Nie ma znaczenia, czy biegasz 20 czy 200 kilometrów tygodniowo. Czy jesteś amatorem wybierającym się na jogging tylko w weekendy, czy zawodowym maratończykiem. Niezależnie od tego, jak często i intensywnie się ruszasz, chcesz jednego – by buty do biegania były wygodne. Komfortowe. By nie powodowały otarć, bólu stóp i kontuzji.
Pierwszy maraton zaliczyłem jesienią w 2013 roku. Od tego czasu zmagałem się z królewskim dystansem sześciokrotnie – w tym raz na pełnym Ironmanie. Próbowałem naprawdę wielu par butów. Z większości byłem zadowolony, owszem, ale nigdy w pełni. Zawsze miałem jakieś „ale”. Przeważnie do tylnej części, ładnie zwanej zapiętkiem. Zwykle bywało tak: kupuję sprzęt do biegania, chodzę w nim kilka dni, żeby stopa przywykła, idę na pierwszy trening i koniec, mam totalnie obtarte pięty, nawet jeśli wychodziłem na trening z plastrem. Powód? Większość butów miała dla mnie za sztywny ów zapiętek. Sytuacja powtarzała się do czasu, gdy w 2019 roku sięgnąłem po swoje pierwsze buty New Balance – 890 v7.
– Załóż je i po prostu pobiegnij, bez żadnego wcześniejszego rozchodzenia – powiedział kumpel Marcin Konieczny. Moje pięty były niezwykle sceptyczne, gdy usłyszały te słowa. Ale OK, MKON zna się na rzeczy – biega dużo szybciej (maraton poniżej 2:30!) i dłużej ode mnie – więc spróbowałem. I wiecie co? Byłem w szoku. W końcu po premierowym treningu w nowym sprzęcie tylna część stopy nie wyglądała jakbym rozorał ją o drut kolczasty.
Okazało się, że ruchomy zapiętek v7 służy mi idealnie. To właśnie w tym modelu w 2019 roku ustanowiłem rekord życiowy w maratonie – 3:20:59. Pomiędzy moim pierwszym a czwartym maratonem poprawiłem się o 3:35, pomiędzy czwartym a piątym – o ponad 5 minut. Oczywiście, ten progres to nie tylko zasługa obuwia, ale też odpowiedniego treningu, natomiast but zdecydowanie mi nie przeszkadzał. Podobnie jak znajomym i czytelnikom Weszło, którym go polecałem na Twitterze – od nikogo z nich nie dostałem negatywnej opinii. Wręcz przeciwnie – gdy już pisali, to dziękowali za polecenie klasowego sprzętu.
Z tych wszystkich powodów byłem sceptyczny, gdy legendarny Marcin Mikusek z New Balance – bohater wielu żartów Kuby Wojewódzkiego – zadzwonił i powiedział, że na tapet wjechał nowy model – Fresh Foam 1080 v10. Pomyślałem: „co się polepszy, to się popieprzy” i naprawdę broniłem się rękami i, nomen omen, nogami przed tym, żeby go wypróbować. „Mikus” ma jednak dar przekonywania, a poza tym jest upierdliwy, dlatego w końcu uległem. I znowu sytuacja się powtórzyła: po pierwszym treningu zrozumiałem, że dobrze zrobiłem. v10 z miejsca skradły moje serce – nie tylko dzięki wygodzie, jaką w nich czułem, ale i kolorowi, czyli idealnemu połączeniu szarości, bieli i pomarańczy.
Zresztą wiąże się z nimi pewna anegdota. Latem, gdy biegliśmy z kumplem po Gdyni właśnie w tym modelu, zatrzymał nas… wyskakujący z koparki facet. Serio. Zaczął biec i machać rękami, żebyśmy na niego poczekali – był oddalony o jakieś 30 m. Nie mieliśmy pojęcia, o co chodzi. Jesteśmy na terenie budowy? Wkurzyliśmy go swoim wyglądem? Fan Weszło chciał mi złożyć kondolencje z okazji komentowania ekstraklasy? Nic z tych rzeczy, okazało się, że chodziło o buty.
– Panowie, niedawno zacząłem biegać. Ten model podoba mi się bardzo, warto go kupić? – zagaił operator. Nie powiem, byliśmy ciut zdziwieni, ale po chwili wyjaśniliśmy mu, dlaczego ta inwestycja jest opłacalna.
Sam wygląd to byłoby oczywiście za mało, gdyby te buty po prostu nie niosły. Latem i jesienią zeszłego roku powtórzyła się sytuacja z maratonu – ustanowiłem w nich swoje życiówki, tym razem na 10 km (41:53) i w półmaratonie (1:30:43). Po tych biegach od razu poprosiłem „Mikusa” o jeszcze jedną parę bo serio bałem się, że biegający coraz więcej naród polski za chwilę wykupi mi je na amen ze sklepów. Wysłał bez szemrania, za to śmiejąc się z mojego wcześniejszego sceptycyzmu. Którego nie zabrakło też, gdy powiedział, że v10 mają godnego następcę – v11.
Wiem, że po poprzednich akcjach powinienem być do nich nastawiony entuzjastycznie, ale wybaczcie – już tak mam, że łatwo przyzwyczajam się do fajnych rzeczy i nie lubię ich zmieniać. Ulubione jeansy noszę dopóki nie pojawi się dziura w kroku, a t-shirt do momentu, gdy spierze się ostatnia litera widniejącego na nim napisu. Plus przeważnie, jako urodzony pesymista, widzę szklankę do połowy pustą. Założyłem więc, że skoro New Balance tyle razy wyprodukował sprzęt, który spełnia moje oczekiwania, to dobra passa musi się kiedyś skończyć. Przecież, do diaska, producenci obuwia to nie Floyd Mayweather jr, nie mogą nieustannie wygrywać.
Czy muszę mówić, że kiedy Marcin do mnie zadzwonił, by spytać o wrażenia, musiałem zrobić „hau, hau”? Odszczekiwałem swój sceptycyzm, ponieważ v11 to po prostu kolejna bardzo udana produkcja. Biegam w nich od miesiąca – nie tylko po twardej nawierzchni, do której są stworzone, ale i po śniegu. I wiecie co? Naprawdę ciężko znaleźć znaleźć minus. Amortyzacja? Znakomita. Zapewnia ją pianka Fresh Foam X, użyta także w v10. Waga? Jak na but o takiej amortyzacji malutka – 263 gramy. Zapiętek dopasowujący się do stopy od pierwszych minut treningu. Drop – czyli różnica między piętą a palcami – na poziomie 8 mm, identycznie jak w poprzednim modelu.
Nic tylko trenować, a potem bić kolejne życiówki. Ja miałem zamiar wykręcić ją 25 kwietnia w trakcie maratonu w Zurychu, który chciałem ukończyć w okolicach 3:10-3:15. Niestety, cholerna pandemia zabiła te plany. Ale nic to, mam nadzieję, że jeszcze w tym sezonie będzie mi dane śmignąć na jakiś zawodach w v11. Głupio byłoby korzystać z tego modelu tylko na treningu. To trochę tak, jakby sunąć Ferrari tylko po mieście bez możliwości wyjazdu na autostradę…
TEKST I ZDJĘCIA:
KAMIL GAPIŃSKI