Znaków zapytania i wątpliwości nie brakowało od samego początku, ale wygląda na to, że już w sobotę dojdzie do skutku jeden z najbardziej absurdalnych bokserskich projektów od dawna. W nocy polskiego czasu kibice będą mogli jeszcze raz obejrzeć w ringu Mike’a Tysona (50-6, 44 KO), który spotka się z Royem Jonesem (66-9, 47 KO). Na ostatniej prostej przed godziną zero wciąż nie wiadomo, ile ta walka będzie miała wspólnego z boksem.
Pomysł pojawił się właściwie znikąd i na początku wydawał się czystą fantazją. Jasne – fajnie oglądało się wracającą do formy “Bestię”, obijającą tarcze i worki podczas kilkusekundowych klipów, które co jakiś czas podbijały szturmem media społecznościowe. Gdy zaczęło się pojawiać coraz więcej informacji na temat potencjalnego powrotu Tysona do ringu na walkę, świat boksu zastygł w niedowierzaniu. Trudno było sobie wyobrazić formułę, w której mocno przetyrany przez życie 54-latek mógłby się faktycznie sprawdzić, nie robiąc sobie przy tym większej krzywdy. Od początku wyjątkowo często powracał jeden termin – “walka pokazowa”.
W Polsce “pokazowym pojedynkiem” pożegnał się z kibicami Andrzej Gołota (41-9-1, 33 KO). Doszło do tego nieco ponad rok po ostatniej sportowej walce z Przemysławem Saletą (44-8, 22 KO). 46-letni wówczas pięściarz na gali organizowanej przez Marcina Najmana spotkał się z nieco starszym od siebie Danellem Nicholsonem (42-5, 32 KO). Cztery rundy – nawet bez specjalnego forsowania akcji i bez wskazywania po wszystkim zwycięzcy – oglądało się ciężko przede wszystkim ze względu na obawy o zdrowie pięściarzy.
Zupełnie inaczej do “walki pokazowej” podszedł Floyd Mayweather (50-0, 27 KO). 31 grudnia 2018 roku w Japonii spotkał się w takim pojedynku z Tenshinem Nasukawą. Dużo mniejszy zawodnik (specjalizujący się zresztą na co dzień w kickboxingu) został po prostu zdemolowany. Amerykanin dosłownie doprowadził go do łez, odbierając za ten osobliwy happening wypłatę wynoszącą około 10 milionów dolarów.
Co właściwie pokazała taka walka? Raczej niewiele – bo chyba nikt nie jest zdziwiony, że wybitny pięściarz był w stanie zbić mniejszego od siebie przedstawiciela innej dyscypliny na swoich warunkach. Pojedynki “pokazowe” mogą być wszystkim i niczym – w zależności od tego, czego pragną ich organizatorzy. I to chyba największy problem związany z kolejnym występem Tysona – nikt właściwie nie wie, jakiego rodzaju będzie to walka.
Wrak Tysona? Ale to już było!
Zanim zagłębimy się w technikalia, warto zastanowić się nad jednym – dlaczego “Żelazny Mike” w ogóle wraca? Tu też brakuje oczywistych tropów. Historia pokazuje, że gwiazdy boksu w zdecydowanej większości kończą ze sportem o wiele za późno i prawie zawsze nie na własnych warunkach. Boksują, bo muszą – najczęściej ze względów finansowych. Tyson nie jest w tej kwestii żadnym wyjątkiem.
Jego kariera miała kilka etapów. Na początku liczyło się tworzenie historii. Nastoletni Mike w kontrowersyjnych okolicznościach nie dostał się do olimpijskiej reprezentacji przed igrzyskami w Los Angeles w 1984 roku. Gdyby wziął udział w tym turnieju, to z dużym prawdopodobieństwem by go wygrał – w grze nie liczyli się w końcu potężni Sowieci i Kubańczycy, którzy zbojkotowali imprezę.
W gronie zawodowców zadebiutował w marcu 1985 roku. Półtora roku później był już mistrzem świata. Dokonał tej sztuki jako najmłodszy w historii i do dziś nikt nie zbliżył się do jego rekordu. Pod koniec 1988 roku “wyczyścił” scenę w kategorii ciężkiej, bijąc Tony’ego Tuckera (34-0), Michaela Spinksa (31-0) i wielkiego Larry’ego Holmesa (48-2). Wydawało się, że będzie rozdawał karty przez wiele kolejnych lat – w końcu był jeszcze przed 25. urodzinami.
W lutym 1990 roku niekwestionowany mistrz udał się do Tokio, gdzie doszło do jednej z największej sensacji w historii nie tylko boksu, ale chyba także całego szeroko pojętego sportu. James “Buster” Douglas (28-4-1) był skazywany na ścięcie, ale nieoczekiwanie podniósł się z desek, by kilka chwil później znokautować Tysona. Mit legł w gruzach, ale to wcale nie był koniec wyjątkowej kariery.
Tytuł w końcu odzyskał dopiero 1996 roku, pokonując Franka Bruno (40-4). Większość pierwszej połowy lat dziewięćdziesiątych Tyson spędził jednak w więzieniu. Wyszedł jako zupełnie inny pięściarz. Nie otaczał go już dawny blask wybitności. Wciąż bił się z najlepszymi, ale wygrywał z rywalami, którzy nie byli zaliczani do ścisłej czołówki. W 2002 roku symboliczną klamrą podsumowującą ostatnią jak do tej pory “złotą erę” w kategorii ciężkiej była porażka cienia “Bestii” z Lennoksem Lewisem (39-2-1).
To nie był jednak definitywny koniec. Wiele osób woli o tym nie pamiętać, ale w 2004 i 2005 roku Tysona obijali kolejno Danny Williams (31-3) i Kevin McBride (32-4-1) – zawodnicy, którzy 20 lat wcześniej nie mogliby pewnie pomagać Mike’owi w sparingach, bo nie prezentowali zbyt wiele od strony sportowej.
– Chcę uciec. Wstyd mi za moje życie. Chciałbym zostać misjonarzem – mówił ze śmiertelną powagą przed ostatnią zawodową walką w karierze. I tu dochodzimy do jednej z ciekawszych kwestii związanych z sobotnim wydarzeniem – jeśli Tyson był pięściarskim wrakiem 15 lat temu, to co może pokazać współcześnie? Sportowa logika podpowiada, że raczej niewiele.
Nie jest przecież tak, że te ostatnie lata spędził w jakimś pięściarskim klasztorze Shaolin. “Żelazny Mike” nadal prowadził hulaszczy tryb życia. Miewał w życiu potworne zakręty – w nieszczęśliwym domowym wypadku stracił kilkuletnią córkę. Wielokrotnie był na skraju samobójstwa, a większość jego pomysłów biznesowych to spore niewypały.
Zielone inspiracje
W ostatnich latach coś zaczęło się jednak zmieniać. Tyson został przedsiębiorcą i zaczął zarabiać na zalegalizowanej w części Stanów Zjednoczonych marihuanie. Zaczął brylować w internecie jako twórca autorskiego podcastu, który prowadził najczęściej po kilku głębszych buchach. Pięściarza odwiedziły gwiazdy popkultury – ze Snoop Doggiem i Eminemem na czele. Życiowy przełom przyniosła jednak wizyta pewnego mało znanego medyka.
Niejaki “doktor Gerry” poczęstował Mike’a sproszkowanym jadem, który wydziela rzadki gatunek ropuchy występującej w południowo-wschodniej Kalifornii. Płaz w sytuacjach zagrożenia pluje substancją, która w osobliwy sposób paraliżuje potencjalnych drapieżców. Nie wiadomo, kto pierwszy wpadł na pomysł, by jad wydzielić, sproszkować, a potem zapalić. Pewne jest jedno – takie doświadczenie zmienia ludzi, ale mocno wpłynęło także na “Bestię”.
– To skok ze spadochronem do serca Boga – reklamował doktor Gerry. Tyson w tym momencie zapewne uśmiechnął się z pobłażaniem, bo on takich skoków po różnych substancjach zaliczył dziesiątki jeśli nie setki. Mimo to po kilkunastu minutach wypalił sproszkowany jad ropuchy. Substancja przypomina DMT – jeden z najmocniejszych znanych psychodelików, a całe doświadczenie bywa wstrząsające.
– Wszystko trwało może 15 minut, ale dla mnie to była nieskończoność. Raz się zaciągnąłem i bum… Przepadłem. Cały czas byłem świadomy, co dzieje się wokół mnie, ale wszystkie doznania odbierałem na innym poziomie. Zrozumiałem, że jestem nikim. Moje piękne ubrania i samochody – one nic nie znaczą. Obudziłem się do życia, zabiłem moje dawne ego – tłumaczył Tyson w rozmowie z ESPN.
W ringu o wiele za długo
Ten przedziwny eksperyment mógł uratować pięściarzowi życie. Mike od dłuższego czasu znów robił dobrą minę do złej gry, ale jego życie znów rozpadało się na kawałki. W tajemnicy przed całym światem wrócił do dawnych nałogów. Podróż do własnego wnętrza pozwoliła mu stanąć na nogi i spojrzeć na życie z nieco innej strony. Dziś farma “Tyson Ranch” prosperuje, a plany są mocarstwowe. Może powrót do boksu to ostatni element walki z dawnym ego?
Rywalem Tysona będzie Roy Jones junior – inny przykład wielkiego mistrza przeżutego przez bokserskiego Behemota. W swoich najlepszych latach był pięściarzem genialnym, który z łatwością podbijał kolejne kategorie. Udało mu się sięgnąć po mistrzowski tytuł nawet w wadze ciężkiej. Gdyby wtedy zakończył karierę z bilansem 48-1 (jedyna porażka to efekt dyskwalifikacji), to dziś jego imię byłoby wymienianie jednych tchem obok Sugara Raya Robinsona, Harry’ego Greba i Muhammada Alego w gronie największych w historii.
Roy jednak nie zakończył kariery w 2004 roku. Boksował jeszcze 14 długich lat, w trakcie których konsekwentnie rozmienił się na drobne. W poszukiwaniu pieniędzy trafił nawet do Polski, gdzie miał rywalizować z Dawidem Kosteckim. “Cygan” na kilkadziesiąt godzin przed walką trafił do aresztu, a szansę z marszu dostał Paweł Głażewski (17-0). I Polak powinien tę walkę wygrać, ale sędziowie patrzyli na dawną legendę przez różowe okulary.
Nie każde wyjazdowe doświadczenie było dla Roya tak przyjemne. Ciepło przyjęto go w Rosji (dostał nawet obywatelstwo), ale obie walki stoczono w Moskwie kończył ciężko znokautowany. Najpierw brutalnie obszedł się z nim Denis Lebediew (21-1), a w 2015 roku swoje dołożył Enzo Maccarinelli (40-7). Wracanie do tych walk to trauma dla każdego kibica boksu, który pamięta Amerykanina z najlepszych lat.
Walka, ale jaka?
Jones też potrzebuje pieniędzy – dlatego szybko dogadał się z Tysonem. Długo nie było jednak jasne, co właściwie panowie pokażą w ringu. To okaże się dopiero w nocy (początek transmisji o 3:00 w Polsacie Sport), ale nad przebiegiem walki będzie czuwać komisja ds. sportu stanu Nevada. Pięściarze wyjdą do ringu w większych 12-uncjowych rękawicach. Nie będą mieli kasków, a pojedynek odbędzie się na dystansie ośmiu 2-minutowych rund.
Trzecią osobą w ringu będzie Ray Corona. Według Andy’ego Fostera z komisji sportowej stanu Nevada arbiter… nie będzie liczył. Gdy któryś z zawodników znajdzie się na deskach, to dostanie czas na powrót do pełni sił. Sędzia może liczyć nawet do 120! Jeśli uzna, że pięściarz nie może kontynuować walki, to po prostu ją przerwie. Nie będzie ogłaszania zwycięzcy ani punktowania rund.
– To będzie ostrzejszy sparing. Co przez to rozumiem? Tyson i Jones będą ciężko pracować, ale jeśli zranią przeciwnika to nie będą próbowali go wykończyć. Moim zdaniem to będzie coś, co można oglądać czasem w zaciszu sal treningowych. To rozumiem przez pojedynek pokazowy, ale na pewno nie będzie żadnego głaskania. Obaj są dobrymi, doświadczonymi atletami – przekonywał Foster.
Kiedy portal “Yahoo Sports” opublikował tekst przedstawiający te warunki z cytatami członka komisji, w internecie zawrzało. Nic dziwnego – walka będzie pokazywana w USA w systemie Pay-Per-View na mało znanej platformie Triller. Za dostęp do wydarzenia trzeba zapłacić 50 dolarów. Kto chciałby płacić za walkę, która nie zostanie rozstrzygnięta i ma przypominać sparing? To potężny cios marketingowy, dlatego w mediach pojawiła się szybka kontra.
– W przestrzeni publicznej pojawiło się wiele plotek, więc czas to wyjaśnić. Organizacja WBC będzie punktować ten pojedynek. Może dojść do nokautu, a bez względu na przebieg walki zostanie wskazany jeden zwycięzca. Każdy, kto mówi, że nie będzie sędziowania i wygranego kompletnie nie rozumie zasad lub prowadzi jakąś swoją grę. Mamy partnerów, którzy przyjmują zakłady bukmacherskie na tę walkę – prostował Ryan Kavanaugh, współwłaściciel aplikacji Triller.
Z biznesowego punktu widzenia wiadomo, po co wypowiada te słowa. Bulwersującą kwestią jest tu jednak samo zarabianie na emerytach, którzy nigdy nie powinni przyjąć już żadnego ciosu. Boks to sport dla młodych organizmów – to prawda znana nie od dzisiaj. Organizacja tej walki to jednak smutny znak czasów. Nostalgia sprzedaje się jak nic innego, a wiele osób obejrzy ten pojedynek z czystej ciekawości. Do niedawna nikt przecież nie sądził, że kiedykolwiek będzie mógł jeszcze zarwać wieczór dla Mike’a Tysona. “Bestia” za ten pojedynek zarobi około 10 milionów dolarów, choć wszystko zależy od sprzedaży pakietów Pay-Per-View.
Na konferencjach prasowych było względnie spokojnie. – Młody Mike wierzył, że jest Bogiem. Stary Mike prosi Boga, by zlitował się nad jego duszą – powiedział Tyson. Podczas ważenia obaj wyglądali jak panowie po pięćdziesiątce, choć waga Tysona nie odstaje wiele od tej, którą prezentował w czasie kariery. W trakcie sobotniej gali dojdzie do kilku zawodowych pojedynków, ale bezpośrednią przystawką będzie walka… youtuber Jake Paul kontra koszykarz Nate Robinson. Ktoś jeszcze ma wątpliwości, że to się sprzeda?
KACPER BARTOSIAK
Fot. YouTube.com