Chociaż wyciąganie daleko idących wniosków po pierwszym meczu w roli menadżera jest zupełnie bezcelowe, to debiut Thomasa Tuchela w Premier League, utwierdził nas w niektórych przekonaniach, co do niemieckiego szkoleniowca. Były momenty szalone, były momenty nudne, ale na efekty przyjdzie nam jeszcze poczekać.
Były trener PSG zaskoczył już w momencie anonsowania składu. Miejsce w wyjściowej jedenastce stracił nie tylko Kurt Zouma, ale przede wszystkim Mason Mount. Anglik w poprzednim meczu Chelsea był kapitanem, a na przestrzeni całego sezonu jej najlepszym zawodnikiem. Tuchel postawił jednak na inny zestaw personalny, złożony z Kovacicia, rodaka – Kaia Havertza i Jorginho, którego bardzo chciał ściągnąć do Paryża. Ponadto odkurzył Oliviera Giroud, grającego dziś kosztem Timo Wernera lub Tammy’ego Abrahama.
Znaki zapytania wywoływało też ustawienie Chelsea, bo mało kto spodziewał się, że zagrają trójką obrońców oraz wahadłowymi, których duet stworzy Ben Chilwell oraz Callum Hudson-Odoi. Już na samym starcie przygody w Londynie, Tuchel chciał pokazać, że to on rządzi i hierarchia ustalona przez Franka Lamparda zupełnie go na ten moment nie interesuje.
Jak mu dziś wyszły te eksperymenty?
Krótkie są momenty
Koniec końców dość przeciętnie, bo The Blues zaledwie zremisowali z Wolverhampton. Jasne, Niemiec miał ze swoimi nowymi podopiecznymi tylko jeden trening, więc trudno ferować wyroki w sprawie dobranej taktyki. Mimo tego spokojnie można znaleźć kilka rzeczy, które w jego debiucie wyszły, jak i te, nad którymi 47-latek spędzi pewnie setki godzin wideoanalizy.
Chelsea dość dobrze radziła sobie w grze kombinacyjnej, gdy piłkę utrzymywali blisko murawy. Seria podań po ziemi potrafiła rozerwać szyki Wilków i to właśnie w taki sposób gospodarze stworzyli sobie najlepsze sytuacje. Jedną z nich miał Ben Chilwell, ale Anglik huknął wysoko nad poprzeczką. Nie poszło też Oliverowi Giroud, który nie był w stanie wykorzystać bardzo dobrego zagrania od Calluma Hudsona-Odoia. Francuz zdołał obrócić się z piłką, ale oddał strzał rozpaczy, który pewnie obronił Patricio.
Mało, to prawda, ale były to naprawdę efektowne akcje. Wolverhampton wydawało się być przy nich kilka sekund spóźnione, a to zawsze wielka pochwała dla atakującego zespołu. Na niekorzyść Chelsea działa oczywiście fakt, że nie udało się zebrać w tych sytuacjach plonów. Niemniej na tym plusy się nie kończą.
Trzeba go bowiem zapisać przy nazwisku Kaia Havertza. Niemiec był dziś nad wyraz aktywny i zagrał swój najlepszy mecz w Premier League. Od samego początku chciał brać udział w rozegraniu, zanotował 78 kontaktów z piłką i miał 89% celności podań. Stworzył do tego jedną bardzo dobrą okazję i mógł zostać bohaterem gospodarzy. Do ideału było oczywiście daleko, ale progres, jaki 21-latek zanotował względem ostatniego meczu z Wolves był imponujący. Wówczas należał do najsłabszych zawodników, dzisiaj nawiązywał do występów w Bundeslidze.
Kibice The Blues mogą być źli jedynie na to, że dobra gra ich zespołu nie trwała równe 90 minut. Zdarzały się bowiem sytuacje – i to dość nagminnie – w których wracano do koszmarów ostatnich dni kadencji Lamparda. Często i gęsto jedynym sposobem na przetransportowanie piłki w pole karne, była laga posyłana przez wahadłowych. W tej kwestii Chelsea akurat zawiodła, bo nawet taki kozak w grze w powietrzu jak Olivier Giroud bywał bezradny.
Taktyczny wariat
Tuchel pokazał jednak, że ma kilka autorskich pomysłów na przebieg meczu. Gdy sytuacje z dośrodkowaniami zaczęły się powtarzać z regularnością równą tryumfom Rafy Nadala na kortach French Open, Niemiec przeprowadził zmiany. Jeśli ktoś nieroztropnie nastawiał się na roszady jeden do jednego, szybko został przez 47-latka wyprowadzony z błędu.
Największym zaskoczeniem było oczywiście ściągnięcie Bena Chilwella i wsadzenie na konia Christiana Pulisicia. W ten sposób Chelsea teoretycznie odsłoniła się na wszelakie ataki Wolverhampton, grając jedynie trzema obrońcami sensu stricto, ale też ułatwiła sobie forsowanie bramki Ruiego Patricio.
I to akurat Tuchelowi wyszło, bo ostatnie 20 minut było w wykonaniu jego podopiecznych bardzo dobre. Swoje szanse miał wówczas Kovacić i Abraham, zaś Wilki były szczelnie zamknięte w hokejowym zamku. Pole gry drastycznie się zawęziło i Nuno Espirito Santo musiał odetchnąć z ulgą, gdy zabrzmiał ostatni gwizdek sędziego. Należy jednak oddać Portugalczykowi, że naprawdę dobrze przygotował swój zespół.
Niewygodne Wolverhampton
Jasne, Chelsea była ekipą lepszą, praktycznie pod każdym względem. Budowali ciekawsze akcje, mieli więcej wariantów, okazali się też być bardziej elastyczni taktycznie. Nie zmienia to jednak faktu, że gdyby Pedro Neto miał nieco więcej szczęścia, Tuchel mógłby rwać włosy z głowy.
W okolicach 72 minuty futbolówkę fatalnie zagrał Mendy i goście mogli ruszyć z jednym z nielicznych ataków. Daniel Podence wykorzystał brak środkowych obrońców The Blues, po czym uwolnił wspomnianego Neto. Ten wyprzedził Hakima Ziyecha i stanął do pojedynku z golkiperem. W zasadzie go wygrał, bo Senegalczyk nie miał nic do powiedzenia przy lobie 20-latka, ale efektowna podcinka wylądowała na poprzeczce.
Był to jedyny tak przerażający dla kibiców londyńczyków atak Wolverhampton, lecz mógł się okazać iście zabójczy. Tam bardziej, że Wilki broniły naprawdę pewnie. Chociaż Rui Patricio zaliczył kilka bardzo dobrych interwencji, to w większości wypadków wyręczali go koledzy z defensywy. Szczególnie mógł podobać się młody Max Kilman, który bardzo często walczył z Callumem Hudsonem-Odoiem. Pochwały musi też zebrać Willy Boly, Connor Coady i Ki-Jana Hoever, który zastąpił nieco elektrycznego Aita-Nouriego.
Wolves nie grało spektakularnie, nie grało na pewno tak efektownie jak Chelsea, ale jeśli chodzi o efektywność swoich działań, pobili dzisiaj gospodarzy dość wyraźnie. Przyjechali po remis i z remisem wracają do domu. W ligowym dwumeczu ograli The Blues 2:1 i muszą być z tego niezmiernie zadowoleni.
Chelsea 0:0 Wolverhampton
Fot.Newspix