Nieudolność działań na rynku transferowym, zadłużenie klubu, konflikt z największymi gwiazdami, afera związana z działalnością w mediach społecznościowych, oskarżenia o korupcję. To tylko część z zarzutów stawianych Josepowi Marii Bartomeu przez fanów Barcelony. Prezydent katalońskiego klubu wczoraj ostatecznie podał się do dymisji. A kibice mogli sobie jedynie powiedzieć: nareszcie!
*****
Od dłuższego czasu fani Barcelony domagali się dymisji prezydenta. Ten jednak uparcie trzymał się stołka i wszystko, co złe, zrzucał na innych. Stale powtarzały się hasła: „Nic o tym nie wiem” czy „To nie moja wina”. Zapewniano, że wszystko jest w porządku. Nic to, że kibice protestowali nawet na ulicach i przed stadionem. Nic, że w mediach społecznościowych powstała akcja pod hasłem „Bartomeu out!”. Zadecydowało dopiero wotum nieufności, które udało się zebrać dzięki podpisom socios. Potrzebnych było ponad 16,5 tysiąca. Zebrano niemal cztery tysiące więcej.
– To był niesamowity moment kiedy socios wreszcie się ruszyli – mówi Michał Zawada, socio Barcelony, który brał czynny udział w zbieraniu podpisów w Polsce. – Fajnie było w tym uczestniczyć i dołożyć te kilkadziesiąt głosów z Polski, żeby sytuacja w klubie się zmieniła i żeby wreszcie pożegnać najgorszego prezydenta w historii Barcelony. Myślę, że wszystkich zaskoczył doskonały wynik ponad 20 tysięcy zebranych podpisów za odwołaniem zarządu, ale bez wywiadu Messiego, uderzającego w zarząd, pewnie by się to nie udało. Po wywiadzie nastąpiła niesamowita mobilizacja wśród katalońskich socios którzy byli wcześniej dość bierni. Dobrze, że mamy to za sobą i że Bartomeu już nie ma w klubie.
Choć i wobec głosowania prezydent długo nie odpuszczał. Jeszcze w poniedziałek twierdził, że nie ma zamiaru rezygnować ze stanowiska. – Podjęliśmy jednogłośną decyzję. Każda decyzja, jaką podejmujemy, właśnie taka jest. Nie mogę zrezygnować, bo każdego dnia podejmujemy kolejne kroki. Klub nie może sobie pozwolić na trzy miesiące istnienia bez prezydenta. Nie ma powodu, abym zrezygnował – mówił.
Twierdził też, że aktualnie nie ma możliwości zorganizowania głosowania na temat wotum nieufności w określonym terminie (czyli w najbliższy weekend) i liczył, że miejscowy rząd nakaże je wstrzymać w celu zapewnienia bezpieczeństwa. Tyle że rząd powiedział wprost: „przestrzegajcie zaleceń i możecie organizować”. A na to Bartomeu już nie miał odpowiedzi.
We wtorek podał się więc do dymisji wraz z całym zarządem. Nie chciał być pierwszym w historii klubu prezydentem odwołanym przez wotum nieufności. W mowie, którą wygłosił przy okazji rezygnacji, znów pokazał się jednak jako ten sam człowiek: winą obarczał wszystkich wokół, a wszelkie zasługi przypisywał sobie i zarządowi. Jako powód podania się do dymisji wymienił nie sytuację klubu, a troskę o zdrowie socios, którzy musieliby udać się do głosowania.
Dodawał też – i w tym momencie śmiechem parsknęli zapewne wszyscy jego przeciwnicy – że „wolą tego zarządu nigdy nie było utrzymanie się przy władzy”. Mówił, że chodziło wyłącznie o dobro klubu, że nie było tu żadnych ukrytych interesów. Twierdził, że w ostatnich miesiącach okazywano jemu i innym członkom zarządu wyłącznie brak szacunku. I to ostatnie może faktycznie się zgadza.
Zastanówmy się jednak: co doprowadziło do takiej sytuacji? I dlaczego na pytanie „czy Bartomeu można za coś pochwalić?” Michał Zawada odpowiada: – Sportowo dobrze prowadzona była sekcja piłki ręcznej, a i tak wygrali Ligę Mistrzów tylko raz. Myślę, że wrotkarze na rolkach też dawali radę.
A piłka nożna? No cóż, tu im dalej w las, tym gorzej.
Tryplet, czyli… początek problemów
Prezydentem po raz pierwszy został sześć lat temu, gdy Sandro Rosell podał się do dymisji po oskarżeniach o nieprawidłowości przy transferze Neymara. Wcześniej Bartomeu pełnił funkcję wiceprezydenta. Jego zadaniem było wypełnienie kadencji do 2016 roku, ale postanowił, że ją skróci. Nowe wybory rozpisano na lipiec 2015, sam Bartomeu zgłosił się jako jeden z kandydatów. Tuż przed nimi miał niebywałe szczęście.
Barcelona sięgnęła bowiem po potrójną koronę. Zespół prowadzony przez Luisa Enrique, z Leo Messim, Luisem Suarezem i Neymarem w składzie, wygrał wszystkie najważniejsze trofea: ligę, krajowy puchar i Ligę Mistrzów. To ostatnie zwycięstwo było tym cenniejsze, że ledwie sezon wcześniej Real Madryt wrócił na europejski tron, kompletując przy okazji upragnioną decimę. Rok później ponownie – po raz czwarty w XXI wieku – triumfowała Barcelona.
Bartomeu pamiętano, że w styczniu 2015 roku udało mu się załagodzić spór między trenerem a zawodnikami, gdy wydawało się, że nic już nie uratuje tej drużyny. To dzięki temu później możliwe było zdobycie drugiego w historii klubu trypletu (wówczas nie dokonał tego nikt inny, dopiero w tym sezonie taki wynik wyrównał Bayern). Gdy więc przyszło do wyborów, Bartomeu miał wielką przewagę nad resztą kandydatów. Do tego dołożył jeszcze parę obietnic. I wygrał.
– Czy byłby prezydentem, gdyby nie było tych tytułów? Myślę, że nie. Drużyna Luisa Enrique zdobyła tryplet nie dzięki działaniom zarządu, a pomimo ich działań. Wybory przyszły w najlepszym dla Bartomeu momencie, a mimo to Joan Laporta dostał w nich 33 procent głosów, nie robiąc w kampanii dosłownie nic – mówi Zawada.
Bartomeu miał zresztą szczęście i w innym aspekcie – dostał doskonałą drużynę, mogącą zdominować kolejne lata. Trzeba było jedynie umiejętnie zarządzać kadrą. A to prezydent już kompletnie zawalił.
Panie, a kto to panu tak…
Mamy podejrzenie, że kto jak kto, ale Bartomeu nigdy nie grał w Football Managera. A jeśli nawet – to nie odnosił w nim zbyt wielkich sukcesów. Niemal każda jego decyzja kadrowa w ostatnich latach może być poddana krytyce. Barcelona zawaliła budowę drużyny na naprawdę wielu frontach. Źle kupowała, jeszcze gorzej sprzedawała, nieudanie odmładzała kadrę… I tak dalej, i tak dalej.
Tak naprawdę całe nieszczęście zaczęło się, gdy z klubu odszedł Neymar. Ten transfer Bartomeu zapamiętano szczególnie. Odejście drugiej największej gwiazdy klubu oznaczało nie tylko spadek jakości sportowej, ale i wielki cios wizerunkowy oraz marketingowy. Tym bardziej, że prezydent zapewniał, że „nie ma się o co niepokoić” i „nawet jeśli PSG wpłaci klauzulę za Neymara, to jeszcze nie oznacza, że Brazylijczyk odejdzie”. Jak się okazało – oznaczało. Neymara nie przekonały do pozostania nawet kolejne oferty lukratywnych kontraktów. Wolał pożegnać się z klubem i jego prezydentem.
Pieniądze z Neymara próbowano odpowiednio zainwestować. Zresztą w czasie kadencji Bartomeu na transfery wydano grubo ponad miliard euro. Większość ze sprowadzonych zawodników już w Barcelonie nie gra. Część ruchów trudno było zrozumieć. Gdy nie udało się ściągnąć z PSG Marco Verattiego, Barca wzięła Paulinho, który nigdy nie był graczem odpowiednim na jej poziom. Z Atletico pozyskano Ardę Turana, który szybko okazał się kulą u nogi i przez kolejnych kilka sezonów Duma Katalonii wyłącznie na nim traciła. Zresztą takich graczy było więcej, bowiem na Camp Nou zapanowała tendencja na podpisywanie wieloletnich umów.
Niewypałami okazywały się też transfery „gwiazdorskie”, zawodników, którzy mieli grać w zespole pierwsze skrzypce. Ousmane Dembele może i ma umiejętności, ale szybko okazało się, że nie dojeżdża mu do nich głowa, a w dodatku co chwila łapał kontuzje. Antoine Griezmann został sprowadzony na obsadzoną już w Barcelonie pozycję. I to obsadzoną przez Leo Messiego, którego po prostu nie sadza się na ławce. Sprowadzano piłkarzy dla samego sprowadzenia i znanego nazwiska – bez planu, chaotycznie. Mało jest takich, którzy faktycznie się w Katalonii sprawdzili.
– Bartomeu miał doskonała kadrę, której nie tylko nie umiał odświeżyć – co było potrzebne – ale nawet utrzymać. Barca ligę wygrywała słabością Realu i w stylu, od którego bolały zęby, ale w Lidze Mistrzów kończyła z kolejnymi kompromitacjami, po których nikt nie wyciągał wniosków, bo wszyscy świętowali to, że Barca jest nad Realem. Wszyscy z wyjątkiem piłkarzy, którzy prosili o wzmocnienia i zmiany. Messi, Gerard Pique i Suarez mówili o tym głośno już po dwumeczu z Romą [sezon 2017/18]. Nikt tego nie słuchał – mówi Zawada.
W dodatku Bartomeu, jak się z czasem okazało, nie potrafi też zawodników sprzedawać. Nie liczymy tu oczywiście transferów takich jak – o czym jeszcze wspomnimy – Arthura czy Paulinho, które pomagały w prowadzeniu ksiąg finansowych. Ostatnie okienko dobitnie świadczy o tym, jak złe były decyzje podejmowane przez prezydenta, gdy łącznie za kilka milionów euro pozwolił wylecieć z klubu Ivanowi Rakiticiowi, Luisowi Suarezowi i Arturo Vidalowi. Owszem, takie ruchy były potrzebne w celu odmłodzenia kadry, w której większość kluczowych piłkarzy była już po trzydziestce, ale podjęto je albo za późno, albo zbyt rozpaczliwie.
Za tego pierwszego dwa lata wcześniej Barcelona mogła dostać kilkadziesiąt milionów euro, ale nie skorzystała, mimo że wielu już wtedy sugerowało, że warto się go pozbyć. Suarez wciąż był wart więcej na rynku, ale sytuacja klubu sprawiła, że nie udało się takiej kwoty otrzymać. Zresztą Bartomeu już wcześniej podejmował kontrowersyjne decyzje o sprzedaży – szeroko komentowane było choćby wypchnięcie z klubu Daniego Alvesa, który potem jeszcze przez kilka lat grał na topowym poziomie. Wbrew zawodnikom podjął też decyzję o zmianie trenera, gdy zwalniał Ernesto Valverde, a zatrudnił Quique Setiena, co tylko odbiło się czkawką.
No i jest jeszcze szkółka.
– Bartomeu zerwał z filozofią Johanna Cruyffa, w której fundamentem jest La Masia, a jeśli ktoś do Barcy przychodzi z zewnątrz, to musi być naprawdę topowym zawodnikiem i pasować do jej systemu gry i kadry. Bartomeu od początku fatalnie traktował wychowanków co pokazuje sposób prowadzenia karier chociażby Alexa Grimaldo czy Marca Cucurelli – mówi Zawada.
Bartomeu w kwestii budowy kadry miał więc za uszami naprawdę wiele. W każdym innym klubie pewnie byłoby to widać gołym okiem. W Barcelonie tuszował to jednak jeden gość.
Messi
Liga Mistrzów, cztery mistrzostwa Hiszpanii, do tego kilka innych pucharów. Jeśli spojrzeć na to, co trafiło do gabloty za czasów prezydentury Bartomeu, można by odnieść złudne wrażenie, że wcale nie było tak źle. Sęk w tym, że to nie tyle zasługa prezydenta, co dwóch czynników, które się na siebie nałożyły. Pierwszym była słabość rywali – swoje problemy w lidze mieli i Real, i Atletico, a Barca była po prostu równiejsza. Drugim – Leo Messi. To on sprawiał, że rysy, które pojawiały się na grze Barcelony, nie zamieniały się w pęknięcia. Początkowo był dla Bartomeu błogosławieństwem.
Zawada: –Przede wszystkim to kompletna nieznajomość futbolu i klubu jakim Bartomeu zarządzał, spowodowała, że wierzył w to, co sam od niego kiedyś usłyszałem: “Dopóki mamy Messiego będziemy wygrywać”. To pułapka, w którą wpadł Bartomeu. Messi zawsze wiedział, że do wygrywania potrzebny jest zespół. Bartomeu myślał za to, że przedłużanie kontraktu z Leo i otaczanie go byle kim, byle kasa się zgadzała, wystarczy do bycia na topie. Messi jako wychowanek, kapitan i człowiek Barcy musiał stać się wrogiem człowieka i pomysłu, które niszczyły klub od początku prezydentury.
Wkrótce okazało się, że sam Messi nie wystarczy. Dobitnie uświadomiły to wszystkim kolejne kompromitacje w Lidze Mistrzów. Blisko było już w sezonie 16/17 z PSG, gdy w pierwszym meczu piłkarze Barcelony przegrali 0:4, ale w drugim w cudowny sposób odrobili straty. Tyle tylko, że potem bez problemu pokonał ich Juventus. Sezon później przyszła remontada w wykonaniu Romy. Minął kolejny rok i jeszcze lepszy comeback zaliczył Liverpool. A w tym sezonie szalę goryczy przeważył pogrom, jaki Blaugranie zafundował Bayern. Oznaczał bowiem nie tylko, że Barca znów nie wygra Ligi Mistrzów, ale też, że po raz pierwszy od wielu lat nie zdobędzie w ciągu sezonu żadnego trofeum.
– Po tryplecie sięgnęliśmy nieba, a potem klub zaczął upadać zamiast się rozwijać. To tendencja, która jest jasna. Sięgnęliśmy dna, przegrywając 2:8, potrzebowaliśmy resetu, żeby zobaczyć, co jest najlepsze dla klubu. […] Musimy przyznać, że w Europie są lepsze od nas drużyny – mówił w niedawnym wywiadzie Gerard Pique. W podobnym tonie wypowiadali się i inni piłkarze. Oni widzieli, że nie jest dobrze. A Bartomeu? Jeszcze w poniedziałek zapewniał, że „w tym sezonie klub na pewno zdobędzie jakieś trofeum”. Zaklinanie rzeczywistości.
Lionel Messi miał tego dość już latem. Zdecydował, że chce odejść, ale – mimo złożonej oficjalnie wcześniej obietnicy – Bartomeu mu na to nie pozwolił. Argentyńczyk nie chciał otwartej wojny z klubem, więc został na kolejny (ostatni w kontrakcie) sezon. Prezydent jego pozostanie świętował, jakby wszystko stało się dzięki niemu i zapewniał, że Leo jest szczęśliwy. Znów warto przywołać cytat z poniedziałku:
– Messi jest ważną częścią naszego nowego projektu, nie mogliśmy pozwolić sobie na jego odejście. Leo stał się częścią projektu Koemana. Rozumiem decyzje Messiego o odejściu. Był sfrustrowany i rozczarowany wynikami. Miał jednak klauzulę, która wygasła [kończyła się w czerwcu, Messi argumentował, że przedłużenie sezonu powinno przedłużać i ją – przyp. red.]. W czasie całej sprawy Messiego nigdy nie myślałem o rezygnacji. Zawsze mówiłem, że musimy go zatrzymać.
Tyle że pozostanie Leo nie oznaczało końca sprawy. Messi udzielił wspomnianego już wcześniej wywiadu, w którym wyraził swoją frustrację i opisał, jak Bartomeu złamał dane mu słowo. Od tego się tak naprawdę zaczęło. Messi, który był dla prezydenta błogosławieństwem, stał się jego przekleństwem. Socios zmobilizowali się do zbierania podpisów. I poszło.
Sprawa Messiego pokazuje zresztą pewien trend.
Skłócony ze wszystkimi
Tak naprawdę trudno znaleźć w Barcelonie kogoś – poza jego najbliższymi współpracownikami – kto powiedziałby, że popiera Bartomeu. Messi to rzecz oczywista, podobnie gracze tacy jak Gerard Pique czy, już nieobecny w klubie, Luis Suarez. Xavi, legenda klubu, pożegnana z honorami już za kadencji Bartomeu, o opcjonalnym objęciu posady trenera mówił jakiś czas temu, że „chciałby pracować z osobami, którym może zaufać, które są lojalne i solidne. W pobliżu szatni nie może być nikogo toksycznego”.
Palcem nikogo nie wskazał, ale łatwo było domyślić się, o kogo chodzi. Podobnie wypowiadała się też inna legenda – Carles Puyol. Były kapitan klubu zdecydował, że nie chce pracować w klubie pod rządami Bartomeu. Podobnie Jordi Cruyff, syn Johana. Z drużyny za to wielokrotnie dobiegały w tym czasie głosy, że „potrzeba jedności”. Tyle tylko, że o nią było naprawdę trudno, skoro nie dbano o dobrą atmosferę nawet na najwyższych szczeblach.
Jednym z najbardziej jaskrawych przykładów tego, co działo się w klubie, był wywiad, którego udzielił Eric Abidal – były piłkarz, a wtedy dyrektor sportowy Barcy – gdy publicznie uderzył w Xaviego oraz piłkarzy grających w Barcelonie. Byłego zawodnika oskarżył o kłamstwa, a graczy o brak zaangażowania. Po niespełna godzinie na Instagramie już czekała odpowiedź od Leo Messiego. „Każdy musi być odpowiedzialny za swoje słowa i decyzje. My odpowiadamy za wszystko, co na boisku. Jako pierwsi jesteśmy gotowi przyznać, że coś idzie nie tak. Szefowie też powinni być odpowiedzialni za własną pracę i swoje decyzji. Kiedy mowa o zawodnikach powinno się podać konkretne nazwiska. Inaczej podsyca się tylko atmosferę” pisał Argentyńczyk.
Katalońskie media co rusz pisały, że tak naprawdę klubem rządzą piłkarze, a Bartomeu musi im ulegać. Przepaść pomiędzy zarządem a drużyną stawała się coraz większa. Od czasu do czasu próbowano ją zasypać, ale na teren zaraz wjeżdżały nowe koparki i tylko ją pogłębiały. A potem była jeszcze Barcagate, czyli sprawa wykorzystywania botów w mediach społecznościowych, za pomocą których oczerniano legendy klubu, a nawet obecnie grających w nim piłkarzy.
– Jako piłkarz Barçy widzę, że mój klub wydał pieniądze, pieniądze, o które teraz nas prosi, by krytykować, nie tylko osoby z zewnątrz powiązane z klubem, ale obecnych zawodników, to okropieństwo… Poprosiłem o wyjaśnienia i Bartomeu powiedział mi: „Gerard, nie wiedziałem o tym”. I uwierzyłem mu. Później widziałem, że osoba odpowiedzialna za zatrudnienie tamtych firm wciąż pracowała w klubie. To mnie bardzo boli. Mówię to tutaj, bo wcześniej powiedziałem to osobiście prezydentowi. Co mam powiedzieć? Że to bolesne. Tak. Czy mogę zrobić coś więcej? Nie. Moje relacje z prezydentem mogą być dobre, ale są rzeczy, których się nie zapomina – mówił niedawno Gerard Pique.
Sami widzicie – przepaść nie do zasypania.
Kolejna dziura
Podobnie wielka wydaje się inna przepaść – finansowa. Już za prezydentury Rosella Barcelona zaczęła dużo bardziej ochoczo wydawać pieniądze. Zwiększyły się wówczas obroty, większy był też zysk, ale zupełnie zmieniono wcześniejsze postanowienia odnośnie do gospodarowania pieniędzmi. W klubie wszyscy chcieli zrobić z Barcy finansową potęgę, wkrótce celem samym w sobie stało się wykazanie miliarda euro przychodów w ciągu jednego sezonu. A wiadomo – cel uświęca środki.
Więc Barcelona zarabiała coraz więcej, ale też z każdym kolejnym sezonem więcej traciła. Zysk netto się przez to zmniejszał, odchodzili kolejni ludzie sprzeciwiający się tego typu działaniom. Zarząd bronił się, twierdząc, że to wszystko ma przynieść klubowi kolejne trofea. Oscar Grau, dyrektor generalny klubu, już pierwszy sezon u sterów zamknął ze zmniejszonym o niemal połowę zyskiem netto. I to mimo rekordowych przychodów. Dalej było już tylko gorzej, a sezon 2018/19 uratowała na przykład (zresztą obustronnie) wymiana bramkarzy na linii Barcelona-Valencia.
Ostrzeżeń o nierozsądnym gospodarowaniu pieniędzmi nie brakowało. Ale w zdecydowanej większości pochodziły one spoza klubu. W samym zarządzie chwytano się różnych metod mających na celu zakamuflować rosnące problemy. Kreatywna księgowość była na porządku dziennym. Mowa tu choćby o transferze Paulinho do i z klubu, wspomnianej wymianie bramkarzy czy sprzedaniu Arthura i sprowadzeniu w jego miejsce Miralema Pjanicia z Juventusu, którego to ruchu Bartomeu zresztą bardzo bronił.
– Decyzja jest przede wszystkim sportowa, nie finansowa. Od dawna chcieliśmy pozyskać Pjanicia. To nieprawda, że celem było domknięcie budżetu, bo mogliśmy sprzedać innych piłkarzy, za których mieliśmy oferty – mówił. Tyle że wszyscy widzieli, jak jest. Od dawna było też wiadomo, że problem stanowią rosnące pensje kolejnych zawodników. Dlatego tak rozpaczliwie pozbywano się tego lata między innymi Luisa Suareza – chodziło w dużej mierze o oszczędności związane z jego kontraktem. W sezonie 2016/17 zmieniono nawet… system liczenia długu. Owszem, przyjęto system LaLiga, co miało swój sens, ale jednak szeroko dyskutowano nad tym, czy aby nie nagina to klubowego statutu, bowiem stara metoda dużo szybciej wykazałaby, że dług Barcelony sięga pół miliarda euro.
Nie dziwi, że już teraz wiadomo, co powinno być jedną z pierwszych decyzji kolejnego zarządu. – Myślę, że konieczny będzie audyt zrobiony przez nowy zarząd. Audyt który pokaże wszystkie błędy, strukturę finansów i to gdzie te gigantyczne pieniądze wychodziły. To, że ten zarząd był niegospodarny to raz, dwa, że działał momentami na szkodę klubu. Ja widzę Bartomeu w więzieniu – mówi Zawada. To ostatnie stwierdzenie może wydawać się radykalne, ale tak naprawdę nie jest niczym nowym. Od dawna wiele osób z otoczenia Barcelony twierdzi, że Bartomeu powinno się pozwać. Wydaje się zresztą, że faktycznie może do tego dojść.
Ostatecznie dług klubu urósł bowiem – już w nowym systemie obliczania – do dobrze ponad 400 milionów euro. Owszem, Bartomeu nie mógł przewidzieć pandemii, przez którą Barcelona zanotowała w ubiegłym sezonie ponad 100 milionów straty, jednak nie zrobił nic, by zabezpieczyć się na nieprzewidziane sytuacje. Mało tego – w planowanym budżecie na nowy sezon zaznaczano, że jest on możliwy do zrealizowania wyłącznie jeśli w listopadzie na trybunach pojawi się choć część kibiców, a w kolejnych miesiącach stadion zostanie dla nich otwarty w całości. Biorąc pod uwagę obecną sytuację związaną z koronawirusem w Hiszpanii – po prostu nie ma takiej opcji.
Oszczędności zaczęto szukać wszędzie. Piłkarze zgodzili się na jedną obniżkę pensji, ale przy drugiej większość już się sprzeciwiła. Na siłę wypchnięto z klubu część zawodników, a w ich miejsce sprowadzono innych, na niższych kontraktach. Choć z transferami i tak były problemy – Barca już zimą nie miała środków, by sprowadzić Rodrigo Moreno, a latem nie mogła sobie pozwolić na transfer Memphisa Depaya.
Do tego wszystkiego dochodzi jeszcze oczko w głowie Bartomeu, czyli projekt Espai Barca, zakładający przebudowę bazy treningowej i Camp Nou. Jego koszty wzrosły już do 815 milionów, a były prezydent próbował porozumieć się z Goldman Sachs w celu wzięcia pożyczki. Wyliczano, że raty kredytu będzie można spłacać z działalności całego kompleksu. Ale sytuacja jest jaka jest.
– Espai Barca? To gigantyczny wysiłek finansowy, z ogromnym kredytem z Goldman Sachs i gigantycznymi kosztami obsługi. Powinien zostać zawieszony i dokładnie zanalizowany przez nowy zarząd. W tej chwili przy sytuacji związanej z wirusem, budżecie lecącym na łeb i zadłużeniu klubu nie widzę możliwości realizacji chociażby części tego projektu – mówi Zawada. A to oznacza, ze Barcelona traci coś, co miało być w kolejnych latach jednym z ważnych dla niej źródeł dochodu.
Według źródeł z klubu prezydent ratunku szukał w… Messim. Liczył, że Manchester City, który był zainteresowany sprowadzeniem Argentyńczyka, skusi się na zapłacenie za niego większej sumy, która pomogłaby klubowi. Ale Anglicy tego nie zrobili. I Bartomeu wyszedł jak ten Zabłocki.
Wszystko nie tak
Wydaje się, że w pewnym momencie zarządzanie klubem po prostu prezydenta przerosło. Odchodzili lub zwalniani byli kolejni ludzie, bardzo ważni dla Barcelony. Wyleciał na przykład Joan Vila, dyrektor do spraw metodologii, stanowisko dyrektora sportowego było za to obsadzane od nowa tak często, że równie dobrze można by w ogóle je zlikwidować. Ten chaos zresztą powodował to, o czym wspominaliśmy wcześniej – kadra była budowana beznadziejnie.
Skandal Barcagate, też już wspomniany, sprawił za to, że do katalońskich sądów trafiły doniesienia o możliwym praniu pieniędzy bądź też korupcji. Wskazywano, że Bartomeu zapłacił firmie I3 Ventures stawkę znacznie przewyższającą standardową, rynkową cenę, za wskazane w umowie usługi (czyli monitorowanie social mediów). Nadpłata miała wynosić nawet 600 procent! W teorii zamówiony przez Barcelonę audyt nie potwierdził tych rewelacji, ale pozostawało pytanie: na ile można wierzyć w takiej sytuacji czemuś, co zlecone zostało przez klub?
– Nie było korupcji. Zatrudniono firmę w celu śledzenia aktywności w mediach społecznościowych, ale ważne jest, że odrzucono sprawę w kwestii dyskredytowania piłkarzy. Raport ma ponad 300 stron, jeszcze go nie przeczytałem. Zrobię to w kolejnych dniach. […] Decyzję podjąłem ja. Ta firma najbardziej mi się spodobała, była najpewniejsza. Nie podam nazw innych. Nie jest łatwo znaleźć globalne firmy posiadające odpowiednie narzędzia. […] Nie przepłaciliśmy, to cena rynkowa. W raporcie zaznaczono, że firma ma jeszcze pracę do wykonania. Nie znam szczegółów. Zarząd postanowił, że praca musi zostać dokończona, dlatego zatrzymaliśmy faktury. Na razie wykonano pracę, której wartość to 620 tysięcy euro – mówił Bartomeu.
Co z kwestią oczerniania kogokolwiek w social mediach? Nie wiedział, oczywiście. Sam podejmował decyzję, ale co dalej, to już było na barkach kogoś innego. – Tweety przeciwko Pique czy Xaviemu? Trzeba by o to zapytać osoby, które je zamieszczały. Wiele z kont jest fałszywych, nieznanych. Łatwo jest o anonimowość. Mam nadzieję, że powstanie sposób regulowania, kto za tym stoi. Barça nie ma z tym nic wspólnego. Osoby obrażające klub muszą przeprosić. Wypowiadano się na temat klubu w nieprawidłowy sposób. Pozwaliśmy te osoby – mówił.
Coraz mniej osób już mu jednak wierzyło. Większość pracowników, którzy odeszli z klubu, korzystała z nowo nabytej wolności i krytykowała działania prezydenta. To nie dziwi. Restrukturyzacja dyrekcji za czasów rządu Bartomeu następowała bowiem aż czterokrotnie, dział handlowy witał trzech różnych dyrektorów, część pracowników po pewnym czasie zatrudniona była tak naprawdę na zupełnie innym stanowisku, niż to miała w umowie.
Pisząc krótko: zapanował chaos.
W tym chaosie Bartomeu próbował się odnaleźć. Problem jednak w tym, że to on go rozpętał. Często zarzucano piłkarzom, że przejęli w klubie władze, jednak faktem jest – zdaniem wielu osób – że tak naprawdę to prezydent zrzucał na nich odpowiedzialność. – Wiele się mówi, to prawda. Klub działa lepiej i wszystko jest zdrowsze, kiedy hierarchia jest wyraźnie ustalona. Prezydent musi być pierwszy, a następnie trener musi rządzić piłkarzami. Kiedy ta hierarchia się burzy, pojawiają się problemy. Jeśli zawodnicy w pewnych momentach mieli władzę, to dlatego, że inne osoby jej nie chciały – mówił Gerard Pique.
Nic dziwnego, że Lionel Messi miał dość. Nie tylko on. Pytanie czy nowy zarząd, który wybrany zostanie za kilka miesięcy, poradzi sobie z uporządkowaniem tego całego bałaganu. Bo roboty będzie miał aż nadto.
– Co trzeba będzie naprawić? Wszystko. Od filozofii Barcelony, powrotu do korzeni, przez finansowanie, projekt sportowy, dyrekcję, sztab, aż po wizerunek klubu. Do wykonania jest masa pracy. Rządy Bartomeu były jak stajnia Augiasza. Potrzebna będzie potężna robota dzień po dniu. Od finansów, przez pion sportowy aż po pierwszą drużynę. Trzeba będzie dobrze wykorzystać okna transferowe i pracować od fundamentów. Do unormowania daleka droga i to zadanie przed nowym zarządem. Gorzej już nie będzie. Kandydaci na prezydenta wiedzą co było złe przez lata. Nie można z jednej strony walić w legendy klubu i swoich piłkarzy a z drugiej na ich pracy i wizerunku zamykać miliardowy budżet – mówi Michał Zawada.
Faktycznie jednak – trudno wyobrazić sobie, by mogło być gorzej. Nowy prezydent powinien dzięki temu otrzymać spory kredyt zaufania od fanów. Możliwe, że to pomoże mu w uprzątnięciu tego, co Bartomeu po sobie zostawił.
SEBASTIAN WARZECHA
Fot. Newspix
Źródła: ESPN, FCBarca, Marca, AS, Mundo Deportivo, DAZN, El Mundo, FT.com, GOAL, Sportskeeda, BarcaTimes, BarcaUniversal. Część cytatów za FCBarca.com.