Gdyby Lech Poznań wygrał we Wrocławiu, jedyne emocje na finiszu sezonu prawdopodobnie dotyczyłyby walki “Kolejorza” z Piastem o wicemistrzostwo. Ponieważ jednak padł sprawiedliwy remis, będziemy się jeszcze mogli trochę poekscytować rywalizacją o całe podium, a być może i o czwarte miejsce, gdyby odpowiednio ułożył się Puchar Polski. Mecz we wrocławskiej pływalni okazał się całkiem przyjemny do oglądania, co wcale nie było oczywiste.
Aura w pierwszej połowie dawała się mocno we znaki. Lech bardzo szybko mógł wyprowadzić fajną kontrę, ale piłka stanęła w kałuży i Pedro Tiba zdziwił się, że on poszedł dalej, a futbolówka nie. Takie obrazki dostawaliśmy regularnie. Trzeba jednak oddać jednym i drugim, że w tych trudnych warunkach dość dobrze się odnajdywali. Obie drużyny chciały grać w piłkę, raczej nie pałowały, nie były to boiskowe zapasy.
Element przypadku miał swoje znaczenie przy pierwszej bramce Lecha, aczkolwiek wszystkiego byśmy nim nie tłumaczyli. Kamil Dankowski tak czy siak niezbyt zgrabnie zabierał się do wybijania piłki sprzed linii bramkowej, choć zapewne na suchej murawie powędrowałaby ona nieco dalej i Gytkjaer nie musiałby dopełniać formalności. Być może też na wcześniejszym etapie akcji dziubnięcie piłki przez Jakuba Łąbojkę miałoby większe znaczenie i już wtedy doszłoby do straty Kamila Jóźwiaka, który ostatecznie uruchomił na skrzydle Jakuba Kamińskiego.
No właśnie, a propos Jóźwiaka. Maczał palce przy golu na 0:1, ale tak generalnie zaliczył kolejny bezbarwny występ. Coś niedobrego się z nim dzieje po odmrożeniu ligi. Zatracił swój błysk i przebojowość. Ten występ był najsłabszym ze wszystkich. Na jego tle tym bardziej podobała się postawa absolutnie pozbawionego kompleksów Kamińskiego. Do przerwy był zdecydowanie najlepszy na stadionie Śląska, czuł się na nim – dosłownie i w przenośni – jak ryba w wodzie. Wybieramy go MPV tego spotkania, zwłaszcza że realnej konkurencji nie miał. Krzysztof Mączyński dwa razy świetnie dośrodkował i padły z tego gole, zanotował też kilka innych fajnych podań, ale przeszkadza nam jeden szczegół.
Byłego reprezentanta Polski na początku drugiej połowy nie powinno być już na boisku.
Sędzia Kwiatkowski mógłby nawet wybrać, czy wyrzuca go za kolejny faul, czy za pyskowanie. Nie zdecydował się na żaden z tych wariantów. Pomocnik Śląska skończył z jedną żółtą kartką za ostry i bezmyślny wślizg. Mamy przekonanie graniczące z pewnością, że niejeden ligowiec o mniejszej renomie po takich wyczynach wędrowałby do szatni.
WKS obiecująco zaczął, ale później do końca pierwszej odsłony dominował Lech i zasłużenie prowadził. “Kolejorz” rozczarował natomiast po przerwie. Oddał inicjatywę i choć gospodarze nie stwarzali sobie multum sytuacji, to za ten okres byli lepsi. Poznaniacy drugiego gola uzyskali trochę fartownie – Puerto kolejny raz nie zapanował nad rękami (kilka tygodni temu po takim zagraniu Hiszpana karnego na wagę trzech punktów dostała Arka Gdynia) i nieprzepisowo zablokował przewrotkę Kamińskiego. Po analizie video sędzia podyktował słuszną jedenastkę, którą wykorzystał Moder. Oprócz tego, już przy stanie 2:2, Lech miał tylko jeden niezły strzał Puchacza z dalszej odległości i to tyle.
W Śląsku na pewno dzisiejszym remisem nie gardzą. Po pierwsze – dwukrotnie przegrywali i za każdym razem odrabiali straty. Punkt pięknym wolejem uratował Jakub Łabojko, który wcześniej miewał gorsze chwile, ale odkupił winy z nawiązką. Po drugie – wrocławianie w praktyce grali w dziesiątkę. Michał Chrapek wybrał się na 75-minutowy spacer, nie było z niego żadnego pożytku. Ruszał się jak wóz z węglem i to taki bez jednego koła. Aż dziw bierze, że Lavicka tak długo miał do niego cierpliwość.
Nieźle nam się ta kolejka zakończyła. Lech zachował punkt przewagi nad Śląskiem, walka trwa.
Obie ekipy okupiły ten remis stratami kadrowymi. Gytkjaer za bezsensowny łokieć w twarz Puerto otrzymał czwartą żółtą kartkę i będzie pauzował z Legią. Mączyński, mimo że nie wyleciał, obejrzał już dwunaste “żółtko”, co oznacza dwa mecze pauzy.
Fot. Newspix