby się Shaquille O’Neal w szczycie formy.
Oczywiście – na sukces Bucks złożyła się praca całego zespołu. Krytykowany Budenholzer pokazał, że jednak zna się na swojej robocie (niektórzy kibice Bucks uważali, że powinien zostać zwolniony, nawet jeśli zdobędzie tytuł!). Middleton stanowił kapitalną “drugą opcję”. Jrue Holiday okazał się bezcennym wzmocnieniem, brakującym elementem w mistrzowskiej układance (do Milwaukee trafił w 2020 roku). Zarówno Brook Lopez czy PJ Tucker, jak i Pat Connaughton oraz Bobby Portis wywiązali się ze swoich zadań.
Bucks po prostu zasłużyli na ten sukces. Jako klub z “małego rynku”, który nie przyciąga wolnych agentów, ale poprzez draft i rozwijanie swoich zawodników, stał się potęgą. Mimo tego, że pomogły mu (Suns również) kontuzje, które odezwały się u innych kandydatów do tytułu. A Giannis? Ma 26 lat i już teraz jest mistrzem NBA, już teraz ma w CV wszelkie wyróżnienia indywidualne. Syn imigrantów z Nigerii, który wychowywał się w biedzie, może zostać jednym z najlepszych koszykarzy wszech czasów.
Fot. Newspix.pl