Nie mam wielu oczekiwań życiowych, ale na krótkiej, dającej się zmieścić na samoprzylepnej kartce liście, znalazłbym przy marginesie miejsce dla “POKONAĆ ANGLIĘ”. Pokonać nie w meczu kadry C. Nie w sparingu na bocznym boisku Odry Wodzisław. Ani na starej taśmie z komentarzem Jana Ciszewskiego. Pokonać o punkty, w ważnym meczu, tak, by Anglicy poczuli sól w ranach.
Za każdym razem, gdy na nich trafiamy, to ja wiem, że oni są faworytem. Że większe szanse są na sól w moich ranach. Ale wciąż jest to szansa, by cokolwiek z tamtej kartki móc odhaczyć.
Jest to historia, jak zwykle, osobistego zatargu. Osobistego zatargu, którego nie miałem z Niemcami. To znaczy: miałem. Wiadomo jak łatwo podgrzać rywalizację z naszymi zachodnimi sąsiadami. W czymkolwiek. Jeśli jutro odbyłby się turniej w robieniu waty cukrowej na czas, ale kandydatami do tytułu byliby Polak i Niemiec, jest szansa to sprzedać na wielką skalę. Zawsze żyzny grunt konfrontacji. A ta nie bierze się znikąd, ja też przeżywałem 2:0 na Narodowym, to było ogólnopolskie, jednorodne szaleństwo.
Ale rzecz w tym, że mecze Polska – Niemcy nigdy mi nie zapadły w pamięć. Na przykład dlatego, że za mojego śledzenia piłki, praktycznie do nich nie dochodziło.
A z Anglią dochodziło.
Co chwilę.
I zawsze było w ryj.
Mniej lub bardziej honorowo. Ale w ryj.
No dobra, były jeszcze remisy. Ale jak się naprzegrywałeś, remis nie smakuje. Nie smakuje remis Gołoty z Byrdem o mistrzowski pas.
Nic mnie tak nie męczy w piłce nożnej jak konieczność wywlekania Wembley 73′ przy takich okazjach jak wczorajsze losowanie. Wiecie, to tak jak sympatyzować z Widzewem i słyszeć o Łazienkowskiej 2/3. No, kawał meczu. Dramaturgia. Historia wielka. Majak. Ale aktualnie trwa passa dwudziestu lat Widzewa bez zwycięstwa nad Legią, więc wspominanie tego, jak odwrócono tamten mecz, w wielkiej dawce jest skażone refleksją: Jezu, to już tyle lat. 2020 rok, a szukając pozytywów trzeba się odwoływać do XX wieku. Przecież to smutne, upadlające.
Wembley szanuję, obrońców, którzy tak z dziesięć razy uratowali Tomaszewskiemu tyłek również, ale ten mit założycielski złotego okresu polskiego futbolu ma już wagę przywiązanego do pasa towarowego pociągu. Od tamtego czasu Wembley dawno straciło swój status twierdzy, gdzie można tylko liczyć na łagodny wymiar kary. U nas, jak starcie z Anglikami na wyjeździe, to wciąż obrona Częstochowy pół wieku temu, a wynik z Anglii przywozili niedawno w meczach o stawkę Ukraińcy, Czarnogórcy, Szwajcarzy, a nawet Macedończycy.
No jak w kontekście remisu Macedonii wygląda jaranie się taśmą z bicia piłki po autach pięćdziesiąt lat temu?
Jest pilna potrzeba zapisać coś nowego, żeby się przed Macedoniami tego świata dłużej nie ośmieszać.
***
Anglia nie jest jedynym piłkarskim gigantem, którego nie widziałem na glebie przed polskim piłkarzem. Pewnie zobaczenie wygranej z Hiszpanami byłoby czymś całkiem zapadającym w pamięć. Pewnie bym się na takim meczu nie nudził. Byłoby to zapewne nawet osiągnięciem większym. Ale dochodzi cała ta przeklęta, długa, intensywna historia frustrującej rywalizacji.
No i osobista mitologia, bo jedne z pierwszych meczów, jakie pamiętam, to właśnie mecze Polaków z Anglikami. To był jeszcze czas – pozdrowienia z triasu – gdy meczami żyło się poprzez relację w “Piłce Nożnej”, więc tam przeczytałem o rzekomo wybitnym 1:2 przegranym na Wembley za Piechniczka. Pierwszy mecz obejrzany od A do Z w całości do Polska – Węgry za Wójta, ale pierwsze urywki, jakieś czekanie na mecz, emocjonowanie się nim, to żenująco jednostronne 0:2 w piechniczkowym rewanżu, gdzie wykończył nas Shearer.
Na pierwszy mecz jaki wylazłem z domu, to też na Anglików. Wójt miał dobrą jesień eliminacji o Euro 2000. Przed marcową grą na Wembley zdążył podkręcić emocję do tego stopnia, że napisał nawet książkę, a ten mecz z cieniującymi akurat Angolami miał być jej kulminacją, ostatnim videorozdziałem. Mecz transmitowano w Canal+, ja na Canal+ mogłem obejrzeć tylko odkodowany “Diabelski młyn”, więc ubłagałem siostrę, by mnie gdzieś zabrała. Poszliśmy do zadymionej meliny trzy metry na trzy, jedynego baru, jaki wówczas istniał w miasteczku, z którego pochodziłem. Tam, na małym telewizorku, w czterdzieści osób oglądaliśmy przepaść. Bo to była przepaść. Wójt wychodzący ośmioma defensywnymi zawodnikami. Sraczka od pierwszej minuty. Kowal urywający się w drugiej połowie po prawym skrzydle, patrzy – nie ma nikogo do podania. Wszyscy, choć wynik niekorzystny, zajęci murarką. Gol Scholesa ręką naprawdę nie ma znaczenia w takich okolicznościach. Należy się raczej zastanawiać jakim cudem trafił Brzęczek. My w tym meczu, używając nowoczesnej nomenklatury, mieliśmy xG na poziomie 0.0000000000000001.
Dla równowagi w 1989 Wojciech Łazarek wyszedł w Londynie czterema napastnikami. Baryła posłał w bój jednocześnie Urbana, Warzychę, Furtoka, Leśniaka. W sumie nie dość, że czterech napastników, to jeszcze czterech, z których każdy zdecydowanie najlepiej czuł się na dziewiątce. Niestety, piłka nie polega na tym, że kto pośle więcej dziewiątek na boisko, ten strzeli więcej bramek. Była odwaga, było też 0:3.
Za Janasa żyliśmy wiarą, że opierając kadrę na personaliach niedawno silnej Wisły, da się zbudować coś ciekawego. I oba gole to wiślackie akcje: Kosowski do Żurawskiego, Kosowski do Frankowskiego. Ale w obu meczach zarazem nie było złudzeń, kto był lepszy. Sebastian Mila, wówczas wierzący, że za chwilę pobije Europę, mówił mu, że jak Terry wracał do obrony, to tratował go jak towarowy pociąg. Lampard i Gerrard wymieniali podania na takiej sile, jak nasi oddawali strzały.
Remis dzień po Basenie Narodowym to największy sukces Fornalika za czasów selekcjonerskich, ale o wiele więcej mówi drugi mecz – no, coś tam pokazaliśmy, momenty były, ale wynik jak zwykle. Jak zwykle, bo zazwyczaj, jakieś momenty są, i to tyle. Bo Anglia to przegrany mecz o Euro 1992, gdzie przez bodaj pół godziny byliśmy w finałach, ale ostatecznie nie byliśmy. Anglia to kucie mitu Marka Citki jako przyszłej gwiazdy futbolu, którą jednak ostatecznie Pele z Białegostoku nie został. Anglia to “Aj Jezus Maria” Marka Leśniaka, gdzie no naprawdę, ale to naprawdę trzeba było wygrać. Ale jednak się nie wygrało.
Wiecie, że Alan Shearer, podczas losowania grup mundialu w Rosji, z pierwszego koszyka najbardziej nie chciał trafić Polski? Przypomnę, że my do tego koszyka dostaliśmy się psim swędem, a raczej: dzięki godnemu pochwały cwaniactwu PZPN, kiedy raz to my zrobiliśmy innych na szaro, nie oni nas.
Ale w tym koszyku, poza gospodarzem, byli Niemcy. Brazylijczycy. Portugalczycy. Argentyna. Belgia. Francja.
No jak my?
Jak tu uznawać Polaków za najniebezpieczniejszych?
Długo siedziało mi to w głowie i chyba wiem. Shearer też wie. Jako obok Linekera naczelny nasz kat, jako ten, który grał w niejednym spotkaniu z nami, wie, że tak do końca świata być nie może. Że już z rachunku prawdopodobieństwa wynika, że czas, byśmy coś z Anglią wygrali.
Tego się trzymajmy.
Choć pewnie będzie jak zawsze. Spadek do rozbudowanych baraży, w których przepaść banalnie łatwo, względnie trzecie miejsce za rosnącymi w siłę Węgrami. W ostatnich latach nie graliśmy na finałach tylko raz, w 2014 w Brazylii – być może tu też kusimy rachunek prawdopodobieństwa, bo tak, żeby grać wszystko, nie mieliśmy nigdy. Najlepiej wiedzą o tym właśnie ci, którzy pamiętają boje z Anglikami w latach osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych, bo to czas szesnastoletniej finałowej absencji.
Leszek Milewski
Fot. Newspix
Fot. NewsPix