Jeśli mistrz gra z beniaminkiem, logika podpowiada, że powinien paść jeden wynik – zdecydowane zwycięstwo faworyta. Wiadomo, w naszej Ekstraklasie różnie to bywa, bo tam karty rozdaje pokrętna logika, ale w La Liga? Mogliśmy oczekiwać od Realu, że z Elche sobie jednak poradzi, skoro Los Franjiverdes punktują dość przeciętnie. Ale… nic z tego. Los Blancos wygrzebali tylko remis. I sami są sobie winni.
Pierwsza połowa nie zapowiadała bowiem komplikacji. Real miał przewagę, a Elche kłopoty, żeby cokolwiek ciekawego skonstruować. Jasne, gospodarze starali się nie panikować i dzielnie rozgrywać piłkę, ale widać było różnicę w jakości – Real dość swobodnie te ambitne próby przerywał. A gdy już zaspał, bo na przykład Marcelo zapędził się pod bramkę rywala, to tenże rywal wychodząc trzech na trzech pokpił sprawę dzięki Rigoniemu, który podał do Courtois (a Belg z nim nie gra, poza tym jest bramkarzem).
Ot, bzyczenie komara, który zawraca gitarę tygrysowi.
A tygrys chciał robić swoje. Jeszcze uderzenie Marcelo trafiło w poprzeczkę, jeszcze bombę Asensio również na poprzeczkę sparował Badia, ale przy tej drugiej próbie do piłki dopadł Modrić. Wsadził ją z dyńki między widły, golkiper Elche nie miał prawa się zebrać i wybronić strzał Chorwata, którego trudno przecież kojarzyć z takich trafień. A jednak – człowiek orkiestra. Sytuacja naprawdę nie była taka prosta, tymczasem Modrić zmieścił wszystko elegancko.
I tutaj… zaczynamy mieć z Realem problem. Goście chyba zbyt pewnie poczuli się w roli tego wspomnianego tygrysa i jakby uwierzyli, że wiele więcej nie muszą, wynik sam przyjdzie, zaraz pewnie sam się podwyższy i o całym tym spektaklu zapomnimy. Królewscy byli jacyś tacy statyczni, ospali i nudni. Niby mieli przewagę – przed przerwą 67% w posiadaniu – ale tylko dwa celne strzały to dość ubogi wynik.
No i to przekonanie Realu o własnej wyższości go zgubiło, ponieważ do tej pychy Carvajal dorzucił jeszcze sto ton głupoty.
Głupia wrzutka ze stałego fragmentu gry, a Hiszpan uwiesił się na Barraganie jakby brakowało mu czułości przez całe życie. Ciągnął go za koszulkę, jakby to był ostatni kawałek materiału na planecie. Sędzia nie mógł postąpić inaczej – miał obowiązek wskazać na wapno. Zrobił to, a Fidel zamienił jedenastkę na bramkę.
Co więcej, jakiś czas później Real mógł zostać pogrążony. Na linii pola karnego z piłką tańcował Boye, w końcu podjął decyzję o strzale i pacnął z obrotu. Wiele nie brakowało – futbolówka musnęła słupek, ale goście po raz kolejny przekonali się, że szczęśliwie to mogą tutaj ugrać tylko punkt, a fart o trzech oczkach nie zdecyduje.
Tyle że gdy Elche nabrało siły, było już trudniejsze do dziabnięcia i to Realowi ostatecznie się nie udało. Owszem, były okazje, ale albo świetnie bronił Badia, jak wtedy gdy zatrzymał Benzemę i Carvalaja, albo brakowało skuteczności. Zresztą znów trzeba wspomnieć Francuza – po dobrej wrzutce powinien dostawić główkę, ale nie zorientował się w przestrzeni i czasie, a piłka nie znalazła żadnego adresata.
Ostatnie słowo należało więc do Elche – z rzutu wolnego nieźle spróbował Gonzalo, ale Courtois z tym uderzeniem sobie poradził. A chwilę później sędzia skończył ten mecz.
Kompromitacja? Chyba zbyt mocne słowo. Sensacja? Jak najbardziej. Atletico pokazało, że z Elche można w miarę swobodnie wygrać, było 3:1, a Real nie dał rady. Trochę na własne życzenie, natomiast też oddajmy gospodarzom co należne – swoją pracę wykonali rzetelnie i mieli prawo skorzystać ze szczypty szczęścia.
Cóż, po serii zwycięstw wydawało się, że ekipa Zidane’a łapie rytm, a tutaj taka wpadka. W kontekście mistrzostwa może być bolesna.
Elche – Real 1:1
Fidel 52′ – Modrić 20′