Jeśli ktoś miał nadzieję, że rewanż tego starcia będzie wyglądał inaczej niż spotkanie sprzed tygodnia, musiał srogo się zawieść. Powiedzieć o tym meczu, że nie porywał, to jak nic powiedzieć. Wiało nudą. Nie spodziewaliśmy się fajerwerków, ale liczyliśmy na odrobinę więcej ognia, choćby ze strony Porto. A tak dostaliśmy mecz dla prawdziwych koneserów. Mecz, w którym Chelsea nie pozwoliła na zbyt wiele swoim rywalom. Do 93. minuty. Aż tyle trzeba było czekać, żeby powiedzieć: dobra, warto było.
Porto miało problemy, żeby wypracować sobie choćby jedną stuprocentową okazję. A jeśli już oddawało jakiś strzał, to z pozycji, która wymagałaby od wykonawcy porwania się na bramkę sezonu (o ironio, pisane po pierwsze połowie). Tu jakiś strzał z woleja z rogu pola karnego, tam strzał z dystansu, gdzie indziej główka z czternastego metra. Porto biło głową w mur. “The Blues” nie musieli się na nic wysilać, mieli przecież awans w garści. Stali, bronili, czekali.
O tym spotkaniu można było powiedzieć, że jest zabite od samego początku. Dość powiedzieć, że najciekawszym momentem pierwszej połowy były fajne, acz nieliczne dryblingi Pulisica oraz efektowne próby zrobienia Elastico przez Jesusa Coronę. Poza tym – kaszana. W pierwszych 45 minutach nie widzieliśmy żadnego celnego strzału. Co ciekawe, to zdarzyło się po raz pierwszy w tej edycji Ligi Mistrzów od grudnia.
Nie ma co ukrywać: to nie było widowisko klasy premium.
Niedzielny kibic nie miał tutaj czego szukać. Lepiej było odpalić sobie dźwięk z głosem komentatorów i zająć się podziwianiem poziomu spotkania na Parc des Princes. Nikomu nie trzeba było przecież oglądania irytującego Havertza, bezzębnego Porto czy pragmatycznego do granic możliwości Chelsea. Aha, co do niemieckiego wonderkida – w 27. minucie miał dwie sytuacje, które spartolił. W pierwszej, zamiast strzelać, podawał. W drugiej na odwrót. Jeśli zatem ktoś meczu nie oglądał, a jest ciekawy występu tego piłkarza, cóż, czegoś na wzór odrodzenia na pewno nie przegapił. 21-latek nie zrobił nic szczególnego. Tak jak Porto, które miało tę wyjątkową okazję, żeby oddać pierwszy celny strzał w całym meczu. 65. minuta, główka z dalszej odległości, Mendy spokojnie łapie piłkę.
Nie dajcie się zmylić komentarzowi na FlashScore. To nie był fantastyczny strzał. Taki pojawił się później.
Powtórzymy: Chelsea zagrała pragmatycznie. Bardzo pragmatycznie. Ogółem, odkąd Tuchel jest trenerem Chelsea, ta ekipa piłkarzy nie powoduje, że kibice mają wypieki na ustach. To norma. Widać, że dla niemieckiego szkoleniowca ważniejsza jest efektywność, nie efektowność. Brak licznych ataków, schowanie się za gardą, czasami może nawet antyfutbol. Niemal zero wirtuozerii. Pytanie, czy z takim podejściem można w europejskich pucharach osiągnąć coś więcej. Przejście do półfinału rozgrywek to niemały sukces, ale starcie ze zdecydowanie lepszym rywalem może nie przynieść podobnych efektów.
Fakt, trudno dobrać się do skóry londyńczykom. Ale z tyłu głowy pojawia się taka myśl, że to może nie wystarczyć na zespoły pokroju Realu Madryt czy Manchesteru City. Oczywiście historia pokazuje, że w ten sposób da się zdobywać trofea. Ba, nie trzeba szukać daleko, bo swego czasu zrobiła to sama Chelsea. Nie grała porywającego futbolu, stawiała na szczelną defensywę i przebłyski indywidualności w 2012 roku. Tyle że, no właśnie, to już historia. Chelsea nie jest skazana na taką grę, wykonawców nie brakuje. Ale skoro Tuchelowi to na razie wychodzi, nie ma co krytykować.
“The Blues” lądują w półfinale pierwszy raz od sześciu lat. Trzeba chwalić.
Tak jak bramkę Mehdiego Taremiego. Oj, panie i panowie. To był mecz przez 93 minuty do zapomnienia, ale właśnie w tej 93. minucie zobaczyliśmy murowanego kandydata do bramki sezonu Ligi Mistrzów. Kapitalna przewrotka, w której dało się tutaj wyczuć ducha Cristiano Ronaldo strzelającego gola w podobny sposób z Juventusem. Tak więc morał jest prosty: oglądajcie spotkania od początku do samego końca. Dla takich rarytasów warto się trochę przemęczyć. Porto żegna się z klasą.
Chelsea – Porto 0:1 (0:0)
93′ Taremi
Fot. Newspix