“Urodziłem się w roku 1976 – dwa lata po największym w dziejach tryumfie polskiego futbolu i dwa lata przed wyborem polskiego Papieża. Przez całe dzieciństwo, a może i później, byłem absolutnie pewien, że Polska jest odwieczną piłkarską potęgą oraz że papież zawsze jest Polakiem” – zawsze zastanawiałem się jak wyglądałoby zdania otwierające “Miasto utrapienia” Jerzego Pilcha, gdyby Jerzy Pilch był z mojego pokolenia. Pokolenia, dla którego reprezentacja Polski i finały wielkich imprez to dwie odległe galaktyki. Pokolenia, które sukcesy reprezentacji Polski, jakieś udane Wembleye, jakieś brązowe medale miało za coś pomiędzy bajką o żelaznym wilku, a baśnią Christiana Andersena.
No bo nie no, jak to, Polska dobra? Polska mocna? W piłkę nożną, najpopularniejszy sport świata, a nie w zbijaka? Mocna nie na tle średniaków, ale bijąca najlepszych?
Ta pokoleniowa przepaść – oni wiedzą jak to jest, gdy Polacy coś grają, ja nie wiem – dodawała wagi. Mam bowiem taką Gruzję za przykład reprezentacji przeklętej, ale tam wszystkie pokolenia mogą sobie przybić piątkę. Tak, jesteśmy reprezentacją przeklętą, odkąd istnieje kadra, marnujemy szanse, marnujemy dobrych piłkarzy, jesteśmy konsekwentni. Każdy ojciec z każdym synem się zgodzi. Ale my, oglądając porażki reprezentacji Polski, mieliśmy nad sobą ojców, wujów, którzy mówili, że kiedyś było pięknie.
Ostatecznie, gdybym pokusił się o parafrazę zdania otwierającego “Miasto utrapienia” Jerzego Pilcha, myślę, że musiałaby się tam znaleźć Anglia. Powiedzmy:
– Przez całe dzieciństwo, a może i później, byłem absolutnie pewien, że Polska w piłkę nożną nieustannie rywalizuje wyłącznie z Anglią, i tę rywalizację nieustannie przegrywa.
***
Wembley, 1973 rok, Jan Tomaszewski. Dzisiaj usłyszycie o tym milion razy. Panu Jankowi od paru dni na pewno grzeje się telefon. Należy sprawdzić, czy się nie dymi.
Nie wiem czy kiedyś widzieliście ten mecz w całości, nie wiem, czy widzieliście może chociaż obszerny skrót, a nie tylko bramkę Domarskiego czy jakąś wyjętą z kontekstu paradę Tomaszewskiego. Ten mecz jest ciekawy z tego względu, że Tomaszewski… No, nie powiem, że zagrał źle. Ale zobaczcie sobie kiedyś na obszernym skrócie ile miał niepewnych interwencji na przedpolu. Jak prawie położył mecz za darmo w pierwszych minutach, kiedy położył piłkę przed napastnikiem rywali i uszkodził sobie rękę. Ile razy ratowali go obrońcy.
To mówi coś ciekawego o pamięci, że Tomaszewski urósł do rangi legendy tego spotkania, prawie synonimu sukcesu na Wembley. Choć prawda jest o wiele bardziej skomplikowana. Choć bez poświęcenia obrońców mógł być antybohaterem tego meczu.
Ale skomplikowane prawdy nie nadają się na mity i sztandary. Kto ma dziś czas na coś więcej, niż szybką do przyjęcia informację, zbudowaną na podstawowych, powierzchownych przesłankach.
Sam mecz, choć dziś mamy go do porzygu, jest dla mnie mitem założycielskim złotej dekady polskiej piłki. Czyli, jednym z najważniejszych, jeśli nie do dziś najważniejszym meczem reprezentacji Polski.
Przed 1973 reprezentacja Polski była w cieniu drużyn klubowych, głównie Górnika Zabrze i Legii Warszawa. Oczywiście, była już mistrzem olimpijskiem, ale – no właśnie, “ale”. Nad każdym sukcesem reprezentacji Polski dało się postawić “ale”. A jak ktoś ładnie powiedział – nie pamiętam gdzie – wszystko, co w zdaniu pojawia się przed “ale”, nie ma znaczenia.
I tak Igrzyska Olimpijskie to rywalizacja tylko krajów bloku wschodniego. Mundial w 1938 to wyjazd po jednym dwumeczu, a impreza zbojkotowana przed prawie wszystkich spoza Europy, no i – ostatecznie – to 5:6 stanowi kolejny polski zachwyt nad porażką.
Anglia w 1973 nie miała żadnego “ale”. Ogrywaliśmy kraj, który był odwieczną piłkarską potęgą. Który był niedawnym mistrzem świata. Który patrzył na nas z góry, który uważał nas za piłkarskiego pariasa. Kraj, któremu nie mieściło się w głowie, że może nie pojechać na mundial, bo Polska. Kraj, który z naszej kadry przed pierwszym gwizdkiem kpił.
***
Koniec świata. Lubię tę okładkę “The Sun”. Widziałem zbyt wiele naszych końców świata, by nie docenić, że to my jesteśmy po drugiej stronie.
Lubię w rywalizacji z Anglikami to, że jest to rywalizacja z potęgą, w której ten mecz ma i dla nich mocny kontekst, a nie tylko dla nas.
Przykładowo, weźmy grę z Hiszpanią. Dla nas zawsze ciekawie, bo Hiszpania. Ale dla nich – po prostu kolejny mecz. Bez większych ceregieli. Może z jakimiś zmiennymi, niuansami, ale nie kryje się za tą rywalizacją żadna wielka historia, żaden szczególnie mocny kontekst. Nawet mecze z Niemcami – historia jest długa, to historia również wielkich turniejów, historia mocno wchodząca w kwestie pozapiłkarskie.
Ale czy my kiedykolwiek zadaliśmy im na boisku ból? Ich porażka na Narodowym… nie chcę jej deprecjonować, to był wyczyn. Ale też tylko eliminacje, które i tak wygrali. Nic im nie zabraliśmy. Ot, chwilowe rozczarowanie. Pamiętacie mecz w Gdańsku, gdzie prawie wygraliśmy? Dla nas to byłoby coś wielkiego. Dla nich po prostu przegrany sparing.
Anglikom zrobiliśmy coś, czego nigdy o tym nie zapomną. Lubię to, że w historię jakiejś piłkarskiej potęgi jest wpisana polska trauma. Nie taka, żyjąca tylko na kartach historycznych, ale cały czas gdzieś obecna z tyłu głowy. Ile lat by nie minęło. Dla Anglików mecz z Polską też ma zawsze coś z gatunku potrzeby udowodnienia. Dlatego ma dla mnie ten mecz przewagę nad starciem z Niemcami – bo jest ta wzajemność, obustronna presja.
***
Nacje piłkarskie, które dopiero budowały swoją pozycję, patrzyły w różnych kierunkach. Owszem, my, poprzez Kraków i Lwów, patrzyliśmy najmocniej w kierunku Węgier, Austrii. Ale gdzieś zawsze był też obecny mit angielski. Tu, na Węgry, było bliżej, byli mocni, więc oni byli naszymi pierwszymi nauczycielami futbolu. Z nimi zagraliśmy pierwszy mecz. Ale Anglia była tą krainą, na którą się patrzyło jak na lepszy świat.
Wymowna jest przed wojną historia z Alexem Jamesem. Szkotem co prawda, ale wtedy liczyło się, że Brytyjczykiem, w dodatku grającym w Anglii. James, legenda Arsenalu czasów Herberta Chapmana, magiczny technik, jeden z symboli przedwojennej piłki na Wyspach. Człowiek, który był bohaterem jednego z głośniejszych i droższych transferów tamtych lat, będąc więc też jednym z tych, którzy pisali historię futbolu również pieniędzmi, które za nich zapłacono. Gdyby pisać historię futbolu przez pryzmat pieniędzy – a można taką książkę napisać, może nawet ktoś powinien – to James miałby tam pewnie cały rozdział.
Tenże James, ikona, w 1939, na niedługo przed wybuchem II wojny światowej, przyjechał do Polski na zaproszenie PZPN. Ciekawe ile kosztowało, by sprowadzić go w czerwcu tamtego roku do kraju. Wiadomo było, jakie było już napięcie w Europie. Tymczasem wpada on, prowadzi razem z Józefem Kałużą treningi kadry, uczy nowoczesnego treningu. Kłóci się z Wilimowskim, którego uważa za kogoś, kto się nie przykłada. .
Wyjeżdża, Polska bez niego, dosłownie kilka dni przed wybuchem wojny, już kopiąc okopy, ogrywa Węgry.
***
Zapomina się o innym meczu w Anglii, który miał miejsce jeszcze wcześniej, niż Wembley z 1973.
1966, tylko mecz towarzyski, ale no właśnie – 1966. Styczeń, niebawem Anglicy osiągną swój największy reprezentacyjny sukces w dziejach. A tu przyjeżdżamy my, na Goodison Park, Jerzy Sadek z ŁKS-u strzela im bramkę, kończy się na 1:1.
Sadka od razu chce za astronomiczne pieniądze kupić Everton.
Sadek oczywiście nigdzie wyjechać nie może.
Kto wie, może jakby PRL skończył się chociaż z dekadę wcześniej, polska piłka pozostałaby gdzieś na szczytach po swoich złotych latach. Gdyby to pokolenie Górskiego mogło wyjechać, chłonąć inne kultury piłkarskie. Potem przywozić wiedzę stamtąd, pokazywać, w którą stronę zmierza piłka. A tak zakleszczyliśmy się w swoim światku, przepływ myśli był mocno ograniczony. I zagrzebaliśmy się w korupcji, bieganiu po górach, nacisku przede wszystkim na fizyczność i kiełbasy do góry, a nie taktykę.
***
Nagromadzenie meczów o stawkę w końcówce XX wieku zakrawa na jakiś żart futbolowych bogów. Zemsta, piętrowa zemsta za 1973. Te nasze kontakty nie były zbyt liczne, w zasadzie trafienie na nich na mundialu w 1986 było pewnym kolorytem, ale potem?
Gra o mundial 1990: Anglicy.
Gra o Euro 1992: Anglicy.
Gra o mundial 1994: Anglicy.
Gra o mundial 1998: Anglicy.
Gra o Euro 2000: Anglicy.
A dodajmy jeszcze, że z Anglikami o Igrzyska Olimpijskie grał w grupie Janusz Wójcik. Jemu się udało, wygrał oba mecze, niemniej to piłka młodzieżowa.
1991, mecz z Anglikami o awans do ośmiozespołowego Euro w ostatniej kolejce. Czyli – jest wielka szansa. Jest mecz o wszystko. I nawet do pewnego momentu jesteśmy w raju, mecz o wszystko się układa. Jak Wisła z Lazio, jak Wisła z Panathinaikosem, jak Polska z Portugalią, jak wiele klubów, wiele kadr. Z Anglikami w tamtym meczu przez około pół godziny byliśmy na Euro – my prowadzimy w Poznaniu, mecz Irlandczyków układa się pod nas. Ale Irlandczycy się odwijają, Anglicy wygrywają, jest jak zawsze – powalczyliśmy, na honorowej walce się skończyło.
1993, czyli “Aj Jezus Maria” Marka Leśniaka. Można nawet nawiązać do “miałeś chamie złoty róg”, aż tak wgryźć się w polskość. Eliminacje o amerykański mundial punktowo się zgadzają, wyszarpaliśmy remis w Rotterdamie, to kapitał. Z Anglią u siebie prowadzimy po golu Adamczuka. Gramy dobrze, gramy lepiej od Anglii, Leśniak ma czyste okazje. W końcu tamta, piłka od bramkarza, Leśniak w polu karnym. Leśniak, nasz najlepszy napastnik, dostaje stuprocentową – czy więcej? – szansę za frajer. I nie potrafi tego wykończyć, choć byłby to cios na 2:0.
Po tej sytuacji posypało się wszystko – mecz, eliminacje.
Leśniak dziś – a przynajmniej ostatnio – pracuje w ogrodnictwie. Twierdzi, że Polacy pamiętają tylko jego porażki. A w zasadzie – głównie tę sytuację. I uważa, że gdyby tamta sytuacja inaczej się potoczyła, gdyby wykorzystał tę szansę, byłoby inaczej. Nie tylko w tym, jak jest postrzegany, ale w jego życiu. Może praca w PZPN. Może jeszcze coś. Ma facet ewidentnie żal, że z całej jego kariery, przecież udanej, gdzie wzlatywał ponad ówczesny poziom, pamięta się go tylko z tego fiaska.
Jak to było z tą pamięcią?
A może tak jest, że każdy w życiu ma taki jeden moment, kiedy wszystko potoczy się albo w taką, albo w inną stronę? Jest to trochę zbyt fabularne, powieściowe, ale można się nad tym zastanowić.
1996 rok i gra o francuski mundial – oczywiście, losowanie mieliśmy zabójcze. Graj z Włochami i Anglikami, gdzie wychodzi jeden zespół, a drugi trafia do baraży. I tu też mecz z Anglią, też symbol – zamiast symbolu zmarnowanej szansy, tym razem symbol trochę honorowej porażki, gdzie pograliśmy ładnie, ale nic z tego nie wyszło, a trochę zakłamywania rzeczywistości.
Mecz na Wembley za Piechniczka oglądałem wtedy jeszcze za pośrednictwem gazet. Nie wiem, czy przegapiłem – miałem kilka lat – czy przyczyna była jeszcze inna, ale tylko wiedziałem, że zagraliśmy świetny mecz, że prowadziliśmy, że Citko, że dobra gra i pechowa porażka. Piłka Nożna porównała nas wtedy do złodziei, którzy wkradli się do świątyni futbolu i chcieli ukraść punkty.
No i ładne porównanie, ale jak zwykle dzwon. Jeszcze się zaplątał błąd Woźniaka, przez który straciliśmy prowadzenie.
I owszem, Citko, poza golem – gdzie jednak mieliśmy odrobinę farta – grał dobrze, woził rywali, założył siatkę Gascoigne’owi. Ale też jak obejrzałem ten mecz po latach – czar prysł. Naprawdę nie było tak, że my ich woziliśmy, a oni nic. Obrósł ten mecz jakąś legendą, ale myślę, że to prowadzenie przyćmiło obraz. Na chłodno, od około trzydziestej minuty, Anglicy byli lepsi.
Ale cokolwiek dzieje się w meczach z Anglią, puchnie. Rośnie w znaczenie. To prowadzenie, w dodatku po golu Citki, wokół którego było wtedy tyle szumu, też zakrzywiło realny obraz.
Rewanż w tamtych eliminacjach, smutne 0:2 u siebie, jest jednym z pierwszych meczów, które w ogóle oglądam. Oglądany na tak starym telewizorze, że pamiętał pewnie jeszcze mecze z lat 50-tych. Śnieżył, szumiał, nie miał głosu. Shearer w piątej minucie pozbawia złudzeń, mecz się dalej toczy, ale nie do końca wiadomo po co. Wszystko wyjaśnione. To był mecz z gatunku klasyki – koniec szans. Jeszcze można się było gdzieś przed meczem łudzić, liczyć jakieś matematyczne szanse, ale tutaj przyjeżdża rywal, który wyjaśnia sprawę.
W tym meczu moim zdaniem padł mit Wójcika, jego odwagi, jego “panowie, golimy frajerów”. Jako, że Wojcik mocno bazował na tej swojej osobliwej magii, po staropolsku rozumianej charyzmie, moim zdaniem tego dnia, w tym meczu, jego warsztat się skończył. Po takim meczu na Wembley nikt już nie był w stanie w jego charyzmę uwierzyć. Nikt nie był w stanie potraktować tego poważnie. Chyba nawet Wójcik.
Historia w XXI wieku jest o wiele mniej bogatsza, choć i tak jest Basen Narodowy, gol Glika, koniec Fornalika. Najlepiej pamiętam jednak mecze za Janasa. W sumie, też przez pryzmat złudzeń.
Zbudowani tym, co grała Wisła, a nawet Groclin, byliśmy w stanie uwierzyć, że Kosowski z Żurawskim zrobią różnicę. I zrobili bramkę. Nawet niezłą. Ale gdzie my, gdzie oni. Anglia była po prostu lepsza, mocniejsza, my trochę przepompowaliśmy swoje lokalne gwiazdy. Bo też co robić, jak prawdziwych, o zasięgu naprawdę światowym, nie mieliśmy. Wtedy umawiamy się, że ci lokalni są lepsi, niż są naprawdę. Niemniej mam dużą estymę choćby do spotkania w Manchesterze – bardzo ładny gol i do końca liczyłem, że jednak wywieziemy remis. Fajnie było się meczem z Anglią faktycznie poemocjonować.
Przynajmniej można było się połudzić.
Tego sobie dzisiaj życzę. Żeby można się było przynajmniej połudzić.
***
Mecz z Anglią nie musi być rewelacyjny. Mogą być lepsi od Anglików w Europie, bardziej ekscytujący piłkarsko. Bywa, że nie ma się aż tak co rywala bać.
Ale rzecz w tym, że za każdym razem grając z Anglią wchodzi się do ringu z historią. Przecież gdybyśmy zrobili remis – bo ja wiem – z Belgią na wyjeździe, to byłby wielki sukces. Mają reprezentację arcymocną. Ale to pozostałoby tylko w przestrzeni tego meczu, tych kontekstów bieżących, sportowych. Anglia – to zupełnie inna półka wymowy. O takim remisie mówiłoby się w tych mitycznych tramwajach.
Z marzeń piłkarskich blisko samego szczytu mam to, by kiedyś w ważnym meczu Anglię ograć. Takim, że ich też to zaboli. Liczę, że jednak kiedyś się spełni. To sprawa w zasadzie osobista. Jak bójka za szkołą w klasie licealnej, tylko odroczona w czasie, przeniesiona na kadrowiczów.
Leszek Milewski
Fot. NewsPix