W niedzielę wieczorem miałem przyjemność oglądać mecz Olympique Lyon – Paris Saint Germain. Starcie blisko szczytu ligi francuskiej, właściwie o fotel lidera, bo Lille wtopiło swoje wcześniejsze spotkanie. Zwycięzca wyrabia sobie trzy punkty przewagi nad pokonanym. Łapie pole position przed ostatnią prostą Ligue 1, do tego oczywiście dochodzi prestiż. Od początku meczu PSG pewnie punktuje rywala, tuż po przerwie, gdy Lyon przyjmuje dwa szybkie ciosy, robi się 4:0.
Gola, wydawać by się mogło, że na otarcie łez, strzela Islam Slimani. Od razu po strzale biegnie do bramki, by chwycić piłkę i jak najszybciej dostarczyć na środek, bo przecież w gruncie rzeczy futbol nie takie powroty widział, nawet jeśli do końca pozostawało ledwie 30 minut grania.
I teraz tak: Slimani dobiega do bramki i widzi, że piłkę trzyma Keylor Navas. Nie wyszarpuje mu jej, nie krzyczy, nie skacze i nie fika, tylko delikatnie dotyka go w ramię i mówi coś w nieznanym mi języku (podejrzewam, ale to tylko moje podejrzenia, że w stylu: “daj piłkę, proszę”). Navas nie świruje, nie kładzie się na glebie, nie próbuje zasugerować sędziemu, że Slimani właśnie dokonał na nim rozboju z użyciem niebezpiecznego narzędzia, tylko podaje piłkę prosto do ręki rywala. Slimani zadowolony, już z piłką, podąża sprintem w stronę linii środkowej. Potem Lyon strzelił jeszcze jednego gola, ale miał też dwie kozackie okazje, świetnie zresztą bronił Navas. To jednak nieistotne, nie będę tutaj omawiał sytuacji na szczycie Ligue 1.
Najbardziej zatrważający jest dla mnie fakt, że ja to w ogóle zauważyłem.
Przecież to absolutnie normalna sytuacja – piłka jest poza grą, przez najbliższe kilkanaście sekund rywalizacja jest przerwana, dlaczego właściwie ktoś miałby się kłócić. No ale kurczę, widziałem ten obrazek tysiąc razy i pewnie z dziewięćset pięćdziesiąt razy przebiegał tak: napastnik biegnie po piłkę, taranując wszystko, co stoi mu na drodze, często obrońców, czasem też bramkarza. Bramkarz, niby przypadkiem, odwraca się plecami, schyla leniwie po tę piłkę, pieści ją w dłoniach, byle ukraść chociaż parę sekund. Napastnik próbuje ten skarb wyrwać. Bramkarz, a bywa że i obrońca, próbują skarb chronić, wywiązuje się szamotanina, w powietrzu fruwają bluzgi, czasem przybiega arbiter, by uspokoić całą sytuację.
Tak po prostu się zazwyczaj dzieje, to nie jest przecież jakiś wymysł mojej wyobraźni.
Jak głęboko musiały się w moim mózgu zakorzenić te szarpaniny w analogicznych sytuacjach, żebym wychwycił, a może wręcz poczuł się zaszokowany taką pierdołą, takim szczegółem, jak kulturalne zachowanie dwóch zawodników przeciwnych drużyn? Od razu zrobiłem to, co zawsze robię w chwilach wielkiego zaszokowania – napisałem tweeta. I tu jest druga sprawa, która wydaje mi się dość przerażająca. Ludzie dość zgodnie – i pewnie również zgodnie z prawdą – stwierdzili, że przy 1:2 cała scenka wyglądałaby zgoła inaczej. Że wynik 1:4 na pół godziny przed końcem jest na tyle bezpieczny, że Navas może sobie pozwolić na taką szczodrą uprzejmość, jaką jest podanie rywalowi piłki, albo przynajmniej pozwolenie mu, by sam ją bez przeszkód podniósł.
Gdyby wynik był na styku – to co innego. Mielibyśmy to samo chamskie utrudnianie sobie nawzajem życia, co w pozostałych tego typu sytuacjach.
To są rzeczy tak naturalne, tak banalne, że nie do wychwycenia. Przecież robimy tak nawet w tych naszych kartoflanych niższych ligach, pewnie niektórzy nawet na Playarenie, co bardziej wyrywni – podczas niedzielnych spotkań z kumplami na orliku. Im wyższa stawka i wyższa presja, tym takich zachowań więcej, bo też przecież rośnie poziom emocji, rośnie strach przed tym, że te pięć sekund, które można było rywalowi urwać szarpaniną, będzie decydujące przy końcowym wyniku. Że rywal wyprowadzi jeszcze ten jeden, 5-sekundowy, atak więcej i wówczas remis zamieni się w porażkę.
W jakim my w ogóle – jako futbol – miejscu się znaleźliśmy. Jeden dorosły facet poza grą, już po gwizdku, zastawia drogę do piłki drugiemu dorosłemu facetowi, żeby ten drugi doniósł ją na środek boiska o parę sekund później. Ba, jest się w stanie o tę piłkę poszarpać, może nawet pobić, byle ukraść trochę czasu, byle po chamsku powstrzymać przeciwnika przed zbyt szybkim wznowieniem gry.
Stworzyliśmy sport, w którym chamstwo jest na porządku dziennym. W którym chamstwo jest wartością, w którym chamstwo stało się nieodzownym elementem gry, od samego dołu ligowej hierarchii, aż po finałowe mecze Ligi Mistrzów. To wyrywanie sobie piłki po bramce to symbol, ale przecież takich sytuacji jest o wiele więcej. Komentowanie decyzji sędziego, zazwyczaj od razu z wiązanką, nawet przy najbardziej oczywistych decyzjach. Odkopywanie piłki. Obleganie sędziego, próbując wymusić na nim jakąś decyzję. Wieczne pretensje do całego świata, do arbitrów, do chłopców od podawania piłek, czasem nawet do trenerów. Aktorskie zagrywki, gdy ktoś ośmieli się nas dotknąć w polu karnym. Walki kogucików, gdy dwóch zawodników zderza się czołami, wygrażając sobie wzajemnie, że “zaraz to ci to i tamto”. Kradzież sekund właśnie takimi kabaretowymi zagrywkami, jak przetrzymywanie piłki, ale i przedłużanie schodzenia z boiska czy nawet wstawania z murawy po faulu.
Ktoś powie – no ale to emocje. Kurczę, z tymi emocjami to jest bardzo ciekawa sprawa. Gdyby posłuchać tych naczelnych usprawiedliwień piłkarzy, okazałoby się, że tylko nadludzka siła woli powstrzymuje ich przed rozpierdoleniem w drobny pył wszystkich rywali i całej ekipy sędziowskiej, z wozem VAR włącznie. Rzucił piłką? A, bo to emocje. Skoczył do sędziego z bluzgami i wymachiwaniem łapami? Emocje. Poszarpał się z trenerem przeciwnej drużyny, bo ten próbował przytrzymać futbolówkę? Ach, nie wiesz, jaki to jest ładunek emocji.
Piłkarzom regularnie puszczają nerwy w tych sytuacjach, dają się nieść emocjom jak bohaterka tekstu młodej wokalistki pop. Ale jakoś nigdy nie przekraczają pewnych linii. Chętnie zetkną się z przeciwnikiem czołami, bo tak w nich buzuje krew, ale nigdy w tej sytuacji “ale zaraz się będziemy napierdalać” żadnemu ręka nie złoży się do sierpowego. Chętnie podbiegną z bluzgami i ekspresyjnym tańcem kończyn do arbitra, ale nigdy nie obrażają mu matki i siostry. Albo przynajmniej nie w tym języku, który arbiter zna. Przy szarpaninie w bramce będą się ciągnąć za koszulki czy ręce, ale nigdy wściekłość nie jest tak wielka, żeby bramkarzowi przyfasolić w bebechy.
To wszystko oznacza, że jakieś nieprzekraczalne granice są na boisku utrzymywane. Nie można sędziego uderzyć. Nie można rywalowi zasadzić kopa w tyłek po gwizdku. Ale za to pierwszemu można zrobić “suszarkę Fergusona”, a drugiemu skakać przed nosem, aż po zetknięciu jednego czoła z drugim, obaj bokserzy upadną teatralnie na glebę. Emocje są gigantyczne, nie do opanowania, ale jakimś tytanicznym wysiłkiem, na sekundy przed eksplozją, udaje się uniknąć brutalności.
Natomiast nie udaje się uniknąć chamstwa, które staje się treścią gry, coraz częściej wybijającą się na pierwszy plan. To rwanie sekund trwa w końcu coraz dłużej, debaty z sędzią podobnie, do wymuszenia na nim decyzji podbiega jednocześnie coraz większa liczba piłkarzy. Być może to kwestia faktu, że w starych dobrych czasach sam radośnie i po chamsku darłem sobie mordę na trybunach, nie zwracając uwagi na podobny poziom chamstwa na murawie. Ale w ostatnich miesiącach wybitnie mnie to zaczyna uwierać. Zwłaszcza, że coraz bardziej prawdziwy wydaje się ten znany slogan rugbystów o tym, który sport jest dla dżentelmenów.
Panowie, może postarajmy się to zmienić. Normalność, taka jak w meczu Lyon – PSG, jest o wiele przyjemniejsza dla widzów, kibiców, a pewnie i ludzi na murawie. Sprawdzę empirycznie i dam znać, jak tylko otworzą sport amatorski albo orliki…