Grubo ponad cztery lata czekali wszyscy związani z Podbeskidziem Bielsko-Biała na kolejny mecz tej drużyny w Ekstraklasie. Było więc sporo czasu, w zasadzie aż za dużo czasu, by pokreślić w myślach różne scenariusze tego spotkania. Zakładamy jednak, że żaden z nich, nawet ten autorstwa wyjątkowego pesymisty, nie zakładał gongu już w pierwszej minucie. Gongu, po którym Górale podniosą się dopiero w drugiej połowie, a mecz i tak skończą na chwiejnych nogach.
Ten mecz, choć minęły cztery długie lata, do pewnego momentu wyglądał w zasadzie jak kontynuacja wspomnianego sezonu 15/16. Wtedy to w grupie spadkowej podopieczni Roberta Podolińskiego nie wygrali żadnego z siedmiu spotkań, ledwie jedno remisując. I nie sposób było nie zauważać, że problem leżał w głowach ekipy, która wcześniej otarła się przecież o grupę mistrzowską. Narastająca z każdym kolejnym spotkaniem nerwówka pętała nogi, pierwsze skrzypce w drużynie grał słynny włoski zawodnik Gianfranco Obsranco.
No wypisz, wymaluj dzisiejszy mecz, w którym ludzie z Bielska wyglądali tak, jakby dostali plecaki wypełnione głazami. I przykaz, że mogą wymienić między sobą maksymalnie cztery podania. Kolejnym – o ile wcześniej nie doszło do straty, a zazwyczaj dochodziło – była już laga na Bilińskiego, z którą radzili sobie zabrzanie.
Nieporadność beniaminka nie zmienia jednak faktu, że w pierwszej połowie gospodarze zagrali koncert. Trochę zawiódł Bartosz Nowak, z którego transferem wiązane są duże nadzieje, ale spokojnie – miał go kto zastąpić. Przede wszystkim nie było widać na boisku braku Igora Angulo. Marcin Brosz zmienił ustawienie drużyny, pomysł z trójką obrońców i dwoma napastnikami, z których jednym będzie Jesus Jimenez, fajnie wypalił już z Jagiellonią Białystok w Pucharze Polski, a dziś dostaliśmy potwierdzenie, że grający w ten sposób Górnik może tworzyć mnóstwo sytuacji.
Zastępcą dla Angulo pod względem liczby bramek może być jego rodak. Że strzelać potrafi, wiemy doskonale, a teraz – gdy będzie bliżej bramki – jest na najlepszej drodze, by przebić 12 goli z zeszłego sezonu. Jedną sztukę walnął Jagiellonii, a Podbeskidziu aż trzy. Już na początku skorzystał z podania Sobczyka, a później zamienił na bramkę wywalczony przez kolegę rzut karny. Świetny występ potwierdził w doliczonym czasie, gdy sieknął zewniakiem, po ośmieszeniu dwóch rywali. Czwarta bramka to już dzieło Piotra Krawczyka, który wszedł za poturbowanego Sobczyka. I tutaj też można być dobrej myśli, bo chłop dochodził do sytuacji z łatwością Angulo. Szkoda, że marnował je też jak Bask w wielu meczach ostatniego sezonu. A gdy już wydawało się, że ma dublet, okazało się, że był na spalonym.
Jak już wspomnieliśmy, pełne portki przestały ciążyć Podbeskidziu dopiero w drugiej połowie. Jeszcze na jej początku wrzutka Sierpiny została zmarnowana, ale potem Biliński nie powielił błędu, nawinął Gryszkiewicza i Górale wrócili do świata żywych. A na tym nie koniec, bo były napastnik choćby Riga FC walnął też drugą sztukę osiem minut przed końcem. Zapachniało Liverpoolem 2005? No nie do końca, Górnik powinien zamknąć ten mecz już wcześniej, ale koniec końców i tak to zrobił.
Dobrze się jednak stało, że Podbeskidzie nawiązało walkę, bo teraz z zupełnie innym nastawieniem powinni piłkarze z Bielska przystąpić do kolejnych meczów. Warto wziąć przykład z Rakowa, który na dzień dobry dostał w cymbał od Korony. Z czasem stał się ekstraklasowiczem pełną gębą.
Fot. newspix.pl